Rozmowa z prof. Adamem Maciejewskim, szefem Zespołu Chirurgii Rekonstrukcyjnej i Mikronaczyniowej gliwickiego Centrum Onkologii.    

Jak wyglądały początki zespołu, w jaki sposób dobierano lekarzy i kształtowano jego cele?

Zespół powstał w 2001 roku i był naturalnym efektem naszej pracy. Wtedy też przeprowadzaliśmy pierwsze zabiegi rekonstrukcyjne i, krok po kroku, wdrażaliśmy procedury medyczne. Istniał jednak pewien niedosyt, szczególnie w przypadku zaawansowanych nowotworów regionu głowy i szyi, ale nie tylko. Ubytki po resekcji  oraz brak możliwości rekonstrukcyjnych skazywały chorych na bardzo złą jakość życia, nie mówiąc o tym, że części tych zabiegów nie można było przeprowadzić ze względu na brak ustalonych technik. Staraliśmy się je wprowadzać, poprawiając uzyskane rezultaty. Nie wymyślaliśmy prochu, jedynie dostosowywaliśmy techniki sprawdzone w innych ośrodkach do naszych możliwości oraz tego, z jakiego typu chorymi mieliśmy do czynienia. Początkowo byliśmy w trójkę, pracowaliśmy w zespole nowotworów regionu głowy i szyi. Koledzy dołączali, widząc postępy, zaangażowanie i naszą ciężką pracę. Dziś zespół liczy dwunastu chirurgów, specjalizujących się w chirurgii rekonstrukcyjnej. Nie koncentrujemy się jedynie na głowie i szyi, rekonstruujemy piersi, kończyny, ubytki ściany klatki piersiowej – poprawiając ich funkcje po resekcjach nowotworów.

Było ryzyko, że przedsięwzięcie się nie powiedzie?

Na tamtym etapie nie myśleliśmy w ten sposób.

Państwa determinacja była niezwykle istotna.

Wszędzie na świecie  podążano taką drogą, a my zakładaliśmy, że robimy coś, co przyniesie chorym realną korzyść.

Cel zespołu, najistotniejsze zadanie to podniesienie jakości życia.

Nie tylko. Najistotniejsze było umożliwienie radykalnego leczenia pacjentów, wcześniej niedostępnego w takim zakresie.  

Czym jest chirurgia rekonstrukcyjna i mikronaczyniowa?  

Po resekcji fragmentu ciała powstaje ubytek, najczęściej dotyczący kompozycji różnych tkanek. Rzadko zdarza się wycięcie fragmentu skóry, tkanki mięśniowej czy kości. Ubytek, szczególnie w regionie głowy i szyi, ma bardzo duże znaczenie po operacji, w funkcjonowaniu w normalnym życiu. Trzeba go więc, kolokwialnie mówiąc, wypełnić tkankami własnymi, pobranymi z innego miejsca, by jak najbardziej odzwierciedlało ono to, co wcześniej usunięto. Dlatego kość zastępujemy kością, fragment mięśniowy mięśniem, skórę skórą. Są oczywiście odstępstwa, bo nie zawsze istnieje możliwość anatomicznej rekonstrukcji, aczkolwiek staramy się osiągnąć cel, jaki założyliśmy sobie od momentu planowania zabiegu. W chirurgii mikronaczyniowej większość rozległych ubytków uzupełniamy tkankami z własnym systemem dopływu i odpływu krwi. Na przykład fragment ciała pobierany z podudzia, by odtworzyć część twarzy, musi mieć tętnicę, żyłę i często są to naczynia o średnicy jednego czy dwóch milimetrów. Istotne, że miejsce, z którego wycina się dany fragment, nie może dla chorego stanowić problemu, powodować defektu funkcjonalnego czy estetycznego. Oczywiście powstaje blizna, ale nie ma tam widocznego deficytu tkankowego.      

Ludzki organizm nie ma dla pana tajemnic.

Nie przesadzajmy, na pewno ma.

Zespół, którym pan kieruje, wykonuje z powodzeniem transplantacje, będące czym innym niż rekonstrukcje czy zabiegi chirurgii naczyniowej.

Opierają się na podobnych zasadach – bo fragment przenoszony w tym przypadku ze zwłok także musi mieć własne naczynia, tętnice i żyły, ale to odrębna specjalizacja. Raczej nie ma zastosowania u chorych leczonych w Centrum Onkologii, najczęściej wykorzystuje się ją w przypadkach ubytków pourazowych, wad wrodzonych, czasami guzów łagodnych. I w najbliższym czasie się to nie zmieni, gdyż wiąże się to z immunosupersją i zagrożeniami dla przebiegu choroby.

Nim doszło do pierwszego zabiegu zespół „ćwiczył” na zwłokach.

Tak. Współpracowaliśmy ze Śląskim Uniwersytetem Medycznym. A ćwiczyliśmy różne warianty techniczne, i nie chodzi tylko o allotransplantacje (przeszczepy ze zwłok), ale  wiele innych technik wykorzystywanych przez nas w rekonstrukcjach po ubytku nowotworowym. Ale to nic spektakularnego, gdyż od wielu lat taki schemat przyjął się na świecie.

Po zabiegach operacyjnych w 2013 roku, chodzi o pana Grzegorza i transplantację twarzy po wypadku  oraz o panią Joasię i rekonstrukcję w  związku z chorobą genetyczną, mówił pan, że zespół czekał na okazję, by móc sprawdzić się w działaniu.

Nie czekaliśmy na okazję. Zdając sobie sprawę z tego, że biorców  jest znacznie więcej niż dawców i widząc niedoskonałości wykorzystania własnych tkanek,  allotransplantacje mają ogromną zaletę: są kompozytem, którego nie trzeba kształtować, bo odpowiednio pasuje. Zastępujemy usunięte w przypadku urazu, oparzenia, wad wrodzonych fragmenty, czy jest to twarz, narządy szyi, kończyna górna lub dolna. Nie było tak, że usiedliśmy i powiedzieli: a teraz porobimy allotransplantacje, no bo nikt tego nie robił. Ciekawa działka i jeszcze o sobie przeczytamy w gazetach, zobaczymy się w telewizji. To byłoby głupie.  

Podczas konferencji prasowych był pan dość oszczędny w wyjaśnieniach na temat tego, co wydarzało się w poszczególnych etapach podczas operacji pana Grzegorza.

Rozczaruję panią. Wydarzało się to, co zaplanowaliśmy. Wielu osobom wydaje się, że to taki Mount Everest. Wcale nie. Na co dzień często wykonujemy o wiele trudniejsze technicznie zabiegi. Liczą się: właściwa kwalifikacja, planowanie, przygotowanie i już sama operacja. Oczywiście, to spektakularne i fajnie się ogląda, ale mamy świadomość, że nasza praca w dziewięćdziesięciu procentach polega na czymś innym: leczeniu chorych z zaawansowanymi nowotworami.

Czy ma pan kontakt z panem Grzegorzem? Jak się miewa jego nowa twarz?


Pan Grzegorz średnio raz na dwa miesiące przyjeżdża do Gliwic na kontrolę, widzimy, że bardzo dobrze funkcjonuje, wrócił do normalnych czynności. Nie wyobrażamy sobie, i taka jest też nasza rola, żeby kończąc etap leczenia, dać przysłowiowy krzyż na drogę i zamknąć sprawę. Cały czas jesteśmy do dyspozycji.
Pan Grzegorz ma nie tylko silny organizm, ale też psychikę.

Mieliśmy dużo szczęścia w trzech przypadkach allotransplantacji, bo każda z tych osób jest młoda, zdeterminowana, o dobrej psychice i nastawieniu.

To chyba najistotniejsze w tym procesie.

Wie pani, nie do końca można wszystko przewidzieć, więc liczy się też łut szczęścia.
Już dwukrotnie przyznano panu Nagrodę Amerykańskiego Towarzystwa Chirurgii Rekonstrukcyjnej.  Czy Medyczne Oscary, jak lubią nazywać to wyróżnienie media, to dobra nazwa?

Trochę mnie śmieszy, ale już się utarło, więc...

Jest pan członkiem Amerykańskiego Towarzystwa Chirurgii Rekonstrukcyjnej. Co trzeba zrobić, by się do niego dostać?

To nie takie proste.

Rozumiem, że to ekskluzywny klub.

Na pewno nie można się pojawić ot tak. Następuje szczegółowa weryfikacja trwająca ponad rok. Trzeba mieć rekomendacje innych członków i legitymować się nie tylko wiedzą, lecz udokumentowaną liczbą, a przede wszystkim jakością przeprowadzonych zabiegów chirurgii rekonstrukcyjnej i mikronaczyniowej.

Oceniają inni członkowie. I są obiektywni?

Nie mnie się wypowiadać. Ale sądzę, że robią to sprawiedliwie i rzeczowo. Każdy członek, anonimowo, głosuje na daną operację zgłaszaną do konkursu. Pierwszą nagrodę otrzymałem za allotransplantację twarzoczaszki z powodów nagłych, i to przypadek pana Grzegorza. Dodam, że był to pierwszy tego typu zabieg na świecie. Drugą – za przeszczep narządów szyi u pana Michała, także zabieg pionierski.   

Pacjenci kwalifikowani do zabiegów rekonstrukcyjnych są w różnym wieku: od bardzo młodych do tych już w zaawansowanym. Jak odbywa się taka kwalifikacja?

Robi to zespół narządowy regionu głowy i szyi, guzów tkanek miękkich i innych oraz zespół rekonstrukcyjny. Wspólnie, w oparciu o wskazania medyczne, oczekiwania chorego, jego stan ogólny i nasze możliwości, opracowujemy plan resekcyjno – rekonstrukcyjny.     

Najdłuższa i najkrótsza operacja?

Mikronaczyniowe nie trwają krócej niż cztery, pięć godzin.  A najdłuższa operacja trwała powyżej dwudziestu paru godzin, choć zdarzają się oczywiście krótsze.   

I przez te 20 godzin jest pan cały czas przy stole?

Najczęściej tak. Organizm adoptuje się do różnych warunków i powtarzalność pomaga, więc można się przyzwyczaić.                         

Co pana zespół planuje w najbliższym czasie?

Ciężką codzienną pracę. Wykonujemy ponad dwieście zabiegów rekonstrukcji naczyniowych rocznie. Każdy z nas jest przede wszystkim chirurgiem onkologiem i poza zabiegami rekonstrukcji normalnie wykonujemy te z szerokiego spektrum onkologicznego. Owszem, spektakularne są częścią naszej pracy, można nawet powiedzieć, że dominującą, ale mimo wszystko tylko częścią.  

Czy są w pana pracy momenty, kiedy ma pan serdecznie dość?

Zdarzają się, ale trwają naprawdę krótko. Takie myśli nigdy nie zagościły na długo w moim sercu. Myślę, że to sens mojej zawodowej działalności. Bardzo ją lubię, a kiedy widzę efekty, dodaje mi to skrzydeł.     

Panie profesorze, czym jest dla pana pojęcie sukcesu w medycynie?

Chyba nie potrafię myśleć w takich kategoriach. 

Rozmawiała
Małgorzata Lichecka 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj