Mieliśmy dwadzieścia sześć koncertów oraz ponad sześć tysięcy sprzedanych biletów i płatnych zaproszeń, czego w historii tego festiwalu, a prawdopodobnie i w historii gliwickiego jazzu, nigdy dotąd nie było. I nie wiem, czy kiedyś będzie. A trzeba pamiętać, że jakość tego, co możesz zaproponować, zależy przecież przede wszystkim od pieniędzy. My tych pieniędzy tym razem nie mieliśmy więcej, wręcz przeciwnie, co wiązało się między innymi ze wzrostem kosztów w efekcie podwyżki płac na polskim rynku muzycznym. Myślę więc, że – nie mając finansowych armat – staraliśmy się zrobić naprawdę dobry festiwal. 
Zauważyłam, że pojawiło się w tegorocznym programie sporo wykonawców, którzy (jak choćby Avishai Cohen) grali już – jakiś czas temu – na naszym festiwalu… 

To był celowy zabieg, właśnie z uwagi na 10. edycję. Starałem się zapraszać ludzi, którzy bardzo dobrze się kojarzyli z poprzednich festiwali. To byli John Scofield, Niels Peter Molvaer czy Roby Lakatosh albo Marcin Wasilewski na przykład i jeszcze paru innych wykonawców. 


Najważniejszym wydarzeniem tego festiwalu był twój koncert („Krzysztof Kobyliński & Friends”) w gliwickiej Arenie. I chyba, w pewnym sensie, stanowił podsumowanie twojej całorocznej pracy koncertowej? 

Właściwie to on został spowodowany inicjatywą władz miasta. Ja się do tego niezbyt paliłem. Ale jak już robisz duży koncert, to starasz się, żeby był jak najlepszy. W zasadzie powtórzyliśmy program, jaki grałem z Ethnojazz Orchestrą parę lat wcześniej, z tą różnicą, że tym razem to było o wiele lepsze, bo ten program „okrzepł”. Z jednej strony ja już wiedziałem, co tam jest zbędne, z drugiej – mieliśmy możliwość rozbudowy, zagrania tego na większej scenie. Dla nas największy problem stanowiło, czy przyjdą ludzie. Ale przyszli. A nie jest dziś łatwo pozyskać publiczność – w tym samym czasie były też przecież inne koncerty i inne festiwale. Jednak, mimo wszystko, ludzie wybrali nas, więc pewnie uznali, że warto. 


Czy nie stresuje cię konieczność ciągłego poddawania się ocenie innych? 

Owszem, ale to jest nieuniknione i na to się nic nie poradzi. Taka jest cena, którą muszę zapłacić. Jeżeli teraz mniej się nade mną pastwią niż kiedyś, kiedy dopiero zaczynałem i jeszcze muzykowałem „w piwnicy”, to może znaczy, że więcej mi się udaje? Ale zapewniam cię, że jakby mi się nie udało… (śmiech) 


Poza tym, że zapełniłeś publicznością salę Areny, sporo ci się udało. W tym roku twoja kompozycja „Sagrada Familia” była grana przez orkiestrę symfoniczną…

W Koszycach, w nabitej słuchaczami Filharmonii Koszyckiej. Ja sam zagrałem tam tylko na bis. Dałem też w Paryżu koncert z chórem gregoriańskim i wydarzyło się jeszcze sporo innych ciekawych rzeczy. Ale dla mnie najwartościowsze chyba jest to, że od pewnego czasu na całym świecie około sto tysięcy osób miesięcznie słucha mojej muzyki na Spotify’u. 


„Impression E minor” osiągnęła już, od chwili zamieszczenia, ponad milion streamów… 

Tak, liczba odtworzeń się sumuje. Ale według mnie ważniejszy jest poziom stałego zainteresowania moją muzyką (czyli tych około sto tysięcy odtworzeń miesięcznie), który się utrzymuje. 


Gdzie słuchają cię najczęściej? 

(śmiech) Jedna czwarta z tej liczby słuchaczy przypada na USA. Z dużych miast – najwięcej odtworzeń notowano w Amsterdamie i Istambule. Ale dlaczego? Nie mam pojęcia. I cieszę się, że w zestawieniu znalazły się też Warszawa i Kraków, dwa duże polskie miasta.
 

Poza Amsterdamem i Istambułem w zestawieniu przodują Los Angeles, Taipei, Mediolan. Można chyba powiedzieć, że twoja muzyka ma już „obywatelstwo świata”? 
Jak najbardziej. Jest słuchana w siedemdziesięciu dziewięciu krajach.


A wiek twoich słuchaczy? Starsi raczej nie korzystają ze Spotify’a…
Największy procent ludzi, którym podoba się moja muzyka, to osoby pomiędzy 23. a 50. rokiem życia. 


Tak sobie wyobrażałeś swoich odbiorców? 

W ogóle ich nie personifikowałem. Z moich obserwacji wynika, że to na ogół ludzie dość dobrze wykształceni, z potrzebami estetycznymi powyżej przeciętnej – podobnie jak w przypadku publiczności PalmJazzu.
 

Płynie stąd pocieszający wniosek, że jednak w jazzie bardziej liczy się jakość, niż precyzyjnie określony tzw. target. 

KK: Jak chcesz trafić w „target”, to się nie bierzesz za jazz (śmiech). Do głowy by mi nie przyszło, że tyle ludzi będzie mnie słuchać. 

Jako wykonawca koncertujesz od Hiszpanii po Mołdawię, od Litwy po Włochy. W 2019 dawałeś koncert średnio co dziesięć dni. Jakim cudem dajesz radę żyć tak intensywnie? 

(śmiech) Taki jest efekt tego, że jako artysta koncertujący, za granicą byłem po raz pierwszy stosunkowo niedawno, pięć lat temu. I musiałem zbudować sobie własną „przestrzeń koncertową”. Wykonuję rzeczywiście ciężką pracę. Sprzedaję przecież wiele różnych projektów. Wszystkie są moje, ale kiedy gram je z różnymi wykonawcami, w dodatku każdy w innym kraju i strefie czasowej – to stanowi prawdziwe wyzwanie. Teraz doszedłem do takiego momentu, że koncertowanie nie wymaga już ode mnie tyle wysiłku – wiem, jak to robić i potrafię to robić…


I? 
I czuję, że pora na następny krok, choć nie jestem pewien, na czym ma polegać. Jeszcze nie podjąłem decyzji.


Wiatr zmian wieje, ale masz już przecież zaplanowany kalendarz koncertów? 

Wielu rzeczy nie da się zaplanować. Życie tworzy różne okazje: czasem jest ich więcej, czasem mniej, czasem nie ma ich wcale. Niekiedy to kwestia koniunktury, niekiedy względy marketingowe: co się opłaca, a co nie. Mam kilku wykonawców, o których mogę powiedzieć, że jestem z nimi umówiony na kiedyś, na przyszłość i potem niektóre z tych pomysłów się skonkretyzują. 


Czy jest szansa w Polsce na koncert symfoniczny twojej muzyki, jak w Koszycach? 

Zdecydowanie tak i będziemy takie grali, z Perłami (zespołem KK Pearls – przyp. red.). Mam nadzieję, że zagramy tego typu koncert w 2021 roku w Rybniku. Jak uda się nam dostać grant na sfinansowanie nowego projektu, wystąpimy też razem z chórem zespołu Śląsk. 


Korzystasz z tego, co niesie życie… 

Tak, choć równocześnie stawiam sobie konkretne cele. Ale uważam, że nie wolno odpuszczać okazji, jeśli się pojawia. Kiedy ktoś wychodzi z inicjatywą, warto ją podjąć. Dzięki temu, na przykład, w przyszłym roku będę koncertować z chórem gregoriańskim w Watykanie, a za dwa lata – w Bibliotece Aleksandryjskiej. Planuję także studyjne nagranie Ethnojazz Orchestry (obecna płytka z tym materiałem to wersja koncertowa) i wydanie jej z odpowiednią promocją, przede wszystkim z uwagi na Reut i Dimę (Reut Rivkę i Dimę Gorelika – przyp. red.), bo są – moim zdaniem – geniuszami muzycznymi i byłoby wspaniale, gdyby udało się to pokazać.


Na co zamierzasz położyć nacisk w przyszłym roku? 

Na pewno chcę rozwijać się i improwizacyjnie, i kompozycyjnie. I to nie ma nic wspólnego z innymi projektami, zespołami i marketingiem. Dlatego że – prawdopodobnie pierwszy raz w życiu – będę miał czas, żeby to zrobić. Właśnie z tego powodu, że już mogę i grać koncerty, i robić duże projekty, mam możliwość oraz czas, żeby się poświęcić komponowaniu i graniu. A tam nie ma mowy o udawaniu, trzeba być autentycznym, bo prawdziwe rozliczenie jest zawsze pomiędzy mną i mną. Sumienia nie da się oszukać. 

A poza sumieniem? Co cię upewnia, że idziesz w dobrym kierunku?

W tym roku miałem dwie rzeczy, które mnie zbudowały (mówię tu o rzeczach zewnętrznych). Pierwszą był zdecydowanie ten koncert gliwicki, dobrze przygotowany, ale i bardzo dobrze odebrany, bo tam przyszła zwyczajnie kupa ludzi, co było niesłychanie ważne i mnie umocniło. Druga rzecz to to, że tyle osób na świecie zaczyna mnie słuchać. I po prostu dlatego, że przez cały czas mnie słucha, wystawia mi pozytywną ocenę. Bez żadnego wpływu z mojej strony! 

Jak widać, twoja muzyka jest oceniana tylko dla niej samej. Bez względu na to, kim i skąd jesteś, kto za tobą stoi. Czujesz satysfakcję? 

Ja bym może wolał, żeby za mną parę ważnych osób stało, bo by mi było znacznie łatwiej, ale akurat życie tak się nie ułożyło (śmiech). Za to stoją za mną ci, którzy mnie słuchają, ludzie pracujący ze mną w Jazovii, moi bliscy. 


Cały czas się rozwijasz… 

W ostatnich latach głównie przez tworzenie projektów i budowanie kontaktów. Oczywiście, nowe kompozycje powstawały, ale w budowanie kontaktów musiałem włożyć dużo więcej wysiłku, niż gdybym – dajmy na to – mieszkał w Nowym Jorku. I to mi zabierało czas. Teraz ten etap mam za sobą i czas będę mógł wykorzystać na rzeczy najważniejsze: żeby starać się rozwijać w muzyce, jak się uda. Więcej komponować i pracować sam ze sobą, przy fortepianie. 


A przyszłoroczne plany festiwalowe? 

W marcu będzie w Jazovii Jazz Bus Conference oraz związany z tym wydarzeniem showcase, a w nim bardzo wybitni wykonawcy: Kuba Seguin Qartet, Yumi Ito Quartet, Daniele di Bonaventura, KK Pearls… 


Chodzi o te trzy dni i dziewięć koncertów Jazz Bus Conference? 

Tak, tak. Chyba zagrają też Iza Effenberg Trio i David Kollar solo. Poziom tego showcase’u będzie niezwykle wysoki. W tej chwili przede wszystkim pracuję nad tym. Pojawi się też cały zarząd Europe Jazz Network z dziewięciu krajów, więc w Gliwicach spotkają się najlepsi europejscy programerzy, co samo w sobie jest rzeczą niebywałą. Jeszcze nie wiem, czy zorganizujemy to w ramach Filharmonii czy poza nią. Rzecz jasna cały czas pracujemy i nad Filharmonią, i nad PalmJazzem, ale nie chcę ujawniać zbyt wielu szczegółów. Zobaczymy, co życie przyniesie. 


To życie, o którym mówiłeś, że stwarza okazje… 

(śmiech) To samo. 

Na nadchodzący rok życzę ci więc owocnych chwil sam na sam z fortepianem i wielu okazji do wykorzystania. 

Rozmawiała Ewa Piasecka 

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj