Maciej jest strażakiem ochotnikiem – ratuje ludzkie życie i mienie. Teraz to on potrzebuje pomocy dla swojego starszego syna, Grzesia. Rok temu w wakacje chłopczyk został potrącony na pasach. Zamiast na dwutygodniowe kolonie, pojechał do szpitala – na cztery miesiące.
- U nas... jest... sześć... zwierzaków... - Grześ mówi powoli, rozważnie. Za chwilę, od jego mamy, dowiem się, że wcale nie waży słów. Powolna mowa to efekt poważnego uszkodzenia głowy podczas wypadku. Początkowo w ogóle nie potrafił mówić. 
- Pies, kot, rybka... dwa chomiki (pan i pani)... i był jeszcze... jeż... ale odszedł – opowiada Grzesiu. Jest otwarty, rezolutny, chętny do rozmowy. Ciągle się uśmiecha. Rodzice mówią, że po wypadku zmienił mu się charakter – przedtem był dużo spokojniejszy, nawet zamknięty w sobie, nieśmiały. Tak, wypadek zmienił wiele.

Maciej Aleksandrzak pamięta wszystko tylko do pewnego momentu. Potem świat zwolnił, a on nie wiedział, z kim rozmawia i o czym. Pamięta za to słoneczny dzień, sam środek lata, 27 lipca. Gdzieś po godzinie 14.00. Był w sklepie, kiedy ktoś wszedł i powiedział, że przy Korfantego, na pasach, doszło do wypadku, auto potrąciło chłopca. Maciej spytał tylko, czy chłopiec to „taki blondynek”. Po odpowiedzi twierdzącej już wiedział: jego Grześ. Był przecież w tamtej okolicy, u kolegi, a o tej porze miał wracać do domu. Maciej wybiegł ze sklepu. Zaczepiła go koleżanka, mówiła, że to nie Grzesiu, że chodzi o chłopca innego. Jednak Aleksandrzak pobiegł – czuł się w obowiązku jako strażak. Nawet jeśli o jego syna nie chodzi, to ktoś przecież potrzebuje pomocy. 

- Kiedy przybiegłem na miejsce, zobaczyłem rower i wiedziałem już na sto procent: jednak chodzi o mojego Grześka... Wie pani, teraz już rozumiem, dlaczego odsuwa się od wypadków policjantów czy strażaków, a od poważnych operacji lekarzy, gdy sytuacja dotyczy ich rodzin – opowiada Aleksandrzak.

Anna Aleksandrzak była wtedy w pracy. Dowiedziała się od męża, przez telefon. Maciej zadzwonił i powiedział krótko: „przyjeżdżaj szybko”. 
Małżonkowie na chwilę muszą swoją opowieść przerwać. Z pomocą przychodzą synowie. 8-letni Bartuś przynosi mamie chusteczkę, a 12-letni Grześ powoli podejmuje temat: „cztery... miesiące... byłem... w szpitalu”.   

Kiedy to się stało, Grześ miał wakacje i 11 lat. Gdyby się nie stało, pojechałby na kolonie. Zamiast tego, na cztery długie miesiące, zawieziono go do Katowic, do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka. Z samego wypadku chłopiec nic nie pamięta. Po uderzeniu stracił przytomność. Pamięta tylko, że wracał od kolegi, Dawida, z którym zawsze jeździł na rowerze. 

Najgorsze wakacje w życiu  
Korfantego to główna ulica przebiegająca przez Gierałtowice w powiecie gliwickim. Dość ruchliwa. Mimo zabudowań kierowcy lubią tu dodać gazu. 27 lipca za szybko jechał seat cordoba prowadzony przez 26-latka. Kierowca zmierzał w stronę Ornontowic i albo chłopca nie zauważył, albo sądził, że ten zdąży wejść na chodnik. Grześ przechodził na oznakowanym przejściu. Nie przejeżdżał, ale właśnie przechodził, a rower prowadził, o czym świadczą chociażby obrażenia, jakich doznał. Chłopiec prawie schodził z jezdni – przednie koło jednośladu było już na chodniku – kiedy seat go potrącił. Uderzenie musiało być silne. Z opinii biegłego wynika, że samochód w ogóle nie hamował. Grześ poleciał w jedną stronę, rower w drugą. Chłopiec stracił przytomność. 

Jako pierwszy pomocy udzielał nastolatek, strażak ochotnik z Gierałtowic. Gdyby nie jego fachowa reakcja, Grześ mógł umrzeć na miejscu. Szybko dotarła też karetka pogotowia z Gliwic ze świetnym fachowcem – lekarzem, potem ekipa ratowników lotniczego pogotowia. Śmigłowcem przetransportowano 11-latka do szpitala w Katowicach.  

Kierownica wbiła się w udo
Przez dwa długie tygodnie Grześ znajdował się w śpiączce farmakologicznej. Leżał na oddziale intensywnej opieki medycznej, walczył o życie pod respiratorem, a jego mama i tata liczyli godziny. Liczyli, bo powiedziano im, że jeśli syn przeżyje pierwszą dobę, będzie super. Potem, jeśli przeżyje dób pięć, będzie żył. 
- Każde pikanie maszyny powodowało u mnie gęsią skórkę, od razu wołałam pielęgniarki – wspomina Anna Aleksandrzak.  

Ordynator oddziału anestezjologicznego nie ukrywał: jest źle, stan bardzo poważny. Doszło między innymi do potężnego urazu mózgu, wielu obrzęków, wielokrotnego złamania twarzoczaszki, złamania obojczyka, krwiaków. Otarte ucho Grzesia było wielkie jak głowa, a w jego udzie przerażała dziesięciocentymetrowa dziura – kiedy seat uderzył w chłopca, w udo wbiła się kierownica roweru. W całym tym nieszczęściu miał chłopczyk szczęście: kierownica ominęła tętnicę. 

Krótko mówiąc, urazów było tak wiele, że kiedy 11-latek wyszedł z „intensywnej opieki”, lekarze nie wiedzieli, na jaki oddział go położyć. Wreszcie zdecydowano się na neurologię, ze względu na fakt, że najgorsze obrażenia dotyczyły głowy.  

Grześ nie potrafił chodzić, mówić, nie jadł i nie pił. Był bardzo pobudzony – wszystko go bolało, a środki przeciwbólowe i uspakajające nie działały. W pewnym momencie między szyją a obojczykiem pojawiła się kula wielkości piłeczki tenisowej. Okazało się, że to tętniak. Złamana kość obojczykowa uszkodziła tętnicę. 

Zaczęły się schody. 11-latek pilnie potrzebował poważnej operacji, której do tej pory nie wykonywał w Polsce żaden specjalista. - Na całym świecie przeprowadzono dopiero około stu takich zabiegów – mówi ojciec. - W naszym kraju wcale. Nikt nie chciał się tego podjąć, a prosiliśmy wiele ośrodków. Zdecydował się dopiero dr hab. Marek Wites z Katowic, któremu asystował dr Piotr Stanek.                         

Operacja udała się. Mało tego – po niej Grześ wrócił do życia, poczuł się znacznie lepiej, skończyły się bóle. Rodzice pamiętają, jak przebudził się po narkozie, a z jego oczu popłynęły łzy, jakby wyszły wszystkie nagromadzone od wypadku emocje. 

Od tamtego momentu 11-latek zaczął też robić milowe kroki. Wstawał, jadł, reagował na młodszego brata i swojego ukochanego psa, a po dwóch tygodniach powiedział „mama”. Na drugi dzień po tym przełomowym słowie, kiedy pani doktor zapytała, jak się czuje, odpowiedział: „dobrze”. Potem kolejne kroki. Początkowo Grześ nie potrafił zacisnąć palców tak, by złapać długopis. Tata zrobił dla niego specjalny „trzymak” z pianki poliuretanowej. Teraz „trzymak” już niepotrzebny.    

Próba odzyskania skasowanych danych 
Grześ ma ogromną wolę życia, co zauważył nawet personel katowickiego szpitala. Doktor Michał Daab, ordynator oddziału anestezjologii i intensywnej terapii, przyglądając się chłopcu, mówił do rehabilitantów: „ćwiczcie z nim, bo warto”. Rodzicom zaś wlewał w serca nadzieję: „będzie wprawdzie ciężko, ale potem będzie dobrze”. 

Grześ wyszedł ze szpitala pod koniec listopada. Od tamtej pory codziennie (sześć razy w tygodniu) musi przechodzić godzinną rehabilitację. Do tego wizyty u logopedy, neurologopedy, psychologa, zajęcia z integracji sensorycznej... W grudniu powrócił też do nauki. Oczywiście do szkoły chodzić nie może, ma nauczanie indywidualne w domu.  

- Teraz idzie mu już znacznie lepiej, ale początki były trudne – mówi Anna. - Wszystko dlatego, że głowa była bardzo uszkodzona. 
– Miałem... po tym... wypadku tak, że... uczyłem się... dwie godziny... i nic... nie pamiętałem – dopowiada Grześ.

Początkowo chłopiec wszystko zapominał, nawet to, co wydarzyło się przed minutą. Nazywa to „kasowaniem danych”, jak w komputerze. I choć jest znaczna poprawa, rodzice dobrze wiedzą, że pewnych rzeczy już nigdy się nie odbuduje. Prawa półkula mózgowa została uszkodzona w stopniu znacznym – całkowicie uszkodzony jest prawy płat czołowy i skroniowy. Nadzieja jedynie w tym (i do tego właśnie zmierza rehabilitacja), że rolę półkuli prawej przejmie lewa. 

Chciałbym mieć nowy rower 
Grześ ma marzenie. Rower. Tamten został zniszczony. Chłopcu wprawdzie jeszcze jeździć nie wolno, ale, kto wie, może wkrótce... Przecież wola normalnego życia jest u niego wielka, a postępy duże. Jeszcze do niedawna ciągnął za sobą nogę, a teraz zaczyna trochę biegać.

Rodzice Grzesia nie chcą mówić źle o sprawcy wypadku. Chcą sprawę załatwić zgodnie z prawem, w sądzie. Nienawiścią nie zieją, mimo że kierowca do dziś nawet nie przeprosił. Ani razu nie zadzwonił, by spytać o zdrowie Grzesia. Robi też wszystko, by uniknąć odpowiedzialności. To boli. 

Ból ten rozwiać potrafią jednak bliscy, przyjaciele. Aleksandrzakowie nie wiedzieli, że jest ich aż tylu. Mieszkańcy Gierałtowic na przykład złożyli się dla Grzesia na bieżnię, by mógł ćwiczyć w domu, pomaga proboszcz gierałtowickiej parafii, wychowawczyni ze szkoły. Organizowane są zbiórki pieniędzy na leczenie i rehabilitację podczas imprez sportowych czy koncertów, a na Facebooku powstało wydarzenie „WspieramyGrzesia”, do którego dołączają znani youtuberzy. Rodzice Grzesia dziękują im wszystkim oraz lekarzom, którzy uratowali ich syna. Wierzą, że kiedyś Grześ będzie mógł podziękować osobiście. Już zresztą to robi. Ze swoim specjalnym kubkiem i słowem „dziękuję” pojawił się u ratowników lotniczego pogotowia. 

Z takim kubkiem wyszłam z domu w Gierałtowicach i ja. Stoi teraz na moim redakcyjnym biurku i nie pozwala o Grzesiu zapomnieć. Patrzy Grześ na mnie z zamieszczonego na kubku zdjęcia i słyszę, jak mówi, że marzy o rowerze. 

Marysia Sławańska  


Grześ potrzebuje pieniędzy na leczenie i rehabilitację. Wszystkich, których poruszyła jego historia, prosimy o przekazanie 1 procenta podatku – koniecznie z opisem: cel szczegółowy Grzegorz Aleksandrzak. 
KRS 0000311677

Można też wpłacić dowolną kwotę na konto Fundacji Pomocy Ofiarom Wypadków Drogowych:
32 1910 1048 2251 0123 2398 0001       
Z dopiskiem: cel szczegółowy Grzegorz Aleksandrzak.  



W 2016 roku na terenie podległym gliwickiemu garnizonowi policji rannych w wyniku zdarzeń drogowych zostało 33 nieletnich. Ofiarami były osoby nastoletnie, ale i 7-, 8-, 9-letnie. Najmłodsze dziecko ranne w wypadku miało roczek.  

 

   
     

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj