Z odtwórczynią roli Joanny w spektaklu „Miasto we krwi”, rozmawia Małgorzata Lichecka. 

W spektaklu nie jest to powiedziane wprost, ale pani postać to Joanna d’Arc.Cieszyła się pani z tej obsady?

Podczas pierwszego czytania postać bardzo mi się spodobała, od razu zapadła w pamięć, chociaż widziałam w tej roli inną koleżankę, która, moim zdaniem, bardziej do niej „pasowała”. Ostatecznie reżyser zadecydował, że zostaję przy Joannie, z czego bardzo się ucieszyłam. Każdy z aktorów ma tu ważne zadanie do wykonania. Niektórzy prowadzą swoją postać przez całość sztuki, inni wcielają się w kilka postaci.

W szekspirowskich kronikach są wprawdzie postaci kobiece, ale rządzą mężczyźni.

Faktycznie. Jednak Robert Urbański, autor scenariusza, chciał tchnąć w nie kobiecego ducha, zmienił na przykład synów w córki, jest też kilka postaci kobiecych będących zlepkami męskich bohaterów.  

Czy pani Joanna będzie taka jak historyczna postać? Waleczna bohaterka, która podjęła się dla swojego władcy zadania niezmierne trudnego, patriotka, jakbyśmy dziś powiedzieli - żarliwa katoliczka. Silna osobowość, wymykająca się spod kontroli. Porywa i zniewala swoją kategorycznością. 

Przekopałam internet, by bliżej poznać Joannę. I chociaż wiedziałam o niej co nieco, w momencie, gdy dostaje się taką rolę, chęć poznania staje się coraz większa, więc  aktor poszukuje najciekawszych szczegółów w życiorysie.  Co do pierwowzoru mojej postaci, pokutują utarte kalki dotyczące jej osoby. W gliwickiej realizacji Joanna pojawi się w dwóch mocnych scenach. Niestety, nie mogę zdradzić, w jakich. Marzę jednak o niekonwencjonalnym rozwiązaniu, dotyczącym ukazania jej nadludzkiej mocy. 

Nie chciałabym, żeby była to postać, jaką znamy z przekazów. Wolę, by miała moją wrażliwość. Lubię sama wymyślać siebie w roli, bardziej pokazywać, niż bez końca o tym dyskutować. To mój sposób na budowanie postaci i nie chodzi tylko o Joannę. W momencie pojawienia się intuicyjnej interpretacji danej sceny lub pomysłu na inscenizację nie lubię o tym rozmawiać. To zawsze robi się „mniejsze”.  Raczej pokazać reżyserowi i partnerom, zaskoczyć ich. Jeśli im się spodoba - super, jeśli nie, szukamy dalej. Teatr, jaki pokażemy w Ruinach, na pewno będzie mocno fizyczny, a ja to bardzo lubię. 

Reżyser jest specjalistą od takich miejsc, doskonale czuje się w szekspirowskim repertuarze. Jest osobą, która bardzo dobrze wie, czego chce w teatrze i czego oczekuje od aktorów. Obawiała się pani tego spotkania? 

Pracujemy już razem kilka tygodni, to bardzo konkretna osoba. Ilu aktorów zaproszono do „Miasta we krwi”, tyle rodzajów teatru, gry aktorskiej, interpretacji, wizji postaci, rozumienia Szekspira, porozumiewania się różnymi teatralnymi językami. Reżyser ma w Legnicy cudowny zespół, są ze sobą od lat, świetnie zgrani, rozumieją się bez słów. W Gliwicach szybko musimy znaleźć wspólny język, nauczyć się ze sobą komunikować. To niezwykle pociągające.

Gra pani we współczesnym kostiumie?

Na razie nie widzieliśmy projektów, rozmawiamy o nich z panią scenograf. Wiem tylko, że gramy w surowej, fabrycznej, zmechanizowanej przestrzeni.

Jak to się stało, że wybrała pani taki zawód. 

Najpiękniejszy na świecie! Nie wyobrażam sobie, żebym miała tego nie robić. No, dobrze, wyobrażam sobie, ale nie chciałabym nie móc tego robić. Kiedy byłam mała, budziłam się ze śpiewem na ustach, zawsze się wygłupiałam i to mi zostało. Przez dwanaście lat uczyłam się w szkole muzycznej, najpierw grałam na skrzypcach, później na altówce. 

Bardzo chciałam śpiewać i zamiast ćwiczyć na instrumencie, godzinami ćwiczyłam głos, przeponę, uczyłam się wibrować. Chodziłam też na warsztaty przy wrocławskim teatrze lalek i tam stwierdziłam, że dostanę się do szkoły teatralnej. Zaczynałam lalkarstwo we Wrocławiu, potem był Kraków i znowu Wrocław. Kręta ta moja droga, ale na zakrętach i pagórkach można pozbierać mnóstwo skarbów, które dziś jakoś mnie sytuują. 

W Teatrze Miejskim w Gliwicach oglądamy panią w bardzo różnych rolach. W każdej daje się bardzo wyraźnie wyczuć pewien dramatyzm. W „Wieczorze kawalerskim” gra pani dziewczynę dwóch chłopaków, niby do śmiechu, jednak wyczuwam smutek... 

Cieszę się, że pani to zauważyła. Potwornie bałam się farsy. Za wszelką cenę nie chciałam przejaskrawiać swojej Judy, chciałam, żeby, w miarę możliwości, była jak najbardziej naturalna. Farsa kojarzyła mi się z gatunkiem, w którym „trzeba” być śmiesznym. Bałam się, że nie ma tu miejsca na serio, że od razu należy widza bawić. Buntowałam się przed tym wewnętrznie. Koniec końców reżyser dał nam dużo przestrzeni i zaufania, a ja nie czuje, że robię coś na przekór sobie, nadrabiając minami.

W „Norze” jest za to pani bardzo zasadnicza i zdystansowana.

Jakbym kij połknęła.

Ale taka jest Kristin. Dużo przeszła, nie przepada za Norą, choć jej pomaga. Kalkuluje na chłodno i trzyma się blisko ziemi. Z kolei w „Tramwaju zwanym pożądaniem” szaleje pani ze swoją sceniczną siostrą Mirosławą Żak. 

Bardzo lubię wyzwania, wysoko stawiam sobie poprzeczkę, bo chcę się uczyć. To w teatrze niezwykle istotne. Przynajmniej dla mnie. Co do mojej bohaterki, Kristin z „Nory” faktycznie jest sztywna. Trochę mnie to uwierało, ale cóż, tak tę postać poprowadziliśmy. Po kilkunastu zagranych spektaklach poczułam, że muszę trochę wypuścić z niej powietrza, oczywiście w ramach założeń. Rozluźniłam się i to mi niesamowicie otworzyło głowę. Zupełnie inaczej mi się grało, inaczej odbierali to też moi sceniczni partnerzy. To cudowne w teatrze, że do pewnych wniosków i myśli dochodzimy  długo, długo po premierze, kiedy pojawiają się nowe sensy i światy. 

Czego spodziewała się pani po „Mieście we krwi”?

Cieszyłam się, że zagramy w Ruinach. Kiedy ponad trzy lata temu zaczynaliśmy pracę w Gliwicach, weszłam tam na krótko i z miejsca się zakochałam. Ruiny mnie oczarowały, są zjawiskowe i bardzo dobrze się stało, że wybrano je do realizacji Szekspira. Tam trzeba grać mocniej, dynamiczniej. Nie przejdą małe psychologiczne ruchy. 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj