Mając takiego ojca, sam chyba musiał pójść w jego ślady. I mimo że w 1945 roku znalazł się w jednym okopie z Wojciechem Jaruzelskim, zaraz po wojnie wybrał teologię. Przez 40 lat sprawował posługę duszpasterską w Gliwicach, Pyskowicach i okolicznych miejscowościach. 
W Łabędach od 115 lat stoi kościół ewangelicki. Ledwie kilkaset metrów od niego mieszka 93-letni ks. Alfred Figaszewski, najstarszy żyjący polski pastor. Sąsiedzi znają go bardzo dobrze. I to zarówno luteranie, jak i katolicy. Zresztą, od domu księdza równie blisko do rzymskokatolickiego kościoła pod wezwaniem św. Jerzego.

– Od kilku lat w Łabędach, w czerwcu, mają miejsce nabożeństwa ekumeniczne. Odbywają się naprzemiennie w parafii katolickiej i ewangelickiej. Te pełne chóralnej muzyki inicjatywy są przykładem życia w jedności ducha z naszymi przyjaciółmi, sąsiadami i ludźmi, których łączy Bóg – opowiada ks. Alfred Figaszewski.

* * *

Ładny, zadbany pokoik z tarasem. Urządzony w dawnym stylu. Regały wypełnione książkami. Najwięcej tych historycznych. Na meblach dużo zdjęć rodzinnych: żona, dzieci, wnuki. Stół zawalony korespondencją, kilka niedokończonych jeszcze listów.
– Piszę właśnie do ks. bp. Jerzego Samca, który stoi na czele Kościoła ewangelicko-augsburskiego w Polsce. Dzisiaj rezyduje w Warszawie, ale wcześniej, przez piętnaście lat, był proboszczem w Gliwicach i Pyskowicach. To on przyszedł na moje miejsce, kiedy w 1992 roku odchodziłem na emeryturę – tłumaczy ks. Figaszewski.

Gliwicki pastor już od ćwierć wieku wiedzie życie emeryta. Odchodząc na zasłużony odpoczynek, posłuchał rady swojego ówczesnego biskupa i mieszkanie w hałaśliwym centrum Gliwic zamienił na domek w spokojnej okolicy. Wybór padł na Łabędy. I właśnie tam spotykam się z ks. Alfredem Figaszewskim. Mój rozmówca pamięć ma świetną. Nie tylko do faktów, ale nazwisk i dat także.

Kamieniami na harcerzy

Alfred Jan Figaszewski musiał zostać księdzem. Nikt go co prawda do tego nie zmuszał, ale postać ojca położyła się cieniem na życiowe wybory syna. Alfred Hugon Figaszewski (1899-1939) to bowiem wielce zasłużona postać nie tylko dla polskiego ewangelicyzmu. Pastor, kapelan Wojska Polskiego, działacz społeczny.

– Wychowałem się w patriotycznym domu. Zawsze mocno akcentowaliśmy 3 maja czy 11 listopada. Mój ojciec, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, często chodził w mundurze. Jaki wówczas byłem z niego dumny! Sam ubierałem mój mundurek harcerski, aby choć trochę być podobnym do taty – śmieje się ks. Figaszewski. Jego dziadek ze strony ojca, rolnik, a potem księgowy z Wiskitek, był zagorzałym zwolennikiem Józefa Piłsudskiego. Kiedy w 1935 roku marszałek umierał, lamentował.

Po ukończeniu studiów teologicznych i ordynowaniu na pastora Figaszewski-senior został wysłany do pracy duszpasterskiej na Górnym Śląsku. Krzewiąc wartości patriotyczne wśród polskich wiernych, łamał stereotyp, że „ewangelik równa się Niemiec”. Organizował lekcje religii ewangelickiej w szkołach. W roku 1931 został mianowany kapelanem pomocniczym górnośląskich jednostek wojskowych. Współtworzył tygodnik „Ewangelik Górnośląski”. Jako gorący orędownik polskości dążył do usuwania niemieckich nauczycieli ze Śląska, repolonizując w ten sposób szkolnictwo. Nic więc dziwnego, że nie należał do ulubieńców Niemców, jeszcze niedawno gospodarzy tych ziem. I to w końcu naciski z ich strony doprowadziły do tego, że musiał opuścić Śląsk.

– Na Górnym Śląsku spędziłem kilka lat mojego dzieciństwa. Wraz z siostrą bliźniaczką, Alicją, chodziłem do szkoły parafialnej w Katowicach – opowiada Figaszewski, który jako nastolatek był harcerzem. Drużyna na obozy jeździła m.in. do Zaleszczyk, modnego wtedy kurortu na Kresach. Jeden obóz szczególnie utkwił mu w pamięci. - Namioty rozbiliśmy na plaży nad Dniestrem. Obok znajdowała się wysoka skarpa. W nocy, z góry, miejscowi Ukraińcy rzucali w nas wielkimi kamieniami. Robiło się niebezpiecznie… Aby postraszyć zbirów, przysłali nam karabiny. Uczyliśmy się strzelać. Całkiem dobrze mi to wychodziło, dostałem nawet jakąś nagrodę za celne oko – wspomina ksiądz.

W 1935 roku jego ojca skierowano do pracy w Brześciu nad Bugiem, powołując jednocześnie do czynnej służby wojskowej. Figaszewski-senior został szefem Duszpasterstwa Wyznań Ewangelickich Okręgu IX, a także administratorem tamtejszego filiału ewangelicko-augsburskiego. – Kiedy tata przybył do Brześcia, tamtejsi wierni nie mieli swojego kościoła. Nabożeństwa odbywały się w małej wynajmowanej sali. Warunki trudne, bo modlitwę nieraz zakłócały hałasy z zewnątrz – wspomina mój rozmówca. Jego ojcu, z pomocą żołnierzy i ewangelików z całej Polski, udało się wybudować wymarzoną świątynię.

– Towarzyszyłem budowie kościoła od fundamentów, aż po szczyt wyniosłej wieży, przyglądając się jako dwunastoletni chłopiec pracy budowniczych. Obok mieliśmy piękne czteropokojowe mieszkanie – opowiada nasz bohater. Teraz Brześć nad Bugiem leży na Białorusi, a po kościele został  jedynie  budynek. Po wojnie funkcjonowało w nim kino. Dzisiaj obiekt wynajmowany jest jako siedziba dla kilku firm.

Wojenna zawierucha

Okres szczęśliwego dzieciństwa przerwała nagła śmierć ojca. W sierpniu 1939 roku Figaszewski-senior zmarł na zator, który utworzył się po operacji wycięcia ślepej kiszki. Pogrzeb zgromadził tłumy, obecna była orkiestra wojskowa, liczne delegacje.

Napaść hitlerowskich Niemiec zastała nastoletniego Alfreda Jana, jego matkę i siostrę w Radości. Dzisiaj jest to część Warszawy, ale wówczas stanowiła modną miejscowość letniskową ze zdrowym mikroklimatem. Rodzina Figaszewskich miała tam swoją willę. 1 września do ogródka spadła bomba zrzucona przez niemieckie samoloty. Dwa domy dalej była stacja kolejowa i to w nią celowano. Figaszewscy po wybuchu wojny próbowali dostać się do domu  w Brześciu. Ale pociąg zatrzymał się już w Celestynowie, raptem kilka stacji od Radości. Dalej nie ruszył, bo zaczęło się kolejne bombardowanie. Przyszły pastor z bliskimi schował się w lesie. Po przeczekaniu nalotu rodzina piechotą dotarła pod Mińsk Mazowiecki. W jednej z wiosek mieszkała do końca wojny obronnej 1939 roku.

– Mama po śmierci ojca zdążyła jeszcze odebrać odprawę. Mieliśmy zatem czym płacić gospodarzowi za pokój. Po ustaniu działań wojennych wynajęliśmy furmankę i wróciliśmy do Radości.  W małej, otoczonej świerkami miejscowości było spokojniej niż  w niedalekiej Warszawie. Ale i do stolicy czasem zaglądał nastoletni Figaszewski. Chociażby odwiedzić rodzinę.

– Pewnego dnia szedłem z Radości, przez Anin, Wawer, do ciotki. Nagle minęła mnie wystraszona kobieta, która ostrzegała: „Chłopaku, nie idź tam, zawracaj”. Postanowiłem jednak iść dalej… Akurat trwało rozstrzeliwanie pojmanych przez Niemców Polaków. Te wydarzenia przeszły do historii pod nazwą „Zbrodni w Wawrze”. W odwecie za śmierć dwóch niemieckich podoficerów hitlerowcy wymordowali 107 przypadkowych cywili. Mimo że próbowałem uciekać w jakąś boczną uliczkę, mnie również złapano. Na moje szczęście nie trafiłem pod ścianę… Wraz z innymi musiałem kopać groby i chować pomordowanych. Grożono nam, że jak do godziny 12.00 się nie uwiniemy z robotą, będziemy następni do egzekucji. Widoku tych zmaltretowanych ciał nie zapomnę nigdy…  – opowiada pastor.

Jednak do samej Radości, gdzie pastorowa znalazła zatrudnienie w elektrowni, okupant zaglądał rzadko. Chyba że trwała obława na Żydów.  -Widziałem przerażone twarze złapanych, których Niemcy obok naszego domu prowadzili na rozstrzelenie - mówi smutno ks. Figaszewski, który przed wojną zdążył jeszcze rozpocząć naukę w ewangelickim Gimnazjum im. Mikołaja Reja w Warszawie. W czasie okupacji pobierał nauki na tajnych kompletach. W przedostatnim roku wojny zdał egzamin dojrzałości.

Na froncie

W 1944 roku pod Warszawę dotarli Rosjanie, a wraz z nimi  kościuszkowcy. 20-letni Figaszewski sam zgłosił się do wojska. Po ukończeniu szkoły podoficerskiej we Włodawie i przymusowej kwarantannie (chorował na tyfus plamisty) trafił w końcu na front. Walczył w szeregach  6 Pułku Artylerii Lekkiej w 1 Armii Wojska Polskiego. Był telegrafistą.  Chrzest bojowy przeszedł w czasie walk o Piłę. To miasto w czasie wojny było dużym ośrodkiem przemysłu zbrojeniowego. Niemcy w 1945 roku zamienili je w twierdzę i włączyli w system umocnień Wału Pomorskiego.
 
Walki o Wał Pomorski należały do najcięższych batalii żołnierza polskiego na froncie II wojny światowej. Celem tej operacji było zdobycie silnego pasa niemieckich umocnień, ciągnących się na długości 275 km,  oraz utorowanie sobie drogi do Bałtyku.  – To było jeszcze przed Kołobrzegiem. Dostałem wraz z kolegą, z zawodu fryzjerem, rozkaz znalezienia jakiegoś domu, który miałby służyć jako punkt obserwacyjny. Poszliśmy, wyposażeni w sprzęt topograficzny i broń, do przodu, w nieznany nam teren. Mój partner ledwo co szedł, nogi go bolały, był chory, wyczerpany. Wziąłem część jego ekwipunku, podtrzymywałem go, było mu lżej. Zadanie wykonaliśmy – opowiada ks. Figaszewski.

– Dzień później dotarliśmy do Kołobrzegu. Prowadziliśmy ogień, pchając armatę przez środek miasta. Ciężko nam to szło… Nagle patrzę, a obok mnie stoi kolega-fryzjer. Mówi, że dobrze się już czuje, że chce się odwdzięczyć, że teraz to on pomoże, że mam się przesunąć… Tak zrobiłem. Chwilę potem świst, uderzenie w twarz. Aż usiadłem z bólu na ziemi… Ręką zmazywałem z policzka fragmenty czyjegoś mózgu. Okazało się, że niemiecki snajper trafił we fryzjera. Rozerwał mu głowę. A przecież jeszcze przed chwilą to ja tam szedłem…

Na wojnie Alfred Jan Figaszewski śmierć spotykał na każdym rogu. - Któregoś dnia patrzę w niebo, a ono całe jakby błyszczy. Myślę sobie: co to za zjawisko? A to niemiecki samolot zrzucał małe bomby przeciwpiechotne.  W ostatniej chwili, wraz z kolegą, wskoczyliśmy do jakieś chaty. Niestety, on dostał w brzuch. Opatrywałem go, przeżył noc, ale następnego dnia zmarł.

6 Pułk Artylerii Lekkiej brał udział w Operacji Berlińskiej. Ksiądz Figaszewski i jego koledzy ostatnie boje stoczyli w maju 1945 roku.  Nad Łabą likwidowali ostatnie niemieckie przyczółki . – Siedzieliśmy w lesie,  w okopie. Wróg walił na całego haubicami. Nagle ktoś do nas wskakuje. Blady, trzęsie się cały. Jak się później okazało, był to Wojciech Jaruzelski, wtedy w stopniu porucznika – opowiada – Aż mi się go żal zrobiło…

Alfred Figaszewski mógł nie doczekać końca wojny. Bo u progu końca działań jego dowódca, chcąc się popisać przed wojskami amerykańskimi, wydał mocno kontrowersyjny rozkaz. – Woła mnie i mówi: „Figaszewski, po drucie”. Oznaczało to, że miałem przebiec las, wciąż ostrzeliwany przez niemieckie niedobitki, i nad świstającymi kulami reperować porozrywane kable! Chcąc nie chcąc, z duszą na ramieniu, wstałem i pobiegłem. Za ten wyczyn dostałem Krzyż Walecznych.

Z wojska został zwolniony w 1945 roku. Biskup przysłał pismo, że Figaszewski jest zgłoszony na studia teologiczne. Przez sześć lat zgłębiał wiedzę na Wydziale Teologii Ewangelickiej Uniwersytetu Warszawskiego. W   styczniu 1952 roku ordynowano go na księdza. Swoją pracę duszpasterską rozpoczął na Mazurach, w Kętrzynie.

Skok z pędzącego tramwaju

Ale już latem tego samego roku skierowano go do Gliwic. Po mieście oprowadzał go ks. Alfred Hauptman, proboszcz z Zabrza. – Najpierw długo rozmawialiśmy w jego gabinecie. Potem zarządził, że pojedziemy zapoznać się z moim miejscem pracy. Wsiedliśmy do tramwaju i po jakimś czasie ksiądz oznajmił, że mam się przygotować, bo będziemy wysiadać. „Uważaj, powiedział, ja wyskakuje pierwszy, a ty za mną. Po chwili, w ten nietypowy sposób, znaleźliśmy się na skrzyżowaniu ul. Zabrskiej i Jagiellońskiej, tuż przed naszym kościołem, oszczędzając sobie trudu dojścia z oddalonego przystanku. Tą młodzieńczą decyzją ksiądz zdobył u mnie najwyższe uznanie i sympatię – opowiada. Wspomniany skok był również skokiem w nowy rozdział w życiu ks. Alfreda Figaszewskiego.

Przez 40 lat nasz bohater był proboszczem parafii w Gliwicach i Pyskowicach. Ale opiekę duszpasterską sprawował nad wiernymi rozsianymi po całej okolicy. – Nabożeństwa odprawiałem w Gliwicach, Łabędach, Żernikach, Pyskowicach, Toszku i Wielowsi. Każdej niedzieli cztery spotkania  z wiernymi. W latach 50. ludzie przyjeżdżali po mnie furmanką lub sam jeździłem pociągiem, często jeszcze w bydlęcych wagonach. Bywało też tak, że w ciepłe dni korzystałem z roweru. Potem przyszedł czas na autobusy. Dopiero w latach 70. doczekałem się samochodu. Tak więc księdzu Figaszewskiemu nie straszne były podróże. Wspomina, że w latach PRL-u, kiedy trudno było wyjechać z kraju, on organizował dla swoich parafian wycieczki do Danii.                     

– W trudnych gospodarczo czasach ewangelików na Śląsku wspierali ich współbracia z Europy. Docierały do nas paczki z Danii. Następnym krokiem była wizyta Duńczyków u nas, potem my byliśmy tam. Zaprzyjaźniliśmy się z tymi ludźmi. I tak narodził się pomysł wycieczki dla większej grupy. Eskapada trwała aż trzy tygodnie. Pamiętam, że dla wielu szokiem było, że u naszych duńskich gospodarzy pastorem była kobieta.

Pastorowa

Aby móc kupić wymarzony pojazd, ks. Figaszewski musiał uzyskać specjalną zgodę konsystorza, czyli najwyższej władzy administracyjno-sądowej w Kościele ewangelickim. Od swojej wspólnoty dostał też dotację i popularny niegdyś duży fiat stał się jego własnością. – Bardzo ułatwiło mi to życie. Szybciej docierałem do wiernych, miałem więcej czasu dla swojej żony, rodziny – zapewnia. -  Wie pan, żony księży ewangelickich pełnią ważną rolę. Także żyją problemami parafii. Moja Helena był kimś w rodzaju sekretarki, prowadziła mi całe biuro, niedzielną szkółkę, bez niej bym sobie nie poradził, tym bardziej że nie miałem wikariusza do pomocy. Nieraz wierni, głównie kobiety, nie chcieli o swoich problemach rozmawiać ze mną, tylko prosili o poradę pastorową…

Swoją przyszłą żonę ks. Figaszewski poznał w połowie lat 50. minionego stulecia w Warszawie. Była kuzynką jego szwagra. Z domu Kotula, urodzona   w Chorzowie. – Po raz pierwszy spotkaliśmy się na jakimś przyjęciu, poszliśmy na spacer. W pewnym momencie złapała mnie za guzik… i już nie puściła do końca życia – śmieje się gliwicki pastor.

Ze związku Alfreda Jana i Heleny przyszło na świat dwoje dzieci: syn i córka. Ksiądz Figaszewski doczekał się czworga wnucząt. – Syn córki, Wojciech Płoszka, też został księdzem. Od kilku lat jest proboszczem parafii w Ostródzie – mówi z nieukrywaną dumą ksiądz Alfred.

* * *
Ksiądz Figaszewski milknie. Oczy mu się zaszkliły. – Na tej wersalce umarła… Wspaniała osoba. Może gdyby nie ten alzheimer, żyłaby do dziś… Przeżyliśmy razem 60 lat - wspomina zmarłą w lipcu 2016 roku małżonkę. 

Błażej Kupski

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj