Z Jolantą Zygmunt-Więzik, fotografką, właścicielką studia Foto-Hollanda, rozmawia Małgorzata Lichecka.   
Dlaczego Hollanda? 

Pracowałam kiedyś w handlu zagranicznym i jeden z moich meksykańskich klientów mówił do mnie Hollanda, czyli Jolanta. W hiszpańskim jot wymawia się jak ha, więc kiedy dzwonił, a rozmawialiśmy w trybie głośnomówiącym, wszyscy w biurze słyszeli tę Hollandę. I już przylgnęła do mnie taka ksywka. A kiedy na poważnie zaczęłam interesować się fotografią, na stronie www.plfoto.com założyłam konto użytkownika Hollanda. Uznałam też, że to dobra nazwa dla firmy i dziś jestem rozpoznawalna jako Foto-Hollanda. 

Na pewno pamięta pani swoje pierwsze zdjęcie?

Zrobiłam je aparatem analogowym Zenit, który dostałam w prezencie, i była to seria czarno-białych portretów moich najbliższych – córki i męża. 

Czyli ćwiczyła pani na rodzinie? 

Tak. Te portrety znalazły się na wystawie. A były to jedne z moich pierwszych prac robionych ze świadomością, własnym aparatem, który sama musiałam rozgryzać. Kilka zdjęć z rodzinnej sesji wzięłam na spotkanie Gliwickiej Grupy Fotograficznej PRECEL. Andrzej Marczuk, jej założyciel, rozłożył je na stole i powiedział: „o, one spokojnie nadają się na naszą wystawę w Ruinach, którą robimy za dwa tygodnie”. Myślałam, że dostanę zawału: przyszłam pierwszy raz, byłam zielona, mój materiał wcale nie wydawał mi się superwartościowy. A Andrzej był z nich zadowolony. I jeszcze powiesili moje zdjęcia obok fotografii Michała Sowińskiego (artysta fotograf, uhonorowany tytułem Artiste FIAP, członek rzeczywisty i członek honorowy Fotoklubu Rzeczypospolitej Polskiej, Związku Polskich Artystów Fotografików, współzałożyciel Gliwickiego Towarzystwa Fotograficznego – przyp. red.)  

Wprawdzie specjalizuje się pani w portretach, ale widać także żyłkę fotoreporterską czy dokumentalną – ma pani na koncie duże projekty społeczne, ostatnio Wilcze Doły.     

Wszystko toczyło się naturalnie i zaczęło od miłości do własnego dziecka. Więc pewnie moja historia jest podobna do wielu innych, co zresztą potwierdzają rozmowy z fotografkami, które zmieniły swoje zawodowe tory. Potem, gdy poczułam, że sprawia mi to ogromną przyjemność, potrzebowałam już czegoś więcej. Chciałam kontaktu z ludźmi o podobnych pasjach. Tak trafiłam do grupy Precel. Przy nich rozwinęłam skrzydła, nakręcała mnie wymiana wiedzy, wspólne plenery i wystawy fotograficzne. Byłam z nimi, bardzo intensywnie, przez kilka lat i wtedy naprawdę się rozwinęłam. Dopiero po tym etapie poczułam moc i to, że mogę otworzyć firmę. Faktycznie, uwielbiam fotografować ludzi, kocham przyrodę, ale najbardziej  lubię człowieka wśród natury. A Wilcze Doły? Obudziły kolejną pasję - „polowanie” z obiektywem na ptaki. Taka ornitologiczna fiksacja. Reportaże z tego miejsca robiłam by pomóc naszej sprawie i ochronić wyjątkowe miejsce. W studiu fotografuję w zupełnie inny sposób, reporterka to żywioł, ale wszystko spina człowiek. Dla niego bije moje fotograficzne serce. 

Za fotografią stoi ogromna wiedza techniczna. Jak pani do tego dochodziła? 
Początkowo uczyłam się z książek oraz metodą prób i błędów ćwicząc na mojej córce Mai. Dziś, wchodząc w działkę fotografii, wszyscy korzystają z warsztatów fotograficznych, a dwadzieścia lat temu nie była ona tak szalenie popularnym medium i takich szkoleń prawie nie było. Po dołączeniu do GGF PRECEL dużo pomogli mi między innymi: Witold Cichocki (zmarł w 2019 roku) genialny fotograf i pedagog, wspomniany już Andrzej Marczuk, Marcin Korczak i paru innych członków grupy.     
 
Fotografowanie ludzi, ich portretowanie, jest trudne. Bo wszyscy mamy jakieś tajemnice, kompleksy, nie czujemy się komfortowo przed obiektywem. 
To prawda. Żeby zrobić dobrą fotografię trzeba dotrzeć, z wyczuciem, do człowieka.  Rozmawiać z nim, powodować, że się otwiera, oswajać z sytuacją i aparatem. Technika jest ważna, ale ważniejsza psychologiczna umiejętność bycia z drugą osobą, zazwyczaj sam na sam w przestrzeni studia. Czasami więc rozmowa trwa dłużej niż sama sesja. Ale dla mnie ten moment jest najważniejszy.  

Czy ma pani zawsze aparat przy sobie?

Teraz już nie, ale był taki czas, że się z nim praktycznie nie rozstawałam. Uważałam, że muszę go mieć, bo przecież zawsze może się coś wydarzyć, a ja bez aparatu. Teraz robię przerwy i sprzęt leży w plecaku. Chociaż przyznam się, że kiedy idę na Wilcze Doły targam je prawie zawsze, choć słyszę od męża „Jola, to tylko zwykły spacer”. Rodzina przywykła do mojej pasji i pracy. Tak, ja dość dużo o tym mówię, i pewnie już trochę czują przesyt. Mój syn czasami mnie pyta, czy możemy porozmawiać o czymś innym, a nie tylko o fotografii. Ale oczywiście wspierają mnie i pomagają w różnych projektach i wyzwaniach. Jestem fotografką, bo uwierzył we mnie mój mąż. Był czas kiedy nie wiedziałam czy sobie poradzę z własną firmą, on był przekonany, że tak, że muszę spróbować.   

Aparat czy komórka?

Kiedy wybieram się na Wilcze Doły to… aparaty dwa. No i plecak. Bo przecież gdy przyleci pustułka albo rudzik, będzie potrzebny teleobiektyw.      
Drużyna A i „Z miłości do potęgi trzeciej” to cykl dokumentujący życie rodziny niepełnosprawnych trojaczków.   
Nie lubię się ograniczać i chyba stąd ten społeczny projekt. Pani Agnieszka przyszła do mnie na sesję ciążową, zamówili razem z mężem Arkiem także sesję noworodkową, ale po urodzeniu dzieci zdarzyły się bardzo poważne kłopoty zdrowotne maluchów, i zrobiliśmy ją dopiero, kiedy miały dziesięć miesięcy. Bardzo ich polubiłam, zaprzyjaźniliśmy się. Na początku robiłam pojedyncze sesje, takie na pamiątkę, ale potrzebne też były zdjęcia do różnych akcji społecznych, i w którymś momencie pojawił się pomysł na reportaż o ich życiu. Wtedy rzeczywiście cały rok im poświęciłam, jeżdżąc z nimi praktycznie wszędzie, byłam bardzo często u nich w domu, rejestrując, jak wygląda każdy dzień. To było dla mnie ogromne emocjonalne przeżycie. 
 
Fotografia, która pokazuje kobiety, takimi jakimi są, bez retuszu. To właśnie SIMPLE CHIC, pani najnowszy projekt.      

Jedną z najważniejszych działek w mojej pracy jest fotografia rodzinna i pokoleniowa oraz projekt Pokolenia Kobiet, który w sumie kontynuuję cały czas od przeszło trzech lat. Rok temu przyszła do mnie Agnieszka, modelka, i kiedy ją zobaczyłam, jej piękną twarz, duże oczy i wspaniałe, naturalnie kręcone, bardzo długie włosy, zapytałam czy mogę jej zrobić kilka zdjęć. Trochę się krępowała, przyszła prosto z ćwiczeń, bez makijażu, w dresie. Powstała wówczas seria portretów – energetycznych i naturalnych. Spodobała mi się ta konwencja i postanowiłam zrobić więcej zdjęć. 

Trzy miesiące później, na spotkaniu z koleżankami fotografkami, zobaczyłam album Petera Lindbergha „Shadows on the wall”, bardzo surowe, czarno-białe zdjęcia aktorek hollywoodzkich, kobiet w różnym wieku, pozujących w bardzo naturalny sposób, a same fotografie były bez retuszu i wszystkich tych trików. Zrobiłam kolejną sesję, tym razem z moją córką, później z jeszcze jedną kobietą. I wyklarował się bardzo konkretny kształt mojego nowego projektu. Z końcem 2020 roku na fb napisałam o nim, zapraszając kobiety. Zgłosiło się kilkanaście, i już w lutym miałam materiał na wystawę. Otworzyłam ją w dzień kobiet. Żeby pokazać, że wiek nie ma znaczenia, ma natomiast naturalność i indywidualność. Światło i emocje.  
 
Liczy pani zdjęcia?
Z tym bywa ciężko, ale mam pomocnika – mąż jest informatykiem i doradził mi jak dobrze katalogować sesje. Jestem teraz przy katalogu numer 4335, w jednym mieści się od 200 do 3 tys. zdjęć. 

To całe pani życie. 
Tak.   

Jolanta Zygmunt-Więzik: 
Od 2007 roku pod szyldem własnej firmy FOTO-HOLLANDA realizuje się głównie w fotografii rodzinnej (noworodkowej, dziecięcej, ciążowej), ślubnej, portretowej oraz biznesowej wizerunkowej. Wykonuje również sesje aktu. Jej stacjonarne studio znajduje się w Gliwicach. W latach 2003-2013 była aktywnym członkiem i koordynatorem wystaw i pokazów multimedialnych Gliwickiej Grupy Fotograficznej PRECEL. Ma za sobą wiele indywidualnych i grupowych wystaw fotograficznych głównie o tematyce dziecięcej. 
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj