Z Urszulą Biel, szefową kina Amok w Gliwicach, rozmawia Małgorzata Lichecka.

 Pierwszy film na pierwszym seansie jeszcze w bibliotece przy placu Inwalidów. Pamięta pani co wtedy, w 1993 roku, grał Amok? 
„Amadeusza” Milosza Formana. Filmowi akurat kończyła się licencja, więc chcieliśmy go jeszcze szybko pokazać widzom. Albo „Tańczącego z wilkami”. Tym filmem zajmowałam się od strony dystrybucyjnej. Szedł wówczas świetnie – to był hicior. W „Bajce” grano go przez tydzień i obejrzało go 10 tys. osób, co wtedy było najlepszym wynikiem w Polsce. No i uznaliśmy, że dobrze by było jeszcze ten czas z „Tańczącym z wilkami” przedłużyć w Gliwicach, i zrobiliśmy to w Amoku.

Skąd w latach 90. wziął się pomysł na jeszcze jedno kino w mieście. Była Bajka, Kinoteatr X i bodajże Apollo. 
To był czas wielkich zmian, kultura się urynkowiała, obiekty, w których działały kina przechodziły w prywatne ręce, a nowi właściciele nie zawsze uważali, że kino to dobry pomysł na biznes. Dlatego wiele kin, praktycznie z dnia na dzień, zniknęło z map wielu miast. Urynkowiła się także kinematografia. O ile wcześniej była dotowana, w latach 90. to się skończyło i filmy zaczęły kupować prywatne firmy, nie państwo, a te chciały na tym zarabiać, więc od kin oczekiwały określonych profitów. To były czasy rzezi niewiniątek w branży kinowej. Gliwice się temu nie oprały i na placu boju zostały właśnie te trzy kina.

I w takim czasie warto było otwierać nowe? 
No właśnie był w tym wszystkim element szaleństwa, ale też rodzaj intuicji, przeczucia, pewnej kalkulacji oczywiście też. W tym czasie nawiązałam współpracę z Ewą Strzelczyk, ówczesną szefową gliwickiego Miejskiego Ośrodka Kultury, z którą znałyśmy się jeszcze ze studiów. Pracowałam wtedy w Katowicach, w Silesia Film, zajmując się dystrybucją filmów. Ewa mnie poprosiła żebyśmy wspólnie coś kinowego zrobiły. Ten czas, czyli lata 90., był złotą erą VHS, i panowało przekonanie, że zmiecie kina. Piractwo kwitło, nikt nie miał pojęcia o jakiś prawach autorskich. Także w instytucjach, ale takie to były czasy. Z racji tego, że pracowałam w Klubie Filmowym przy Silesii Film miałam świetny dostęp do VHS, więc dzięki temu właśnie w gliwickim MOK-u przy Rynku, na trzecim piętrze, zaczęliśmy organizować pokazy. Ale powiem szczerze, że po pracy w Klubie miałam już serdecznie dość kaset: to była bardzo nietrwała technika – taśmy się wkręcały, po trzecim przegraniu kolory znikały. Miałam serdecznie dość VHS także dlatego, że wprawdzie dzięki niemu był szybki dostęp do filmów, jednak w kinie głównie liczy się jakość. Więc zaproponowałam Ewie otwarcie kina. W zasadzie od razu się zgodziła, była bardzo otwarta na różne zwariowane pomysły. No i zaczęłyśmy w tej sali, w bibliotece. W Katowicach, w sąsiedztwie kina Zorza gdzie pracowałam, był dom przyjaźni polsko – radzieckiej. W likwidacji. Znalazłam tam projektory kinowe, które, za 500 zł, kupiłyśmy tu, do Gliwic, do naszego nowego kina.

Przenosiny do dawnego EMPIK-u przy urzędzie nastąpiły chyba dość szybko. 
W tamtym czasie nie byłam absolutnie przekonana, że kino przetrwa, a już na pewno, że będzie działać 30 lat. Tworzyło się nowe, ale tak naprawdę nikt nie wiedział czy coś z tego będzie, czy coś z tego zostanie. Myślałam: „trochę pogramy i to będzie dobre”, ale wielką niewiadomą było to, czy widzowie będą do nas chodzić, bo VHS wciąż był w natarciu, a kina wciąż się zamykały. Wiele osób słysząc, że otwieramy kino, stukało się w głowę, bo przecież na pewno zaraz się zamkniemy. Ale trwaliśmy. Co więcej, w bibliotece zaczęliśmy prowadzić edukację filmową i bardzo szybko okazało się, że ta salka jest za mała. I Ewa znowu uruchomiła swoje kanały, a była w tym niezwykle skuteczna, no i tak znalazłyśmy się w EMPIK-u.

Wtedy chyba wszystko było prostsze.
No tak... wystarczyło jedno pismo. Mam je nawet w dokumentacji kinowej. Pokazywaliśmy je w prezentacji na nasze 30. urodziny.

Lokalizacja zacna – centrum miasta, tutaj AMOK był najdłużej, bo do 2010 roku. Ale czy to była dobra sala kinowa?
Nie do końca, nie spełniała warunków kinowych przede wszystkim dlatego, że była za niska. Pamiętam otwarcie: okazało się, że ekran jest za duży i ludzie sobie zasłaniają obraz, więc trzeba było go zmniejszyć. Sala liczyła 180 miejsc, ale tak naprawdę do 100 osób było fajnie. No i nie było czym oddychać, bo nasze dwa klimatyzatory nie wyrabiały przy pełnej sali. Fotele były z odzysku i szybko zaczęły z nich wychodzić gwoździe.

Ale klimat był niepowtarzalny.
Tak. Było to takie kino hipsterskie, dla młodych. Publiczność była bardziej jednorodna. Inaczej niż dziś, gdzie młodych naprawdę trudno uchwycić. Seniorów widać u nas bardziej: wcześniej rezerwują bilety, mamy też dzieci, szkolną widownię. Budowanie repertuaru nie jest więc takie proste i jak ktoś na niego spojrzy to może odnieść wrażenie, że to taki miks, ale to jest podyktowane bardzo wieloma uwarunkowaniami. Dla nas każdy mieszkaniec jest ważny. Na pewno nie rezygnujemy z formuły kina arthousowego, studyjnego, ale, jak wiadomo, nawet studyjność ma różne generacyjne oblicza.

Przez kino przewinęło się mnóstwo gości: reżyserów i reżyserek, aktorów i aktorek, scenarzystów i scenarzystek, z różnych pokoleń, produkcji polskich i zagranicznych. Na pewno z tymi wizytami i spotkaniami wiąże się mnóstwo zaskakujących sytuacji.
O, bardzo dużo. Ale najbardziej stresowe kasuję z pamięci, a po jakimś czasie oglądam na zdjęciach.

Pamiętam na przykład spotkanie z Kazimierzem Kutzem. Data wyleciała mi z głowy. Czekałam na wywiad, on się trochę spóźniał, kiedy przyjechał, okazało się, że mamy naprawdę mało czasu, ale nie zrezygnowałam. Usiedliśmy gdzieś kątem, Kutz rozpiął marynarkę. Miał białą koszulę w niebieskie prążki i granatowy krawat z … plamami po musztardzie. Sam to powiedział. Jadł obiad, coś skapnęło i nie chciało mu się czyścić krawata. A rozmowa była fantastyczna. 
Mnie też z Kutzem przydarzyła przygoda, w sumie dla niego nie za dobra, ale zachował się bardzo w porządku. Była środa popielcowa, pamiętam bo przyszło mniej ludzi. W dodatku za naszą salą urzędowała straż miejska z radiami CB, co powodowało sprzężenia z mikrofonami, i podczas spotkania cały czas słyszeliśmy w nich lekkie bzzz. Ludziom to przeszkadzało, ale Kutz ani nie huknął, ani mnie nie opieprzył. Cały czas był spokojny i wyrozumiały, nawet wytłumaczył ludziom dlaczego tak się z mikrofonami dzieje. Bardzo mnie tym ujął. Pamiętam też Jerzego Stuhra. Kiedy jeszcze reżyserował, przyjeżdżał z każdym filmem. Był pewniakiem, przy nim i dwa spotkania sprzedawały się jak ciepłe bułeczki. Miło wspominam Kasię Figurę. Wzbudzała bardzo dużą nieufność, zwłaszcza kobiet. Czuło się barierę. Ale była świetna w bezpośrednim kontakcie i bardzo szybko tę barierę przełamywała. Zupełnie inna na żywo niż w kreowanym przez siebie wizerunku medialnym.

Teraz w AMOK-u jest dużo mniej takich spotkań reżysersko - aktorskich. 
Tych, których chcę zaprosić akurat są w szczycie kariery, więc niełatwo ich ściągnąć. Po drugie, mam obawy ilu ludzi przyjdzie na takie spotkanie, bo dziś aktorzy, aktorki, reżyserzy, reżyserki, ludzie filmu przez media społecznościowe opatrzyli się, nie są, jak kiedyś, wyjątkowi. Gości i gościnie oczywiście zapraszamy, jednak tematycznie.

Na przestrzeni 30 lat zarządzania kinem, w bardzo różnych okresach, od partyzantki na sali bibliotecznej, po profesjonalne kino studyjne, poprzez czasy multipleksów, a dziś platform streamingowych, jak budować repertuar żeby dogodzić widzowi, zaspokoić jego oczekiwania?     
Na przykład głowię się na jaką godzinę zaplanować seanse.

 

Kino AMOK jako jedyne w Polsce trzykrotnie otrzymało nagrody Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej: w kategorii Kino za rok 2013, w kategorii Edukacja Filmowa za rok 2017 oraz za debiut w 2022 roku (innowacyjny projekt Zespół Edukatorów Filmowych)

 

Na jak najpóźniejszą.
Nieee. Myli się pani. W dawnym Amoku najlepsza była 20.00, teraz często 18.00, a w weekendy 16.00 jest bardzo dobrą godziną. Przez to, że mamy duży odsetek publiczności seniorskiej, a w tej grupie przeważają kobiety w średnim wieku, seanse organizujemy o wcześniejszych porach, bo panie boją się wychodzić z domu kiedy jest ciemno.

Czyli musi pani bardzo uważnie tę publiczność obserwować i reagować.
Tak, bo to moje kinowe być albo nie być. Dlatego wszystko różnicujemy.

Rewolucyjną zmianą było przejście z klasycznych taśm filmowych na obraz cyfrowy.
Ma to dobre i złe strony, korzyści oczywiście przeważają, ale cyfryzacja sprawiła, że kino utraciło swoją magię. Pięknie opowiada o tym w swoim najnowszym filmie „Fabelmanowie” Steven Spielberg. On, kiedyś innowator kina, który zmienił je wprowadzając widowiska nazwane kinem nowej przygody, w „Fabelmanach” , których nakręcił na trzydziestce piątce, pokazuje, że ci wielcy reżyserzy nie są tak bardzo szczęśliwi z powodu cyfry. Która, w sensie sztuki operatorskiej, wcale nie jest lepsza od tradycyjnej taśmy filmowej pokazującej głębię i więcej niuansów. Cyfra wiele oczywiście ułatwiła: premiery są jednocześnie niemal we wszystkich kinach na świecie, nie trzeba na nie czekać, rok czy dwa.

Tak było.
Na przykład z „Wejściem smoka”. Będziemy go niedługo w Amoku pokazywać. Jako klasyk kina światowego. Inna oferta, która już leży na stole to stulecie Warner Bros, zaś pierwszym filmem, który będzie można zobaczyć to „Przeminęło z wiatrem”. Teraz przygotowaliśmy dla widzów klasykę filmu polskiego, w nowych cyfrowych wersjach.

Czy streaming faktycznie dobił ino? 
Nie jest tak źle, chodź początki były niekorzystne. Obserwuję ten trend i widzę, że publiczność wraca do kin. Ludzie jednak są istotami społecznymi i lubią kontakty.

Pani kinowe zainteresowania na pewno też się jakoś zmieniały. A może nie. Może jest pani wierna swoim zainteresowaniom co do gatunków czy reżyserów i reżyserek. Lubię kino o sztukach walki, jestem fanką na przykład „Cesarzowej”, także kryminalne, no i kino społeczne - ale to już wybranych reżyserów i reżyserek.
O nie, ja zupełnie filmów akcji i o sztukach walki nie lubię. Dalej obowiązuje kino gatunkowe, ale ja nie mam jakiegoś ulubionego. Po prostu to każdy dobry film, nawet z gatunku, za którym nie przepadam. W publiczności niezmiennie fascynuje mnie to, że ona sama wie na co ma przyjść.

Amok to oprócz filmów gatunkowych to także MET Opera, Sztuka na ekranie, a do niedawna seria NT Live. Kino jest w sieci kin europejskich. 
Nawet w dwóch – w polskiej sieci kin studyjnych i w sieci europejskiej. Żeby do niej należeć trzeba spełniać określone wymogi: 30 proc. europejskiej produkcji i 10 proc. polskiej, My je przekraczamy, bo pokazujemy 47 proc. tych pierwszych, i nie chodzi o liczbę tylko o to, by były grane przez tydzień a nawet dwa tygodnie.

Patrząc z perspektywy czasu, na tamtą szaloną decyzję o uruchomieniu kina... 
Na pewno się sprawdziła, choć, jak już mówiłam, nie przypuszczałam, że kino stanie się mocnym punktem w mieście. A my odpłacamy zaufanie widzów konsekwentną polityką repertuarową. Otwieramy się na gliwiczan, staramy się wyczuwać, co chcieliby oglądać, i nie schodzimy z poziomu filmowego.  

Co pani usłyszała od widzów na 30. urodziny?
Oby tak dalej. I co najmniej drugie tyle lat. Cieszy mnie to, że ludzie doceniają AMOK i zauważają jego inny charakter. No i to, że nie mamy popcornu.

 

Urszula Biel. Autorka dwóch monografii poświęconych historii kina na Górnym Śląsku („Śląskie kina między wojnami, czyli przyjemność upolityczniona”, Katowice 2002, „Kultura filmowa prowincji górnośląskiej. Kina, właściciele, widzowie”, Poznań 2020) oraz licznych tekstów z zakresu tematyki rozpowszechniania i dystrybucji filmów w okresie lat 20. i 30. Animatorka kultury filmowej, prowadzi kino studyjne Amok w Gliwicach, uhonorowane nagrodą Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej w kategorii „Kino” (2012) oraz „Edukacja filmowa” (2017). Laureatka nagrody prezydenta w dziedzinie kultury (1999). Od 2016 roku prezeska Śląskiego Towarzystwa Filmowego.

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj