Czwartkowe lipcowe popołudnie. Boisko w Pilchowicach. Kilkunastu piłkarzy B-klasowej Victorii zaczyna trening. Pierwszy na murawie jest Marcin Polak, 26-letni szkoleniowiec pilchowickiej drużyny. Wysoki, postawny mężczyzna sprawnie rozstawia treningowe talerzyki. Nie przeszkadza mu, że porusza się o dwóch kulach. Pięć lat temu, podczas praktyki studenckiej, miał wypadek, w wyniku którego stracił prawą nogę i zmuszony był zakończyć dobrze zapowiadającą się piłkarską karierę.
– Dzisiaj zrobimy trening strzelecki, bo mamy Łukasza (bramkarz Victorii – red.) – instruuje Marcin. – No i więcej pogramy, bo na ostatnich zajęciach gierka była tylko piętnastominutowa. Na początek dwa „dziadki” (element treningu – red.). Potem Paweł poprowadzi stretching dynamiczny. Jak skończycie, to zawołacie mnie, zrobimy stabilizację.

Modliliśmy się, żeby przeżył 

Hubert Kionka jest prezesem Victorii. Marcina zna od dziecka. 
– Genów nie wydłubiesz – śmieje się. – Już za bajtla przychodził do nas na boisko i podpatrywał swojego ojca, Jacka. To był solidny ligowiec, który grał nawet w ekstraklasie. Marcin szybko złapał bakcyla. Jako kilkulatek zaczął treningi w Piaście. Był w szkole sportowej, grał w Młodej Ekstraklasie, potem w trzecioligowym Bełku. Kiedy uległ wypadkowi, wszyscy byliśmy w szoku. Modliliśmy się, żeby przeżył. A gdy stopniowo zaczął zdrowieć, nikt nie wierzył, że jeszcze wróci do sportu. On pokazał jednak, że ma charakter. 
Trzy lata temu Victoria na rok zniknęła z piłkarskiej mapy kraju. Szybko jednak klub reaktywowano. Znaleźli się pasjonaci futbolu, sponsorzy, przychylnym okiem spojrzał urząd gminy i pilchowicki zespół wrócił do rozgrywek. Trenerem został Jacek Polak, a kierownikiem drużyny jego syn, Marcin.
– Zależało nam, by Marcin, w końcu człowiek stąd, z Pilchowic, mógł się po wypadku czymś zająć. Potem namówiliśmy go, żeby zrobił papiery trenerskie – wspomina Kionka. – Jakbyśmy przeczuwali, że mogą się przydać. Jesienią 2018 roku nieoczekiwanie zachorował Jacek Polak. Szpital, operacja serca. Zostaliśmy z dnia na dzień bez szkoleniowca. Przypomnieliśmy sobie wtedy, że przecież pod ręką mamy trenera, który zna zespół. W ten oto sposób Marcin przejął Victorię. To bardzo ambitny chłopak i wierzę, że w tym sezonie wywalczymy upragniony awans do A-klasy.

Trenerowi należy się respekt

Marcin Władarz jest o pięć lat starszy od trenera Victorii. 
– Gram, bo wciąż sprawia mi to przyjemność – przekonuje. – Trener Marcin? Świetny człowiek, chętny do pomocy, opanowany i wymagający. Bardzo dobry szkoleniowiec, otwarty na nowości i wciąż wzbogacający swój warsztat. Mam do niego ogromny szacunek – po takim wypadku podniósł się i wciąż jest w sporcie. Dla mnie kompletnie bez znaczenia jest to, że porusza się o kulach. W seniorskiej piłce nie trzeba zawodnikom pokazywać, jak kopać piłkę. Są dużo ważniejsze rzeczy, jak chociażby taktyka, budowanie sfery mentalnej w drużynie. A że Marcin jest młodszy ode mnie? Trener to trener i należy mu się respekt, niezależnie od tego, ile ma lat. Kiedy został naszym szkoleniowcem, powiedzieliśmy sobie z chłopakami w szatni, że jeśli jesteśmy na boisku, nikt nie zwraca się do Marcina po imieniu. Po meczu możemy być kolegami, nawet napić się piwa. Zasady to rzecz święta. 
Mijają kolejne minuty treningu. Trener Marcin instruuje swoich podopiecznych: – Podzielimy się na trzy zespoły, gracie na utrzymanie cztery na dwa, małe pola, ale macie nieograniczoną liczbę kontaktów. 

Koszmarny wypadek

Mamy wreszcie chwilę na rozmowę ze szkoleniowcem Victorii. O swoim wypadku sprzed pięciu lat mówi ze spokojem. 
– Grałem w piłkę i jednocześnie studiowałem. Latem miałem obowiązkowe praktyki. Wtedy byłem po siódmym semestrze i wysłano mnie do stolicy Czech – Pragi, gdzie polska firma remontowała tory tramwajowe. Pierwszego dnia, 17 września 2015 roku, robiłem jakieś pomiary niwelacyjne. Wiadomo, jak jest na budowie w centrum miasta: ruch samochodów, huk maszyn. Jednym słowem – głośno. Nie słyszałem, że od tyłu zbliża się do mnie dwudziestotonowa koparka Atlas. Poczułem nagłe uderzenie i tyle pamiętam. Na chwilę się ocknąłem, myślałem, że nic poważnego mi się nie stało, bo nie czułem bólu. Okazało się, że już wtedy poszła mi tętnica udowa.
Szczęście w nieszczęściu, że wypadek zdarzył się w centrum miasta. Marcin szybko znalazł się w szpitalu, gdzie czescy lekarze zaczęli walkę o jego życie. Gdy przetaczano mu 16 litrów krwi, miał jeszcze obie nogi, ale już poważnie gorączkował, bo wdało się zakażenie. Chirurdzy walczyli o zachowanie prawej kończyny, zmiażdżonej miednicy i połamanej  w trzech miejscach nogi lewej, w której najtwardsza kość udowa pękła jak zapałka. W tydzień po wypadku podjęto decyzję o amputacji prawej,  bo sepsa siała spustoszenie. 
Lekarze dawali mu procent szans na przeżycie. On się nie poddał. Walczył i przeżył. W listopadzie 2015 r. otworzył wreszcie oczy. 

Genów nie wydłubiesz

Marcin od dzieciństwa skazany był na piłkę. 
– Tato grał w kilku śląskich klubach, miał nawet za sobą występy w ekstraklasie – wspomina Marcin. – Kiedy zawiesił buty na kołku, zaproponowano mu szkolenie juniorów w Victorii. Miałem wtedy sześć lat. Zabierał mnie na treningi i kopałem piłkę ze starszymi o 10 lat kolegami. W końcu, widząc, że mam potencjał, tata zawiózł mnie na trening do Piasta Gliwice. Moim trenerem był Adam Sarkowicz, późniejszy prezes klubu. Chyba nieźle się spisałem, bo już po kilku dniach zagrałem mecz. Mieliśmy wtedy mocny skład, był z nami m.in. Radek Murawski.
Przez kilka lat rodzice dowozili Marcina na zajęcia do Gliwic. W końcu trafił do klasy sportowej w gimnazjum na os. Kopernika. 
– Nie wspominam tamtego czasu najlepiej – wraca pamięcią. – To wszystko nie było dobrze zorganizowane. Dość powiedzieć, że tak naprawdę nie mieliśmy nawet boiska do trenowania. Ciągle gdzieś się tułaliśmy. 
Zawsze był dobrym uczniem, więc po maturze wybrał LO nr 4 w Gliwicach. Wciąż łączył naukę z grą w Piaście. 
– Rodzice pilnowali, byśmy się uczyli (Marcin ma siostrę i brata – red.). Tato, mimo że był piłkarzem, wiedział, iż do końca życia nie będę grał i powinienem myśleć o przyszłości. Dlatego zacząłem studia na Politechnice Śląskiej, na wydziale budownictwa. Rozpocząłem też występy w Młodej Ekstraklasie, w barwach Piasta. 
Wiele nie pograł. Nękały go kontuzje, a trenerzy stawiali na innych. Po pół roku przeniósł się do LKS-u Bełk. 
Miałem wtedy osiemnaście lat. Zrobiliśmy dwa awanse z rzędu. Z okręgówki do III ligi. Trenerem był mój tata. W III lidze zagrałem jeden pełny mecz, a cztery dni później uległem wypadkowi. 

Siła wsparcia

To, że dziś żyje, że świetnie sobie radzi, zawdzięcza lekarzom, rehabilitantom, a przede wszystkim rodzinie i znajomym. 
– Prawdziwe pielgrzymki odwiedzały mnie w szpitalu – mówi wzruszony. – Czescy lekarze i pielęgniarki byli w szoku, że tyle ludzi może przyjeżdżać do pacjenta. To z pewnością dodawało mi siły. W listopadzie 2015 roku zacząłem w końcu kontaktować, a kilkanaście dni później wróciłem do Polski. Najpierw pojechałem do szpitala w Piekarach Śląskich, a potem do Rept, gdzie byłem rehabilitowany.
Musimy na chwilę przerwać naszą rozmowę, bo piłkarze skończyli zadany element treningu. Na twarzach mają strugi potu. 
– No, proszę, nie pilnowałem ich, a solidnie popracowali – śmieje się trener Marcin. 
Szkoleniowiec pilchowickiej Victorii ma za sobą prawie 30 operacji. 
– Miałem oczywiście gorsze momenty, zdarzało mi się popłakać, ale nigdy się nie załamałem. Duża w tym rola rodziny i znajomych. Pamiętam, jak pokazali mi mecze piłkarskie niepełnosprawnych. Wtedy po raz pierwszy zapaliła się lampka. Ucięli mi nogę, ale nie zabrali pasji, pomyślałem. Najpierw jednak musiałem na nowo uczyć się wstawania, chodzenia, samodzielności. 
Żmudna rehabilitacja przynosiła efekty i w maju 2018 r. Polak zadebiutował na boiskach Amp Futbol Ekstraklasy w barwach Kuloodpornych Bielsko-Biała. 
– Kto nie widział niepełnosprawnych piłkarzy na boisku, niech żałuje. Walczą zaciekle, łamią kule, a wszyscy zawodnicy są jak ja: bez nogi. Bramkarz broni jedną ręką! W Polsce jest pięć takich zespołów, mają swoją kadrę, turnieje i mistrzostwa – opowiada trener. 
– Mimo że miałem za sobą piłkarską przeszłość, na początku odstawałem fizycznie od kolegów z drużyny. Zaciskałem zęby i trenowałem. Niestety, moja nie w pełni sprawna po wypadku lewa noga nie dawała szans na zrobienie kariery w Amp Futbolu. Nie chciałem grać na pół gwizdka, bo zawsze wszystko robię na sto procent. Dałem więc sobie spokój z graniem i poświęciłem w pełni Victorii. Najpierw jako kierownik, a od jesieni 2018 jako pierwszy trener.

Marzenia

– Na pewno awans z Victorią do A-klasy. Mamy fajny zespół, piękny stadion z oświetleniem, sponsorów, oddanych działaczy – komplementuje. – Zasługujemy na grę w wyższej klasie rozgrywkowej. 
Znów przerwa w rozmowie. Marcin zrywa się i krzyczy do swoich piłkarzy. Kiedy wraca, puentuje z uśmiechem: – Nie mogę pokrzyczeć w domu (na dziewczynę), to przynajmniej mogę to zrobić na boisku.
Od niedawna jest reprezentantem Polski w siatkówce na siedząco. Gra w drużynie Paravolley Silesia. 
– Namówił mnie do tego Jacek Tomczak, górnik z Gliwic, który stracił nogę na kopalni. W ubiegłym roku pierwszy raz poszedłem na trening i mi się spodobało. Zawsze lubiłem grać w siatkówkę, ale nie przypuszczałem, że może to dać tyle frajdy. Pojechałem nawet na zgrupowanie kadry Polski do Wisły. Podobno mam potencjał, ale muszę nadrobić braki techniczne. Jestem ambitny i wierzę, że wyjadę na listopadowe mistrzostwa Europy. 

Andrzej Sługocki

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj