8 marca na Dużej Scenie „Wieczór kawalerski"  w reżyserii Giovanny’ego Castellanosa. 
Z aktorem Mariuszem Galilejczykiem, odtwórcą roli Billa, rozmawia Małgorzata Lichecka.

Wieczór kawalerski to specjalny rodzaj imprezy.

Uczestniczyłem w kilku i sam nawet jeden organizowałem. Atmosfera za każdym razem była swobodna, uczestnicy pełni dystansu, zrelaksowani, ot, taka wyprawa z przyjaciółmi, a rozmawialiśmy tam, przy wódeczce, również o ważnych dla nas sprawach. Mogę opowiedzieć o moim wieczorze kawalerskim. 

O! Jestem ciekawa. 

Rano „porwano” mnie i odjechaliśmy w nieznanym kierunku. Okazało się, że do Jodłowej. To wieś niedaleko Dębicy. Rodzice świadka mieli tam dom weselny, w którym i mnie ulokowano. Zaczęliśmy od paintballa, potem ognisko, rozmowy po świt, zapasy na trawie urządziliśmy… Było w zasadzie bardzo spokojnie, bez ekscesów, ale właśnie tak to sobie wyobrażałem. Z kolei gdy ja organizowałem wieczór kawalerski, całą bandą pojechaliśmy do Lwowa. Było super.  

Brytyjczycy trochę inaczej widzą świat, również w teatrze. Słyną z doskonałych tekstów adaptowanych później na scenę. Dramatów i fars. Farsą, dodajmy - znakomitą, jest „Wieczór kawalerski”. 

Ten gatunek ma konkretną strukturę, tam wszystko musi być w odpowiednim tempie, często pojawiają się też bardzo szybkie zwroty akcji. Bawi mnie oglądanie „wijących się” z różnych powodów ludzi. Okłamują nie tylko najbliższych, ale i samych siebie. Tak jak mój bohater. Nie potrafi wyobrazić sobie  innej rzeczywistości i brnie w ukrywanie prawdy przed sobą i resztą. Oglądanie takich osób wzbudza we mnie skrajne emocje: z jednej strony siedzę poskręcany ze strachu, bo już prawie „dorwano” bohatera, a ja przeżywam to razem z nim, z drugiej dochodzi do tak absurdalnych sytuacji, że bardzo mnie to śmieszy. W farsie stawką jest opinia o bohaterze, a raczej jego wyobrażenie o tym, co ludzie o nim pomyślą, gdy prawda wyjdzie na jaw. I strach przed konsekwencjami. Tak, to jest paliwo bohatera. 

Farsa jest sporym aktorskim wyzwaniem. Trudna do zagrania, trzeba mieć stale napiętą uwagę. 

Tak, to podobno dla aktora jeden z najtrudniejszych gatunków. Łatka gorszego teatralnego sortu, jaką przypięto farsie, nie pojawiła się bez przyczyny: chętnie grywają ją szkolne i amatorskie teatry, a jeżeli chodzi o profesjonalne, nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem dobrą farsę. Można dojść do wniosku, że to takie wydzieranie się, wygłupianie, i tyle. Że to nie tak, uzmysłowiłem sobie, pracując nad rolą do „Wieczoru kawalerskiego”. 

W farsie za niczym nie można się ukryć, aktor jest golusieńki, widzimy wszystkie jego reakcje, więc jeśli będzie udawał, natychmiast to wyjdzie. Cały czas trzeba mieć w głowie zadanie – prowadzić postać tak, by nikt się nie dowiedział tej strasznej prawdy. I kiedy tylko na chwilę straci się tę myśl, widzimy nie bohatera, zaaferowanego swoim problemem, a aktora, który nie wie, co ze sobą zrobić i miota się na scenie. W teatrze jestem ciekawy różnych doświadczeń, więc chętnie spróbuję farsy, a reżyser „Wieczoru kawalerskiego” nie odpuszcza przy realizacji i gdy jakieś rozwiązania nie działają, to je zmieniamy. 

Co było dla pana największym wyzwaniem?  

No... muszę przyznać, że największy problem mam z samym sobą. Kiedy jestem na scenie i na przykład powinienem szybko ukryć dziewczynę przed żoną, zamiast to robić, zastanawiam się, jak: krok w tę czy w inną stronę? A tu nie ma czasu na myślenie, żona zaraz przyjdzie i koniec! Troszkę się przed panią i widzami obnażam, ale chciałem przybliżyć państwu, co to za granie jest tutaj, a raczej reagowanie. W tym spektaklu mogą się ze mną dziać najróżniejsze rzeczy, lecz najważniejsze to wykonać zadanie. Czyli… ukryć dziewczynę przed żoną. 

Obserwuję pana w różnych rolach i na scenie jest pan w swoim żywiole. Świetnie radzi pan sobie z najróżniejszy zadaniami aktorskimi. 

Z teatrem to był w zasadzie przypadek. Lub, jak kto woli, szczęśliwy traf. Przyznaję, w liceum nie przykładałem się do nauki, najbardziej zajmowało mnie poznawanie nowych ludzi i spędzanie z nimi czasu. Najważniejsze było życie towarzyskie. Miałem świetną anglistkę, Bożenę Baryłę. Złapaliśmy dobry kontakt uczeń – nauczyciel i jakoś tak mnie wyczuła, więc kiedy organizowano konkurs na spektakl w języku angielskim, wystawiany na profesjonalnej scenie, wypchnęła mnie na casting. Dostałem tekst do ręki i widocznie moje wczuwanie w rolę przypadło reżyserowi, bo mnie wybrał. 

Przygotowywaliśmy „Władcę much”, według powieści angielskiego pisarza, laureata nagrody Nobla, Williama Goldinga. Historię, która w alegoryczny sposób opowiada o upadku kultury stworzonej przez człowieka. Książka opisuje grupę chłopców, ocalałych z katastrofy samolotu na bezludnej wyspie, których próby zorganizowania własnych rządów i społeczności mają katastrofalne konsekwencje. Grałem Jacka, dominującego chłopaka, próbującego wyłamać się z systemu. 

Mieliśmy mnóstwo prób z reżyserem i na jednej musiałem nawrzeszczeć na partnera. Krygowałem się i krzyczałem, ale właściwie tak na niby i nie pamiętam, czy reżyser coś konkretnego powiedział, czy wydarł się na mnie po prostu, ale doszło do mnie, że mogę to zrobić naprawdę i to jest w porządku, a kolega  nie obrazi się na mnie, bo tylko udajemy. Zafascynowało mnie, że „na niby” mogę poddawać się bardzo różnym stanom. W fikcyjnym świecie ujawnić moje prawdziwe emocje. „Władca much” był dla mnie na tyle fascynującą przygodą, że od tamtego momentu rosła we mnie myśl, by pójść w tę stronę. 
Czyli po maturze nie politechnika.

O nie, nie. Ale miałem plan B, gdyby szkoła teatralna nie wypaliła.

Czyli?

Public relations. 

Też można się kreować. 

Niestety, na studiach w krakowskiej PWST przez jakiś czas nie mogłem wrócić do licealnej zajawki. Chowałem się gdzieś, nie chciałem, żeby ktoś, oglądając mnie na scenie, miał dostęp do tego, jaki jestem, jaki mogę być.  W Gliwicach w teatrze dużo się nauczyłem. 

Jest pan szalonym człowiekiem, ale to dobrze, bo to pomaga na scenie. W Teatrze Miejskim w Gliwicach gra pan praktycznie we wszystkich produkcjach. Czy ciężko przeskoczyć z roli do roli? A może nie da się tego zrobić tak szybko i potrzebny jest oddech?

To zależy. Przed „Najmrodzkim, czyli dawno temu w Gliwicach” muszę się przygotować, przejrzeć jeszcze raz scenariusz, notatki i im więcej czasu na to poświęcę, tym lepiej. Choć z tym bywa różnie, trzeba wiedzieć, czego się potrzebuje. Przez cztery, pięć dni myślałem głównie o tym spektaklu, zagraliśmy, zaczęły się próby do „Wieczoru kawalerskiego” i nagle wskoczyłem do innego świata. Na początku  trudno się przestawić, ale w końcu się udało. A tu polecieliśmy z Karoliną Burek do Anglii, dokończyć zdjęcia do filmu, czekał nas kolejny przeskok. I kiedy po czterech dniach już wracaliśmy, w samolocie myślałem: „jak ja znowu wskoczę w ten „Wieczór kawalerski”, jeszcze bym w tym tutaj posiedział”. Przespałem się, uspokoiłem i poszedłem na próbę.

Kim jest pana bohater w „Wieczorze kawalerskim? Wstrętnym człowiekiem, którego nie lubimy?

Ja go kocham, co mam zrobić! Zobaczymy człowieka w okropnym stanie, robiącego paskudne rzeczy, jednak w jakiś dziwaczny sposób współczujemy i kibicujemy mu. Oczywiście, w pewnym stopniu to jego wina - mógł się tak nie upijać. Ja wierzę, że jak w środku głęboko coś nas gniecie, to na przykład po spożyciu sporej ilości alkoholu to „coś” łatwiej znajduje ujście,  a naszego bohatera widocznie coś gniotło. Nie jest złym człowiekiem, raczej nie chce zmierzyć się ze sobą. 

Nie chce być mężem?

A… tego nie powiem... Ale sytuacja nie wydarzyłaby się, gdyby wcześniej przysłuchiwał się brzęczeniu, które gdzieś tam na pewno dawało o sobie znać. 
 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj