Aparat może czynić dobro. Ewa Miketa, która ze sprzętem fotograficznym zagląda do hospicjów, osładza chorym trudne chwile. 
Hospicjum kojarzy się ze śmiercią, chorobą, cierpieniem. Czy jest w nim miejsce na fotografię? Jak najbardziej. Sesja fotograficzna dla schorowanych ludzi to moment, w którym zapominają o bólu, a skupiają się na sobie, odkrywają swoją wartość. 

– Nim sfotografuję pacjenta hospicjum, długo z nim rozmawiam. Trzymam za rękę, poznaję historię życia, przebieg choroby. Chcę, aby ta sesja była dla niego takim małym świętem, odskocznią od smutnej codzienności. Przytulam nie tylko fizycznie, ale gestem, słowem – mówi z emocjami. 

 W pamięci szczególnie utkwiła jej Monika. Młoda, piękna dziewczyna, dotknięta paskudnym nowotworem. Jej sesja wymagała niezłej logistyki, bo pacjentka nie mogła chodzić, zaangażowanych było kilka osób. 

– Zorganizowaliśmy dla niej metamorfozę, czyli perukę, makijaż, stylizację i scenę w MOK-u w Żorach. Monika spodziewała się prostych, ubranych, „schowanych” portretów. Tymczasem udało mi się ją przekonać do bardziej skąpych ujęć, a nawet porzucenia peruki! Pokazaliśmy jej piękno. Emanowała blaskiem niezwykłej kobiecości, pomimo swojej fizycznej niedyspozycji. Potem obserwowałam jej walkę z rakiem. Zdrowiała, odrastały jej włosy, wszystko szło ku dobremu. Niestety, nagle dostałam e-maila z hospicjum, że jest już po pogrzebie Moniki. Na uroczystości wspominano naszą sesję. Wstrząsnęło to mną, ścisnęło żołądek, łzy same popłynęły… Tamtego dnia już niczego nie byłam w stanie zrobić, na niczym się skupić – mówi smutno Ewa Miketa. 

Lunula – symbol kobiecości 

Póki co pyskowickie centrum wystawiennicze jest zamknięte. Powód wiadomy – koronawirus. Ale kiedy tylko drzwi znów staną otworem, warto zajrzeć do galerii PodCień. 

– Tuż przed Dniem Kobiet otwarliśmy wystawę fotografii Ewy Mikety pod tytułem „Lunula”. Składa się na nią 15 portretów kobiet. Najmłodsza ze sfotografowanych ma sześć lat, a najstarsza 85. Niektóre zdjęcia są proste, inne stylizowane, ale wszystkie na pewno inspirujące – zachęca dyrektor MOKiS Pyskowice Henryk Sibielak.

Skąd tajemnicza nazwa ekspozycji? Lunula to dawny amulet, jeden z najczęściej spotykanych na naszych ziemiach. Noszona na szyi półksiężycowa zawieszka była ozdobą słowiańskich niewiast. Jej symboliki upatrywano w metafizycznym i dosłownym wymiarze płodności oraz kwintesencji prawdziwej kobiecości. 

– Kocham kobiety – odważnie deklaruje Miketa – Oczywiście w sensie duchowym, nie fizycznym. Moja miłość do fotografii narodziła się właśnie dzięki fascynacji płcią piękną.
 
Rocznik 1979. Miketa wieku się nie wstydzi. Podkreśla nawet, że to atut. 

– Mam już za sobą doświadczenia życiowe. Wiem, jak rozmawiać z ludźmi, aby otwarli się przed aparatem – mówi. 

Urodziła się w Jastrzębiu, a do 19. roku życia mieszkała w Żorach. Wciąż tęskni za tym miastem, chociażby z racji jego bliskości z górami. 

– Z balkonu moich teściów widać Beskidy. Dużo wędruję po szlakach, zimą jeżdżę na nartach. Szczególnie dobrze czuję się w Szczyrku. W najbliższych dniach miałam się wybrać na wschód słońca na Babią Górę, ale ten chiński wirus pokrzyżował plany – opowiada fotografka. 

Czas wolny chętnie spędza również w otoczeniu wapiennych skał Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Takie krajobrazy to wręcz idealne plenery.

Zodiakalny rak. I w jej przypadku sprawdza się, co piszą w horoskopach. Bo człowiek spod tego znaku to osoba pełna sprzeczności. Charakteryzuje się zmiennością nastrojów, jest wrażliwa, opiekuńcza i współczująca. 

– Wszystko się zgadza – śmieje się Miketa – Żyję w ciągłym chaosie, roztrzepaniu, w chmurach burzowych, a potem pełnym słońcu.

W Pyskowicach założyła salon jednej z sieci komórkowych. A po aparat fotograficzny na poważnie sięgnęła dekadę temu. Wcześniej namawiał do tego mąż, ale była przerażona techniką. Za długa instrukcja, za dużo przycisków, mnogość różnych funkcji. Aż pewnego dnia odwiedziła ją koleżanka. Znajoma była w dołku, czuła się mniej wartościowa i nieatrakcyjna. Więc Ewa urządziła jej terapię za pomocą… aparatu. 

– Najpierw zrobiłam koleżance makijaż, potem wcisnęłam w kobiece ciuchy, a na końcu wepchnęłam do sypialni. I tak odbyła się moja pierwsza sesja – wspomina. 

Nagi Polak przed aparatem 

Uwielbia literacką postać Anny Kareniny („fascynująca, pełna namiętności”), ceni Marię Skłodowską-Curie („za wielkość umysłu i słabość serca”), podziwia Michalinę Wisłocką („dzielna lekarka”).

– Wisłocka walczyła o prawa kobiet do antykoncepcji i wiedzy, mając za wroga chory ustrój. Polska Ludowa była pruderyjna i sprawy seksu wolała trzymać pod kołdrą. A przecież ludzi trzeba uczyć czułości, rozmawiania o przyjemnościach – podkreśla. Dodaje, że najlepiej czuje się podczas tzw. sesji sensualnych, buduarowych i aktów. 

– Oj, ile się nawalczyłam z Facebookiem, aby nie usuwał mi strony sensualnej! Czułam się wtedy trochę jak Wisłocka – śmieje się. 

Kiedy pytam, czy Polacy chętnie rozbierają się przed aparatem, odpowiada: – Są wstydliwi. Ale często po półgodzinie obcowania ze mną, po zaznajomieniu z moim studiem, wstyd mija. Na przykład pary, które przychodzą na tzw. sesję romantyczną, zarzekają się, że „nic poza tym”, a potem pięknie się otwierają. Zmysłowa atmosfera urzeka ich do tego stopnia, że sami zrzucają ciuchy… 

Ale odbiera także telefony od osób mocno bezpruderyjnych. 

– Bo niektórzy mylą akt z pornografią. To pierwsze stanowi artystyczne odarcie z odzieży. Pokazać można nagi biust, penis, wzgórek łonowy, lecz wszystko w sposób subtelny, zaciemniony, delikatny. W akcie tematem przewodnim jest ciało człowieka – wyjaśnia pyskowiczanka – Pornografia zaś to zbliżenie, które widać gołym okiem. Fotografia par co prawda czasem wygląda tak, jakby ten akt seksualny się rzeczywiście odbywał, jednak odbiorca tego nie wie. Może tylko przypuszczać, że to pełne zbliżenie, ale równie dobrze może być czułe przytulenie czy pieszczota „po”. Pornografia nie pozostawia złudzeń i w swym przekazie jest jednoznaczna. Jeśli ktoś życzy sobie „pójścia na całość”, nie przed moim obiektywem. Bo nie wiem, co kieruje takimi ludźmi. Od spełniania czyichś erotycznych fantazji są inni. 

Jazz można też tańczyć

Miketa to matka trojga dzieci. To one są całym jej światem. W wolnej chwili, o ile nie fotografuje, słucha muzyki. Szczególnie upodobała sobie jazz. Nie tylko go słucha, także tańczy. 

– Specjalizuję się w tzw. modern jazzie. Jest tańcem kontrastów, łączącym dynamizm i liryzm, przyspieszanie i zwalnianie, podnoszenie i opadanie. Sama technika opiera się na połączeniach podstawowych technik modernu z izolacją, charakterystyczną dla klasycznego tańca jazzowego. Oczywiście, pojawiają się także podstawowe techniki baletu – kończy Miketa. 

Błażej Kupski
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj