Pisaliśmy o przypadku koronawirusa u jednego z pracowników pyskowickiego szpitala. Na szczęście skończyło się na strachu, bo nikt więcej – czy to ze środowiska medyków, czy pacjentów – nie okazał się „pozytywny”. 
O funkcjonowaniu szpitala w czasie pandemii, porodach w cieniu koronawirusa, samotności umierających oraz lekarzu, który wybrał Pyskowice zamiast Londynu, z dr. Leszkiem Kubiakiem, prezesem zarządu Szpitala w Pyskowicach Sp. z o.o. rozmawia Błażej Kupski.

Do szpitala wchodzi się teraz niczym do twierdzy. 
Takie czasy, że mamy na wszystko procedury. Są procedury przyjmowania pacjentów, są przepisy określające wpuszczanie osób z zewnątrz. To daje poczucie bezpieczeństwa. Zresztą, niedawno przeszliśmy prawdziwy chrzest bojowy. Przyjęte przez nas zasady sprawdziły się w praktyce. 

U jednego z pracowników szpitala potwierdzono przypadek choroby COVID-19. 
Sprawa dotyczyła pracownika średniego szczebla medycznego z oddziału chirurgicznego. Najgorszy, jeśli można tak powiedzieć w tym przypadku, był fakt, że ta osoba świetnie się czuła, nic jej nie dolegało, nie miała cienia podejrzeń, iż może mieć koronawirusa. 

To jak się, mówiąc potocznie, mleko wylało?
Zadziałała czujność koleżanek. Wspomniana osoba zatraciła zmysł węchu. Przewijała ciężko chorego pacjenta, nie czując żadnego zapachu. Wtedy zapaliła się czerwona lampka u innych pielęgniarek. Bo zanik powonienia to jeden z objawów występowania wirusa z Chin. Nasza reakcja była natychmiastowa – kobietę odsunięto od pracy i zrobiono wymaz. 

Długo czekaliście na wynik?
Już po kilku godzinach mieliśmy jasność. Ale nim przyszły dane z laboratorium, profilaktycznie zawiesiliśmy działalność chirurgii, a następnie zamknęliśmy oddział na ponad tydzień. 

Pewnie przez ten okres przybyło panu sporo siwych włosów.
To były dramatyczne dni. Okazało się, że wspomniana pani miała kontakt z więcej niż trzydziestoma osobami – pielęgniarkami i pacjentami. Chcę jednak wyraźnie podkreślić, bo przyrównał pan szpital do twierdzy, że owe obwarowanie okazało się nadzwyczaj potrzebne. Proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby osoba zakażona, zaglądając do chorych, nie miała na sobie stroju ochronnego... 

Pytanie retoryczne.
A tak, dzięki przyjętym procedurom, kobieta, mimo że była „pozytywna”, nikogo w naszej placówce nie zaraziła. Zaraz po odebraniu wyniku na kwarantannę poszły wszystkie pielęgniarki mające z nią kontakt, a bacznej obserwacji zostali poddani pacjenci oddziału chirurgicznego. W ósmej dobie po kontakcie z nosicielem zrobiliśmy wszystkim wymienionym wymazy. 

Gdy przyszły wyniki, odetchnął pan pełną piersią?
Wszystkie próbki okazały się negatywne. Przy okazji muszę podkreślić wzorową współpracę z Powiatowym Centrum Zarządzania Kryzysowego w Gliwicach oraz gliwickim sanepidem. Wspomniane instytucje szły nam mocno na rękę. Już w ósmej dobie od krytycznego dnia pielęgniarki wróciły do pracy, a ja mogłem z powrotem uruchomić chirurgię. 

Ale okres inkubacji wirusa, gdy nie występują symptomy infekcji, trwa do 14 dni... 
Przyjęło się, że jeżeli po siedmiu dniach od możliwości zakażenia nie ma objawów chorobowych, a wynik wymazu jest negatywny, to stacja sanitarno-epidemiologiczna ma podstawy do zwolnienia z obowiązku dalszej kwarantanny. 

Czy teraz szpital w Pyskowicach jest bezpieczny? 
Przebadaliśmy wszystkich pracowników. Wyniki okazały się negatywne. 

A co z pacjentami? 
Leżeli już u nas pacjenci z koronawirusem, tacy też będą przyjmowani. Bo to, że ktoś ma COVID-19, nie oznacza, że nie choruje na inne, poważniejsze, choroby. Ale jesteśmy przygotowani. O zabezpieczeniu personelu medycznego już mówiłem. Ponadto na każdym oddziale mamy wyizolowane sale dla potencjalnych „covidowców”, zaś na korytarzach śluzy do przebierania się w odzież ochronną. 

Czy każdy pacjent jest traktowany jako potencjalny nosiciel?
Nie. Bardzo ważny jest dokładny wywiad. Przyjmując pacjenta, zadajemy mu szereg ankietowych pytań. Jeżeli coś nas niepokoi i wskazuje na potencjalne ryzyko lub pacjent został przywieziony nieprzytomny, od razu kierujemy go do wyizolowanej sali i pobieramy wymaz, który wysyłamy do laboratorium przy gliwickim centrum onkologii. Do 20 godzin mamy odpowiedź, czy dana osoba jest „pozytywna” czy „negatywna”. Korzystamy też z własnego laboratorium, w którym wykonujemy tzw. testy serologiczne w kierunku COVID-19. 

Badania może zrobić każdy?
Tak. Obecnie wykonuje się dwa rodzaje testów. Te, które potwierdzają, że ktoś jest chory, są testami genetycznymi, opierającymi się na metodzie PCR. Robi się je, pobierając wymaz. Aby wynik był miarodajny, muszą być spełnione specjalne warunki, gdyż materiał jest krótkotrwały. Trzeba go jak najszybciej zamknąć w próbówce i wysłać do analizy. Nie wchodząc w szczegóły, powiem tylko, że testy molekularne oparte zostały na metodzie reakcji łańcuchowej polimerazy, czyli mówiąc w uproszczeniu – na analizie białka w organizmie. 

U kogo wykonuje się takie testy?
U osób podejrzanych o zarażenie wirusem, czyli takich, które w ciągu ostatnich dwóch tygodni mogły mieć z nim styczność i wykazują objawy zakażenia. Ostatnio na polskim rynku medycznym pojawiło się urządzenie amerykańskiej firmy, dające wynik w badaniu genetycznym nawet w przeciągu pół godziny. Takie miasta, jak Bytom czy Chorzów przymierzają się, by sprzęt ufundować swoim szpitalom. 

Wróćmy do testów serologicznych. 
Ich celem jest zidentyfikowanie przeciwciał anty SARS-CoV-2, które powstały po kontakcie z wirusem. Oznacza się także rodzaj przeciwciał, bo te dzielą się na typy. Mamy więc wczesne, określane jako klasa IgM oraz późne, zapisywane skrótem IgG. Kiedy pacjent zachoruje na COVID-19, już po dwóch, trzech dobach jego organizm wytwarza ten pierwszy rodzaj przeciwciał. 

Co oznacza wykrycie przeciwciał IgM, a co IgG?
Jeżeli z testu wyjdzie, że w organizmie mamy pierwszy rodzaj przeciwciał, to znaczy, że chorobę przeszliśmy niedawno i wciąż możemy zarażać. Natomiast w drugim przypadku od koronawirusa minął tak długi czas, że jesteśmy zdrowi i nie zagrażamy innym. Testy serologiczne robione są chociażby górnikom, aby zawęzić grono potencjalnych chorych oraz nosicieli. Od niedawna można takie badania wykonać także w naszym laboratorium. Wprawdzie odpłatnie, ale cena, około stu złotych, jest dobrą ofertą. Robimy to praktycznie po kosztach. 

Czy pracownicy pyskowickiego szpitala zostali poddani tym dokładniejszym badaniom? 
Tak. Wszyscy przeszli testy genetyczne. Dodam, że przymierzamy się do uruchomienia punktu poboru wymazów. Mam już wyznaczone pomieszczenie, w którym codziennie, przez dwie godziny, laboranci będą pobierać materiał genetyczny od pacjentów. Ale do punktu mogą zawitać wyłącznie osoby wskazane przez stację sanitarno-epidemiologiczną, na przykład te, którym kończy się kwarantanna. Na robienie badań otrzymaliśmy kontrakt z NFZ.

Wspomniał pan o szczególnej roli wywiadu przy przyjmowaniu pacjenta. Ale co w przypadku, gdy pacjent na nic się nie skarży, nic mu nie dolega, a zatem lekarz przyjmujący niczego nie podejrzewa. Potem zaś okaże się, że to bezobjawowy przypadek osoby zakażonej patogenem. 
Element ryzyka będzie zawsze. Ważny jest dokładny wywiad z pacjentem. Doświadczony lekarz zapyta, czy chory przebywał niedawno za granicą, czy miał kontakt z dużą ilością innych osób, czy ma w rodzinie, na przykład, górników. Nie jesteśmy w stanie wszystkim robić wymazów. Zresztą one, choćby u naszych stałych pacjentów, których znamy i wiemy, że ostatnie miesiące byli w swoich domach, nie są koniecznością. To byłoby dodatkowe generowanie kosztów.

Skoro o kosztach mowa. Już przed pandemią sytuacja pyskowickiego szpitala była trudna, a teraz doszły nieplanowane wydatki, chociażby na odzież ochronną dla pracowników. Ile takich specjalnych jednorazowych fartuchów zużywa się na dobę?
Do każdego pacjenta należy zajrzeć trzy, cztery razy na dobę, więc jeśli lekarz czy pielęgniarka idą do potencjalnego „covidowca”, za każdym razem muszą zakładać cały komplet ochronny, to jest fartuch barierowy, maseczkę, okulary. A to wszystko można użyć tylko raz! Gdy dwa razy wejdzie lekarz, a pielęgniarki, dajmy na to, zajrzą cztery razy, jest to już sześć ubrań ochronnych na dobę. A przecież tych pacjentów może być równocześnie kilku... 
Znaleźliśmy jednak salomonowe rozwiązanie. Firma DB Schenker oraz pewien prywatny darczyńca ufundowali nam kamerki. Dzięki nim na bieżąco mamy podgląd na salę z chorymi, którzy mogą być nosicielami koronawirusa. Medycy nie muszą za każdym razem do nich wchodzić, a co za tym idzie – zużywać kosztownej odzieży. 

A czy personel został przeszkolony, jak korzystać z odzieży ochronnej? Pytam, bo w pierwszym okresie pandemii w Chinach i we Włoszech spora część lekarzy oraz pielęgniarek zaraziła się podczas nieumiejętnego ściągania fartuchów i kombinezonów. 
Szkolenie to podstawa. Cały czas się doskonalimy. A prawidłowe założenie odzieży ochronnej to wyższa szkoła jazdy. Te kostiumy są lekkie, foliowane, lecz bardzo szczelne. Ich kupno to dodatkowy wydatek – niezbędny, abyśmy byli bezpiecznym szpitalem.

Przed wejściem zauważyłem pomarańczowy namiot. To izba przyjęć?
Tak. To namiot do triażowania, czyli selekcjonowania pacjentów, postawiony przez strażaków. Póki co nie był używany. Stoi od początku pandemii na wypadek, gdyby gwałtownie wzrosła liczba chorych. 

Wtedy pacjenci byliby przyjmowani w takich obozowych warunkach?
Namioty do triażowania działają w dziesiątkach szpitali. Są zwykle podgrzewane, obowiązują w nich te same zasady. Lekarze wstępnie badają tam pacjentów i decydują o dalszym postępowaniu. Jeśli chory wykazuje objawy zakażenia koronawirusem, w namiocie poczeka na transport na oddział zakaźny. 

A co z odwiedzinami bliskich? 
Dotknął pan trudnego tematu. W tej kwestii, podobnie jak w przypadku podejścia do porodów rodzinnych, stanowisko konsultanta krajowego do spraw chorób zakaźnych ulegało zmianom. 

Porody to marka pyskowickiego szpitala. 
Zgadza się. Notujemy ich po tysiąc rocznie. Jednak wracając do porodów rodzinnych – były przez jakiś czas wstrzymane. Teraz, od prawie trzech tygodni, są znów dozwolone, oczywiście pod pewnymi rygorami, także w naszym szpitalu. Podobnie chcę postąpić w sprawie odwiedzin. Zależy mi, aby możliwość zobaczenia bliskich mieli pacjenci ciężko chorzy. Bywa, że wizyta córki, matki, męża wpływa na pozytywne nastawienie chorego. Kolejna rzecz to ryzyko, że osoba w złym stanie może nie doczekać pożegnania z najbliższymi. A to są ważne, etycznie i społecznie, sprawy. Planuję więc opracowanie procedur odwiedzin w niektórych przypadkach.

A z kapelanem szpitalnym?
Na początku pandemii ustaliliśmy z księdzem, że, niestety, jego odwiedziny w tym okresie nie będą możliwe. Duchowny musiałby się non stop przebierać, chodząc między oddziałami. Byłoby to arcytrudne, o ile w ogóle możliwe. 

Wspomnieliśmy o porodach. Gdzie teraz pracuje doktor Lakshman Maleuwe, ginekolog rodem ze Sri Lanki, który ma swój gabinet w Londynie, a do szpitala w Pyskowicach dojeżdża, a właściwie… dolatuje? 
Z racji zawieszenia lotów musiał wybrać: Pyskowice lub stolica Anglii. Wybrał pierwsze, bo stwierdził, że bez nas nie może żyć. Przeszedł dwutygodniową kwarantannę i znowu przyjmuje porody w Pyskowicach. 

Na profilu szpitala na Facebooku umieścił pan pismo z prośbą o pomoc. Jest aż tak dramatycznie?
Wesoło nie jest, ale w myśl przysłowia „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”, nie zostaliśmy sami. Nie wykonujemy co prawda planowanych zabiegów, bo pacjenci się boją i omijają szpitale, lecz Narodowy Fundusz Zdrowia płaci nam 1/12 transzy. Dzięki temu jakoś utrzymujemy się na powierzchni. 
Zaraz na początku pandemii, kwotą 35 tysięcy złotych, dofinansował nas powiat, potem dołożył jeszcze 100 tysięcy na niezbędną modernizację aparatu RTG. Dzięki temu można prowadzić działalność diagnostyczną. 
W wyniku starań burmistrza Pyskowic, Adama Wójcika, do naszego budżetu trafiło 135 tysięcy z Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii. Pomogły też firmy Klimowicz i Szmidt, co pozwoliło doprowadzić instalację tlenową dla respiratorów na izbie przyjęć. Oprócz tego lokalne gastronomie dowożą nam ciepłe posiłki, a mnóstwo prywatnych osób i pomniejszych firm dostarcza chociażby wody mineralne, ale i maski, przyłbice, rękawiczki ochronne. Wszystkim serdecznie dziękujemy. 
Nie ukrywam jednak, że wciąż potrzebujemy wsparcia, najlepiej w formie wpłat pieniężnych, bowiem wspomniana wcześniej odzież ochronna jest bardzo kosztowna. Sami, jak tylko możemy, również się dzielimy. Do pyskowickich placówek przekazaliśmy na przykład płyny dezynfekujące. Teraz, w czasach pandemii, solidarność jest szczególnie potrzebna. 
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj