Dzięki jego startom o Toszku słychać na świecie. 26-letni Łukasz Przybylski to najlepszy łucznik bloczkowy w Polsce! 
Mówisz – łuk, myślisz – Robin Hood. Śladem legendarnego banity z lasu Sherwood podąża coraz więcej ludzi. Od blisko dekady na mapie sportowej istnieje Klub Łuczniczy A3D Toszek. 

Zaczęło się od strzelania na zamku

Ojcem chrzestnym toszeckiego łucznictwa jest historyk Grzegorz Kamiński, który przed laty prowadził na tamtejszym zamku zajęcia z łucznictwa, organizował też ogólnopolskie zawody. 
– W któreś wakacje miałem okazję postrzelać pod okiem pana Kamińskiego – wspomina Łukasz. – Ale łuk w ręce trzymałem już wcześniej. Po raz pierwszy wypuszczałem strzały z cięciwy pod zamkiem w Chęcinach, podczas szkolnej wycieczki. Dość mocno zapadło mi to w pamięć. 

Łuczniczego bakcyla w Toszku połknęła spora grupa ludzi. Szybko narodził się więc pomysł założenia klubu. Liderem został Roman Krupa, a w 2012 roku A3D Toszek przyjęto do struktur Polskiego Związku Łuczniczego. 
To, że klub powstał i cały czas się rozwija, to zasługa Romka, człowieka o dużych zdolnościach organizacyjnych – podkreśla Przybylski.

Toszeccy łucznicy propagują wszystkie rodzaje łucznictwa sportowego, w tym terenowe. W nim wyróżnić można dwie odmiany – 3D i field. W pierwszym przypadku za tarcze służą figury zwierząt, od małych kaczek po niedźwiedzie, natomiast podczas zawodów field łucznicy startują na urozmaiconym krajobrazowo obszarze, np. w lesie, a strzelają w tarcze.
Z łukiem jak z garniturem

Łuki dzieli się na trzy główne kategorie: barebow (łuki gołe), klasyczne (olimpijskie) oraz bloczkowe. Przybylski postawił na te ostatnie. Pierwszy łuk bloczkowy kupił za pieniądze z osiemnastki. 

Do strzelania z łuku klasycznego i osiągania wysokich wyników potrzebny jest trener z dużym doświadczeniem. Ja takiego nie miałem, bo nasz klub dopiero raczkował. Dlatego postawiłem na „bloczek”. Jestem samoukiem. Kiedy zaczynałem, istniała garstka osób znających się na łukach bloczkowych, także z mojej okolicy. Ci pionierzy bardzo mi pomogli. Wiele zawdzięczam tacie, który jeździ ze mną na zawody, analizuje wyniki i postępy na treningach. Razem układamy plany szkoleniowe, aby z formą wystrzelić na konkretny start – tłumaczy Przybylski.

Wspomina o jeszcze jednym ważnym aspekcie łuku bloczkowego: w tej rywalizacji odporność psychiczna i przygotowanie mentalne mają dużo większe znaczenie, niż technika strzelania. Wśród najlepszych wyniki są na zbliżonym poziomie, a w decydującym momencie wygrywa silniejszy psychicznie. W łukach klasycznych rozstrzał w punktacji jest większy.

Łuk bloczkowy to mniejszy kuzyn „klasyka”. Wykorzystując układ bloczków, kabli i cięciwy, gromadzi energię, co zwiększa siłę strzału. Produkowany jest z lekkich, ale wytrzymałych materiałów. Mało wrażliwy na zmiany temperatury i wilgotność. Został skonstruowany w 1966 roku przez Hollessa Wilbura Allena z USA. 

To nieprawda, że do tego łuku potrzebne są nadzwyczajne predyspozycje czy siła fizyczna. Strzelać może każdy, zarówno pięcio-, jak i 80-latek. Siła naciągu jest regulowana, są łuki słabsze i mocniejsze – opowiada Przybylski.
Póki co „bloczki” nie są częścią rodziny olimpijskiej. Chociaż po cichu mówi się, że na igrzyskach w 2028 roku w Los Angeles gospodarze zrobią wszystko, aby ten rodzaj łucznictwa tam zagościł.

Aby rozpocząć przygodę z łucznictwem, nie trzeba posiadać własnego sprzętu. Najlepiej zgłosić się do klubu, który dysponuje infrastrukturą i odpowiednią kadrą trenerską. 

– Odradzam działania na własną rękę. Ogólnodostępny sprzęt na portalach aukcyjnych czy w sklepach multisportowych często ma niewiele wspólnego z łukiem. Co więcej – taka zabawa może być niebezpieczna. Dopiero po pierwszych treningach, kiedy widzimy, że sprawia nam to frajdę, możemy myśleć o własnym sprzęcie. I to odpowiednio dobranym do naszych możliwości fizycznych! Z łukiem jest trochę jak z garniturem, musi być uszyty na miarę, inaczej można się zniechęcić – tłumaczy mistrz.

Trening i wytrwałość popłacają 

Przez pierwsze lata przygody z łucznictwem Łukasz głównie się uczył. Ciężka praca na treningach zaczęła procentować. Swoje umiejętności doskonalił nie tylko na torach w klubie, ale także w piwnicy czy na strychu. Nie zniechęciły go pierwsze mało udane starty. 

– Jesienią 2012 roku razem z dwoma kolegami z toszeckiego klubu wystartowałem na zawodach Pucharu Polski w Krakowie. Pod Wawelem zajęliśmy trzy pierwsze miejsca, tyle że od końca. (śmiech) Ale wtedy jechaliśmy po doświadczenie, chcieliśmy poczuć klimat wielkiej imprezy łuczniczej. 

Z każdym miesiącem i rokiem było coraz lepiej. W 2013 w Pucharze Polski Przybylski plasował się już w połowie stawki. Eksplozja talentu nastąpiła rok później. W 2014 toszanin większość startów kończył na „pudle” lub w czołowej ósemce. Zakwalifikował się na Mistrzostwa Europy w Erywaniu, został członkiem kadry narodowej. Z orzełkiem na piersi zaczął jeździć po świecie, zaliczając m.in. trzy letnie uniwersjady (2015, 2017 i 2019), mistrzostwa Europy czy świata. – Każdy wyjazd, szczególnie w egzotyczne miejsca, to przygoda. Startowałem już w Armenii, Mongolii, Korei Południowej, na Tajwanie. Podczas pobytu w tym ostatnim kraju zorganizowałem sobie wypad na górę Maokong. Z Tajpej pod szczyt można podjechać metrem, a potem kolejką gondolową na górę. Ładna okolica, wokół pełno pól herbacianych – wspomina. 

Wielką sprawą był dla niego start w The World Games 2017 we Wrocławiu. To impreza zwana inaczej igrzyskami sportów nieolimpijskich. Przybylski w stolicy Dolnego Śląska przegrał co prawda w 1 / 16 finału, ale do domu wrócił z życiowym rekordem. 

O krok od medalu 

W minionym roku wystartował m.in. w Igrzyskach Europejskich na Białorusi i Letniej Uniwersjadzie we Włoszech. W Mińsku dobrze spisał się w kwalifikacjach, ale odpadł w 1 / 8 finału z Antonem Bułajewem. 

– Zadecydował jeden punkt. Rosjanin wygrał 143: 142. Walczyłem do końca, psychicznie czułem się bardzo dobrze. Rywal był jednak w „gazie”, a swoją wysoką formę potwierdził dwa tygodnie później, gdy znów mnie pokonał. Tym razem w walce o finał uniwersjady – wspomina łucznik. 

We Włoszech reprezentant biało-czerwonych był o krok od medalu. W walce o brąz uległ Jongho Kimowi. Choć łucznik z Korei Południowej był najwyżej rozstawionym zawodnikiem w turnieju, do końca musiał drżeć o wynik w starciu z Przybylskim. Zadecydował ostatni strzał. Azjata trafił w dziesiątkę, nasz reprezentant „tylko” w dziewiątkę. 

Dała o sobie znać typowa choroba łucznicza, zwana target panic. Udzieliły mi się nerwy. Celowałem w dziesiątkę, już wiedziałem, że zaraz wystrzelę, ale podświadomie wypchnęło mnie ze środka tarczy i trafiłem w dziewiątkę – tłumaczy 26-latek. Dodaje, że decydujące pojedynki łuczników zorganizowano w ogrodach pałacu królewskiego w Casercie, wybudowanego w XVIII wieku dla przedstawicieli dynastii Burbonów.
– Żal, że w tak pięknej scenerii nie sięgnąłem po medal – mówi.
 
Nad Wisłą nie ma sobie równych 

Od trzech lat Łukasz, absolwent Politechniki Śląskiej, z zawodu drogowiec, jest najlepszym łucznikiem bloczkowym w kraju. Dominuje nad rywalami na torach otwartych, w field i 3D. Niedawno sięgnął po tytuł mistrza Polski w hali. Plasuje się w pięćdziesiątce światowego rankingu. Jest strzelcem fabrycznym amerykańskiej firmy G5 Outdoors, a jego obecny sprzęt to Prime Black 9. 

Najbliższe miesiące w kalendarzu startów miał już dawno zaplanowane. Niestety, pandemia pokrzyżowała plany. Z optymizmem patrzy jednak w przyszłość. – Za jakiś czas wróci normalność, wrócą też zawody. Marzę o starcie na igrzyskach olimpijskich, oczywiście gdy tylko łuki bloczkowe zostaną wpisane w ich program. Na razie jednak moim celem są kolejne igrzyska europejskie. A te odbędą się w Krakowie w 2023 roku. 

Błażej Kupski

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj