Pamiątkę po skoku z wysokości siedmiu kilometrów ma do dziś. To czerwony nos. – Nie miałem żadnej osłony na twarz, a temperatura powietrza wynosiła 30 stopni w minusie. Zamiast posmarować nos olejem, zrobiłem to kremem. Problem w tym, że w jego skład wchodziła też woda. I stąd to odmrożenie – śmieje się jeden z najwybitniejszych polskich skoczków spadochronowych. 
Krystian Kaik to żołnierz z krwi i kości. Mimo że dawno przekroczył siedemdziesiątkę, wygląda na dekadę młodszego. Wciąż jest sprawny fizycznie, a w utrzymaniu dobrej kondycji pomaga mu regularna jazda na rowerze. Jak za czasów czynnej służby, nie stroni od dosadnego języka, a wyuczonych w wojsku zasad trzyma się mocno. Chociażby tej, że żołnierz nigdy nie płacze. 

– Kilka tygodni temu coś rąbałem w piwnicy. Ostrzem trafiłem w palec u ręki. W ranę wdarła się martwica, trzeba było usunąć kawałek tkanki. Podczas zabiegu nie dostałem znieczulenia. Bolało jak cholera, ale ja nic. W końcu lekarz nie wytrzymał i zapytał zdziwiony: czemu pan nie płacze? 

Palący się nad głową samolot 

Krystian Kaik (rocznik 1947) w mundurze spędził blisko 40 lat. Oddał ponad pięć tysięcy skoków spadochronowych. W karate posiada czarny pas. Osobiście gratulował mu Fidel Castro. Ale po kolei. 

Urodził się w Toszku. W rodzinnym domu, na parterze, mieszkał on z rodzicami, a na piętrze ciotka, siostra mamy. To ona nauczyła go niemieckiego. 

– Język ojczysty Goethego znam perfekt. Przyznałem się do tego, gdy stawałem przed WKU, czym wzbudziłem zaniepokojenie jednego z pułkowników. Wysłał swoich ludzi, aby wypytali moich sąsiadów, kim jestem, jakie mam poglądy i w jakim towarzystwie się obracam – wspomina. 

W komisji zdziwili się jeszcze jednym faktem. – Wszyscy zaniemówili, kiedy powiedziałem, że mam oddanych 200 skoków na spadochronie w gliwickim aeroklubie – śmieje się Kaik. 

Polscy spadochroniarze wspaniałą kartę zapisali już podczas II wojny światowej. Do legendy przeszli żołnierze brygady generała Stanisława Sosabowskiego. W podręcznikach historii jest również miejsce poświęcone tzw. cichociemnym. Po 1945 roku spadochroniarstwo stało się jedną z konkurencji sportowych. Pierwsze krajowe mistrzostwa odbyły się w 1954. Zasłynął wówczas Jerzy Kubaczewski, bijąc rekord świata w skoku na celność. 

– Niebem zafascynowałem się pod koniec szkoły podstawowej, gdy z kumplami zwiedzałem Polskę autostopem. Kiedy podczas jednej z eskapad dotarłem do Legnicy, nade mną nagle zaczął palić się radziecki samolot. Pilot katapultował się, a dzięki spadochronowi szczęśliwie wylądował na ziemi. Cały zaaferowany podbiegłem do niego, lecz on mnie… ochrzanił. Krzyczał, że jestem na terenie lotniska wojskowego. 

To niecodzienne spotkanie w Małej Moskwie (tak w PRL-u nazywano Legnicę, gdzie znajdowało się największe skupisko wojsk sowieckich w Polsce) nakreśliło plany nastoletniego Krystiana na przyszłość. Sumiennie sobie przysiągł, że zostanie komandosem. Zaczął dbać o tężyznę fizyczną, w czym pomagał mu sąsiad Dieter Szyguła. 

– Wszechstronnie wysportowany człowiek. Pchał kulą, rzucał dyskiem, uprawiał piłkę nożną w Zamkowcu Toszek. Był osobowością naszego osiedla, zwanego potocznie Zydlągami – opowiada Kaik. 

Jako 16-latek zapisał się na kurs spadochronowy. Przez trzy tygodnie zgłębiał teorię, m.in. budowę czaszy, prawo lotnicze oraz ogólne bezpieczeństwo skoków. Ćwiczył na uprzęży spadochronowej oraz makiecie. W końcu nadszedł ten wielki dzień. Dzień, z którego... niewiele pamięta. 21 kwietnia 1964 roku. 

– Emocje targały mną straszne. Miałem na sobie spadochron PD-47, a w górę wbiłem się dwupłatem CSS-13. Skoczyłem z 800 metrów „na linę”. To metoda dla debiutujących. Spadochron otwiera się samoczynnie przy pomocy liny zamocowanej do samolotu – wspomina. 

Trzynastka nie taka pechowa 

Jako żołnierz z poboru służył w 10 Batalionie Powietrznodesantowym w Oświęcimiu. Po jakimś czasie skierowano go do Krakowa. Tam został członkiem Plutonu Wyczynowego 6 Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej. Jednak po okresie obowiązkowej służby zasadniczej wrócił do Toszka. Wojsko nie miało dla niego mieszkania, więc uniósł się honorem i spakował manatki. W rodzinnym miasteczku zatrudnił się w chłodni. Ale po pół roku armia sama się o niego upomniała.

Kaik: – Zwykły dzień w robocie. Nagle przybiega kolega i mówi, że w gabinecie dyrektora ktoś na mnie czeka. Idę, a tam siedzi pułkownik z Krakowa. Mówi: „Wracaj w kamasze, tak dobrych, jak ty, nie mamy w swoich szeregach”. Znowu przywdziałem mundur, tym razem na prawie 40 lat. No i mieszkanie w dawnej stolicy w końcu się znalazło, choć przez pierwsze lata mieszkałem w hotelu. 

Tam odwiedzała go rodzina i znajomi. Raz pojawił się kolega, który właśnie, po kilku latach, wrócił ze Stanów Zjednoczonych. Krystiana akurat nie było w pokoju, lecz obecność gościa mówiącego z amerykańskim akcentem zwróciła uwagę czujnej recepcjonistki. Do żołnierza socjalistycznej Polski zawitał przedstawiciel „wrogiego imperializmu”. 

– Ileż ja się musiałem potem natłumaczyć! Pytano, czy mam za oceanem rodzinę, przyjaciół. A to był kumpel z czasów szkolnych, który wyleciał do USA, zaś tamtejsza Polonia ufundowała mu studia w Krakowie. Dowiedział się, że i ja mieszkam w tym mieście, więc chciał się spotkać. 

Kaik, będąc w „czerwonych beretach”, podczas zawodów reprezentował WKS Wawel Kraków. Zdążył jeszcze wystąpić przed premierem Józefem Cyrankiewiczem, kiedy ten wizytował krakowskie lotnisko. Razem z Edwardem Burakowskim powiewał w powietrzu biało-czerwoną flagą, opadając kilkaset metrów bez spadochronu. Ten otworzył dopiero, gdy ziemia była wyraźnie widoczna. 

– Aby bezpiecznie dotknąć nogami gruntu, trzeba być maksymalnie sto metrów od lądowiska – tłumaczy. 

Trzynaście razy nie otworzył mu się spadochron główny. Na szczęście poprawnie zadziałał zapasowy. Inaczej pewnie nie rozmawialibyśmy ze sobą. – Najważniejsze w sytuacjach awaryjnych to zachować zimną krew, nie ulegać panice. Tylko rozsądek może uratować – mówi Kaik. Dodaje, że lądował na dachu kamienicy w centrum Wrocławia, był też świadkiem śmierci koleżanki, która runęła w ziemię kilka metrów od niego. Pytam, co czuł, gdy tyle razy opadał: – To chwila niczym nieskrępowanej wolności. 

Oddał ponad pięć tysięcy skoków. Dziś odczuwa tego skutki. 

– Moje kolana są przeciążone. Nie miałem idealnych warunków anatomicznych jako czynny skoczek. Ważyłem 80 kg, byłem trochę za ciężki. Kiedy lądowałem, na moje ciało oddziaływała taka grawitacja, jakbym skakał bezpośrednio z pierwszego piętra. Dlatego teraz wiem, kiedy idzie zmiana pogody. 

Największa wysokość, z jakiej skakał, to siedem tysięcy metrów. Po tamtym wyczynie został mu już na zawsze… czerwony nos.

– Nie miałem żadnej osłony na twarz, a temperatura powietrza u samej góry wynosiła 30 stopni w minusie. Zamiast posmarować nos olejem, zrobiłem to kremem. Problem w tym, że w jego skład wchodziła też woda. I stąd to odmrożenie – wspomina. 

Uścisk dłoni Fidela

Na swoim koncie ma wiele sukcesów. Medale i puchary zdobywał w mistrzostwach Polski, mistrzostwach Wojska Polskiego czy Spadochronowych Mistrzostwach Armii Zaprzyjaźnionych. Specjalizował się w tzw. wieloboju spadochronowym. 

– W moich czasach w ramach wieloboju rozgrywano następujące konkurencje: akrobacja, celność lądowania i bieg przełajowy na dystansie pięciu kilometrów. Uzyskiwane w nich wyniki były przeliczane na punkty, a ich suma decydowała o końcowej klasyfikacji – tłumaczy. 

Startując w zawodach, zwiedził świat. Zaliczył prawie wszystkie kraje „demoludu” w Europie, ponadto Koreę Północną, Mongolię czy Kubę. 

– Uścisnąłem dłoń wielkiego wodza rewolucji, Fidela Castro – śmieje się komandos z Toszka. – Ale kiedy na tej małej wyspie, wraz z kolegami, stałem na podium po wygranych zawodach, do śmiechu mi nie było, bo gospodarze zagrali nam hymn… radziecki. Gdy po ceremonii zwróciliśmy organizatorom uwagę, odrzekli tylko: „dla nas to wszystko jedno”. 

W wojsku nauczył się karate. Jego elementy pomagały przy skokach – lepiej panował nad ciałem. Dotarł do czarnego pasa. Przez trzydzieści lat prowadził w Toszku zajęcia z tej japońskiej sztuki walki, a robił to w czynie społecznym. – Był taki moment, że nawet dokładałem, bo trzeba było zapłacić szkole za wynajem sali. Do dziś nie usłyszałem słowa dziękuję – mówi z żalem. 

Pod koniec zawodowej służby był uczestnikiem misji pokojowej w dawnej Jugosławii. Obecnie, na emeryturze, czas dzieli między Krakowem a Toszkiem. Dumny jest z synów, z których jeden poszedł w jego ślady i też został wojskowym. 

Na zakończenie naszego spotkania spytałem Kaika, który dosłużył się stopnia starszego chorążego sztabowego, czy w wojsku ćwiczył atak na kraje zachodnie. Mój rozmówca długo milczał. W końcu powiedział: „Tego się pan nie dowie”. Podobnie jak wielu innych typowo wojskowych spraw. Żołnierz musi dachować tajemnic. Nawet wtedy, gdy jest już na zasłużonym odpoczynku. 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj