Od wiosny do jesieni zapalony pszczelarz, zimą rzeźbiarz i zegarmistrz. 82-letni Franciszek Richter z Paniówek (gmina Gierałtowice) jest namacalnym dowodem na to, że na realizowanie pasji nigdy nie jest za późno.
 
Od urodzenia mieszka w rodzinnej wsi, tutaj dorastał. – Po wojnie była bieda, dlatego jak skończyłem szkołę podstawową, od razu poszedłem do pracy na kolei – wspomina. – Byłem gońcem na odprawie pociągów. Potem było wojsko, a po nim praca na kopalni Makoszowy. Aż do emerytury.

Prawdziwą pasją pana Franciszka jest pszczelarstwo. O pszczołach wie niemal wszystko i godzinami może opowiadać o ich życiu i zwyczajach. Jest członkiem Polskiego Związku Pszczelarskiego. – Zaczęło się w dzieciństwie – opowiada. – Jako dzieciak wypasałem krowy, kozy. Siedziało się pod drzewem i nudziło. Podglądałem gniazda trzmieli, takich owadów podobnych do pszczół. Kiedyś taką trzmielą rodzinę zabrałem ze sobą do domu. Zrobiłem im mały kadłubek, wylotek i tak sobie patrzyłem jak żyją te owady. Za prawdziwe pszczelarstwo wziąłem się jednak na początku lat 60. Teść miał kolegę w Palowicach, a obok niego mieszkał sąsiad, który posiadał 50 roi pszczół. Kiedyś tam pojechałem i zapytałem, czy nie sprzedałby mi jednego. Zgodził się, a nawet jego syn, który był stolarzem, zrobił mi ul. I tak się zaczęło moje hobby, któremu wierny jestem ponad pół wieku. Teraz mam 12 uli, a kiedyś miałem 16.

Pan Franciszek podkreśla, że pszczelarstwo to niezwykła pasja, która pozwala na ciągły kontakt z naturą, a hodowla tych pożytecznych owadów przynosi człowiekowi wiele korzyści. – Kiedyś ojciec współczesnego pszczelarstwa, żyjący w XIX w. ks. Jan Dzierżon napisał, że jak na ziemi wymrze ostatnia pszczoła, to ludzkości zostanie tylko kilka lat istnienia.

Richter narzeka, że dzisiaj pszczelarze nie potrafią żyć ze sobą w zgodzie. Niektórzy dla zysku są w stanie przewozić mobilne ule nawet kilkadziesiąt kilometrów i nie liczą się z faktem, że na tym terenie są też inni hodowcy. – Dzisiaj światem rządzi kasa. Myślą tylko, jak odzyskać poniesione nakłady. Mam czasem wrażenie, że niewielu z nich kocha to, co robi.

W sieni domu, w którym mieszka Franciszek Richter, na ścianach wisi kilkanaście zegarów. Niektóre z nich to prawdziwe rzeźbiarskie cacka.
- Za zegary wziąłem się po śmierci pierwszej żony – wraca pamięcią. – Zmarła ponad 30 lat temu. Przez dwa lata siedziałem sam jak palec i żeby nie dostać bzika, wziąłem się za naprawę zegarów ściennych. Interesowałem się tym już za bajtla. Mój wujek je reperował, a ja podglądałem, jak się tym zajmował. Gdzieś to we mnie zostało.

Dzisiaj pan Franciszek ma pokaźną kolekcję zegarów. Każdy z szesnastu z nich jest na chodzie, a prawdziwą perełką jest czasomierz, który liczy około 250 lat! – Część zegarów dostałem, inne gdzieś tam wynalazłem u sąsiadów, rodziny – wylicza.

Obok zegarów nowym hobby mojego rozmówcy są prace w drzewie. - Zająłem się tym 11 lat temu, kiedy przeszedłem operację bajpasów – mówi. – Lekarz zalecił, bym się oszczędzał, ale jak to zrobić, kiedy człowiek cały czas był aktywny. Trochę pozazdrościłem koledze, który już od lat dłubie w drzewie i powiedziałem sobie: ty, Franek, nie poradzisz? No i tak już zostało. Przynajmniej nudno nie jest w zimowe wieczory.

Pierwszą pracą, jaką wykonał, była mała kropielniczka. Kiedyś w każdym domu wisiała ona na ścianie. Ludzie nalewali do niej święconej wody i kiedy wychodzili z domu, każdorazowo żegnali się znakiem krzyża.

Przez tych 11 lat pan Franciszek wystrugał kilkadziesiąt prac. Drzeworyty, niewielkie rzeźby. Większość ma charakter sakralny. Figurki świętych: Barbary, Cecylii, Piotra, Chrystusa Frasobliwego, Ambrożego – patrona pszczelarzy. Obok rzeźba przedstawiająca ks. Dzierżona. Jak na samouka wszystkie prace wyjątkowo staranne, z widoczną dbałością o szczegóły.  

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj