Dwóch mężczyzn z gramofonem, zawsze w dobrze przemyślanej konwencji i z dobrą energią. Spotkać ich można na wielu wydarzeniach tanecznych w Gliwicach, w tym m.in. w Cechowni czy na Prywatce w Bojkowie, organizowanej przez CK Victoria. Poznajcie Pawła Januszewskiego i Bartka „Łapę” Łapszyńskiego – niegdyś członków gliwickiego zespołu A-FRONT!, dziś cenionych DJ-ów.

„Łapę” pamiętam z zespołu A-FRONT!, Paweł – Ty również w nim grywałeś. Jak to się stało, że zostaliście DJ-mi?
Bartek Łapszyński: To trwa już 6 rok, a zaczęło się od tego, że po prostu zbieraliśmy płyty. Ja miałem zrąb kolekcji przejętej jeszcze z domu. Gramofon był ze mną zawsze, nawet w tych czasach, kiedy było bardzo ciężko znaleźć i sprzęt i kogoś kto go naprawia. To był taki moment, kiedy wszyscy myśleli, że odchodzi już właściwie do lamusa i zostanie zastąpiony innymi technologiami, ale okazuje się, że nie do końca…
Robiłem w Stacji Artystycznej Rynek spotkania muzyczne dla seniorów. Przychodziło zawsze kilka osób posłuchać sobie płyt w formacie „przystolikowym”. Wymyślaliśmy co tydzień temat przewodni i słuchaliśmy muzyki. Od słowa do słowa ktoś rzucił, że fajnie byłoby zrobić coś takiego, ale z możliwością potańczenia.
Paweł Januszewski: Zrobiliśmy pierwszą imprezę dla seniorów w jednej z gliwickich knajp i przyszło mnóstwo ludzi. Zapisywali się na jakąś listę, dzwonili do nas…
BŁ: Mieliśmy nadkomplet, ale nie wiedzieliśmy też do końca, jak to zorganizować. Zaczynaliśmy od zera, nie mając żadnego przygotowania „didżejskiego”.  Okazało się, że to zażarło.

Jak to się stało, że zaczęliście pracować razem?
PJ: Poznaliśmy się w 2001 roku, za czasów harcerstwa. Zawsze siedzieliśmy w muzyce. Bartek grał w zespole A-FRONT!, ja w tym zespole grałem na perkusji. Co jakiś czas spotykaliśmy się towarzysko. Obaj pochodzimy z rodzin, w których muzyka odgrywała bardzo ważną rolę.

Co Was wyróżnia?
BŁ: Nie jesteśmy DJ-mi klubowymi, nie miksujemy muzyki na żywo. My zwyczajnie puszczamy piosenki, ale robimy to w takim starym, DJ-skim stylu – puszczamy piosenki w całości, nie poprawiamy artystów, którzy stworzyli te utwory.
PJ: Staramy się zawsze pokazywać energię, która jest zapisana na płytach. Jesteśmy w konwencji, pokazujemy okładki – chcemy, żeby ta muzyka wybrzmiała w pełni. Do tej pory okładka zawsze była elementem wyrazu artysty. Do historii przeszło kilka legendarnych okładek – Pink Floyd, The Beatles, Led Zeppelin czy Rolling Stones. Teraz w czasach Spotify to już właściwie nie funkcjonuje.

Jak dobieracie muzykę do grupy docelowej?
BŁ: Zawsze się staramy podchodzić do tematu indywidualnie i mamy na to patent, który nam się sprawdza. Organizując imprezę robimy porządny research. Zależy nam na tym, żeby dobrze poznać, także prywatnie, ludzi z którymi mamy do czynienia. Spotykamy się z nimi albo na żywo, albo online i oni nam podsyłają próbkę swojego gustu. Staramy się też zwrócić im uwagę na to, żeby nie myśleli tylko o sobie, ale też o wszystkich ludziach, których na tę imprezę zapraszają. Oczywiście, że są takie evergreeny, które mieszczą się we wszystkich tych podzbiorach, ale są też takie rzeczy, nad którymi trzeba podumać, poszukać jakichś popkulturowych połączeń. To jest dla nas bardzo fajne wyzwanie.
Za każdym razem, gdy jedziemy na jakąś giełdę płyt, czy w Internecie, myślimy już o tym, gdzie je możemy wykorzystać. Nie kupujemy płyt dla siebie, żeby ich słuchać.
PJ: Bardzo często kupujemy całą płytę dla jednej piosenki.

Ile tych płyt już macie?
BŁ: Około 1000. Kiedyś je liczyłem, teraz już nie, bo ta liczba ciągle się zmienia. Jestem już znany w środowisku z tego, że przyjmuję wszystko. Więc jak ktoś likwiduje jakiś strych czy piwnicę po dziadkach – dostaję cały komplet.
PJ: Zdarza się tak, że cenna płyta sama wpada w ręce, ale bywa i tak, że trzeba przejechać 500 km, a nawet wyjechać z Polski, żeby ją dostać.

Gdzie grywacie? I – co grywacie?
PJ: Zazwyczaj wszędzie poniżej Warszawy (śmiech).
BŁ: Chcielibyśmy kiedyś zagrać nad morzem – jeszcze nam się nie udało. Mieliśmy kiedyś propozycję zagrania wesela w Toskanii, niestety nie doszło to ostatecznie do skutku, a szkoda, bo bardzo chętnie zrobiłbym sobie taką wycieczkę (śmiech).
PJ: Gramy w zasadzie prawie każdy rodzaj muzyki, poza disco polo.
BŁ: Tak, unikamy disco polo. Chcielibyśmy przypomnieć ludziom, że można się bawić bez tego. My tego nie negujemy, mamy kupli DJ-ów, którzy grają discopolowe imprezy…
PJ: … ale my od tego formatu uciekamy. Jak ktoś do nas dzwoni i nas o taką muzykę prosi, mówimy „nie, są od tego lepsi”.
Graliśmy natomiast imprezy soulowe, jazzowe, bluesowe, rockandrollowe, funkowe…
BŁ: My się gustami muzycznymi podzieliliśmy z Pawłem. Paweł dobrze siedzi w muzyce starszej i zagranicznej, czyli właśnie jazz, klasyczny rock and roll, ja lubię przede wszystkim muzykę rockową i bardziej siedzę w polskich rzeczach. I ja ogarniam te nowości – siedzę na tiktokach i wsłuchuję się w tamtejsze melodyjki (śmiech).

Mieliście taką sytuację, że zrobiliście research, przygotowaliście sobie zestaw płyt, i nagle okazało się, że jednak „nie zażarło”?
PJ: Mieliśmy taką sytuację, że graliśmy imprezę i prawie nikt nie tańczył, wszyscy siedzieli. Mówimy sobie „masakra”, wychodzimy z tej imprezy zdołowani zupełnie, po czym pakujemy sprzęty, ludzie podchodzą, przytulają się na misia, dziękują i mówią „najlepsza impreza w życiu”. Okazało się, że oni potrzebowali muzyki do tego, żeby jej posłuchać, a nie do niej tańczyć.
BŁ: Ciekawa historii miała też miejsce na początku roku. Graliśmy przefajną imprezę sylwestrową w Starochorzowskim Domu Kultury. Na samym początku tej imprezy, widząc co prezentujemy, podchodzi do nas pani i mówi: „Super, za pięć dni mamy imprezę firmową, czy moglibyście na niej zagrać…?”. Styczeń, luty i marzec to nie są dla nas najlepsze miesiące, więc zgodziliśmy się z ochotą wiedząc, że ta pani nas już widziała i wie, że nie gramy disco polo czy biesiady. Przyjechaliśmy na tę imprezę i okazało się, że to była firma mocno męska, były może ze trzy panie i do tego również nietańczące. Niestety nasza propozycja rozminęła się zdecydowanie z ich oczekiwaniami, staraliśmy się z tego jakość wybrnąć, ostatecznie się to udało i nie było tragedii, jednak to nas uczy, żeby zawsze omówić tę formułę, którą stosujemy. Nie możemy sobie pozwolić na sytuację, że przychodzimy i się z ludźmi, dla których gramy, nie lubimy. Że jest jakiś zgrzyt. Bo to wtedy po prostu nie działa.
PJ: Staramy się naszą pracę traktować w taki sposób, że przyjeżdżamy nie „na robotę”, ale na imprezę. Jeśli my się dobrze bawimy, to z nas leci dobra energia, a ludzie to czują.
BŁ: Oczywiście musimy też wziąć pod uwagę kwestię proporcji. Nie możemy się bawić lepiej za stołem niż publika na parkiecie.

Najmłodsi i najstarsi imprezowicze, dla których graliście?
PJ: Graliśmy m.in. dla gliwickiej młodzieży w ramach komersów, graliśmy dla klubów seniora w różnych miastach Śląska, nie ma limitu ani dolnego ani górnego.
BŁ: Muzyka nie ma ograniczeń. Zawsze nam zależy, żeby to były charakterystyczne przeboje, żeby nie było obciachowo i żeby to było zgrabnie połączone. Okazuje się, że są utwory, które od nastolatków po osoby w wieku bardzo zaawansowanym są w stanie zadziałać i działają.
PJ: Ale młodzież potrafi zaskoczyć. Na jednej z imprez dla młodzieży w Sośnicy podeszła do mnie dziewczyna i poprosiła o Georga Michaela. Próbowałem jej to wyperswadować, mówiąc, że widzę jaki tu jest przedział wiekowy i że to nie zaskoczy. Dałem się jednak przekonać. W momencie, kiedy zaczęliśmy grać jego utwory, cała sala chóralnie zaczęła śpiewać zwrotki od A do Z.

Na weselach też gracie?
BŁ: Tak. Zmieniamy oblicze polskich wesel (śmiech). Chcemy odczarować te weselne imprezy i nam się to chyba udaje.
PJ: Staramy się stworzyć duet takich sympatycznych, lekko prześmiewczych kolesi. I ludziom to się chyba podoba.

Na niedawnej Prywatce w Bojkowie, Prywaciarze przybrali postaci Blues Brothers. I tak ich właśnie postrzegam.
Rozmawiała: Adriana Urgacz-Kuźniak

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj