Pamiętam, że pierwszego dnia koleżanki na dyżurze przyjęły 25 osób, karetki stały na podjeździe, a one cały czas bez wytchnienia pracowały, żeby to wszystko opanować.
Z dr. Wojciechem Czaplą, ordynatorem oddziału internistycznego Szpitala Miejskiego nr 4 w Gliwicach, Gliwicjuszem 2021- laureatem plebiscytu „Nowin Gliwickich”, rozmawia Małgorzata Lichecka.

Dlaczego medycyna? Co było tak pociągającego w tej dziedzinie, że zdecydował się pan na tę zawodową ścieżkę? 
W szkole nie byłem zwolennikiem przedmiotów ścisłych, nie do końca też czułem się dobrze w humanistyce i może właśnie stąd medycyna. Po latach uważam, że to dobry wybór.

Jakieś rodzinne tradycje ? 
Nie. Jestem pierwszy.

Swoje zawodowe życie związał pan także z wojskiem. 
Nie dostałem się na Akademię Medyczną, więc pod wpływem ojca podszedłem do egzaminów i przyjęto mnie do Wojskowej Akademii Medycznej. I po latach także uważam, że to był dobra decyzja, choć nieco przymusowa.

A interna? Od początku chciał się pan w niej specjalizować? Czy może bardziej ciągnęło pana do chirurgii? 
Może pani uzna, że moje życie to pasmo przypadków, ale one faktycznie odegrały sporą rolę. Specjalizacje zabiegowe mnie nie pociągały, a tak naprawdę chciałem być pediatrą. W Gliwicach, gdzie zaczynałem staż i chciałem zostać, nie miałem szans pracować jako pediatra, bo możliwości dla pediatrów wojskowych były żadne. A trafiłem na bardzo dobrego ordynatora interny dr Stanisława Kustrę, on mnie motywował i zachęcał do tej specjalizacji i już zostałem, czego oczywiście nie żałuję.

Podejście do medycyny zmienia się, ale najtrudniejszy, najtragiczniejszy, moment dla lekarzy przyszedł w czasie pandemii. Był pan zaangażowany w tworzenie oddziału covidowego w szpitalu przy Zygmunta Starego w Gliwicach. Dla lekarza obcowanie z chorobą zakaźną jest w zasadzie normą.
Takiej choroby nikt z naszego pokolenia nie znał. Nie mieliśmy więc na czym się oprzeć. Wszyscy czuliśmy duży niepokój, ale też trochę niechęć, ponieważ zawsze sobie wyobrażaliśmy, że chorobami zakaźnymi powinni się zajmować zakaźnicy, jednak ta wymagała holistycznego, internistycznego, podejścia do pacjentów. Nie mieliśmy wpływu na przerwanie łańcucha epidemicznego tej choroby i trzeba się było zająć jej skutkami, no i bardzo szybko zrozumieliśmy, że wprawdzie to choroba zakaźna, ale chory jest cały człowiek, wiele jego narządów. A najgorsze było ciężkie zapalenie płuc prowadzące do niewydolności oddechowej.  

Na pewno pamięta pan pierwsze dni organizacji oddziału covidowego. 
Wiedzieliśmy, że mamy od dwóch do trzech tygodni żeby się przygotować, wypisać chorych z oddziału, zmienić jego funkcjonowanie – stworzyć śluzy, przebieralnie, doczytać coś na temat choroby, a doniesienia były naprawdę skąpe. Opieraliśmy się więc głównie na chińskich i włoskich doświadczeniach. A potem wszystko było niezwykle dynamiczne, szybkie... ewakuacja któregoś z domów opieki społecznej, a jeszcze później prawdziwa lawina przypadków. I to się działo zaledwie w ciągu dwóch, trzech dni. Pamiętam, że pierwszego dnia koleżanki na dyżurze przyjęły 25 osób, karetki stały na podjeździe, a one cały czas bez wytchnienia pracowały, żeby to wszystko opanować. Podobnie było z pacjentami dializowanymi, którzy też grupowo przyjeżdżali, a potem … to ilu się zmieściło. To były bardzo złe czasy.

Co pan wtedy myślał jako lekarz i jako człowiek. Misja to jedno, ale przecież na pewno bał się pan, że sam się zarazi i umrze. 
Wszyscy się tego baliśmy. Że zakazimy siebie, bliskich, bo przecież po dyżurach gdzieś trzeba było się podziać, więc tak, wracaliśmy ze strachem do domów. To było duże obciążenie. Na początku pracowaliśmy w bardzo sfeminizowanym gronie – z pielęgniarkami i lekarkami, które same miały dzieci i bały się o nie, ale żadna nie zrezygnowała z pracy w czerwonej strefie i to było budujące. Baliśmy się, bo nikt nie wiedział, jak ta choroba będzie postępować, a filmy z Włoch były dramatyczne.

Panie doktorze, a kiedy uznał pan, że jest bezpiecznie, choć może to złe słowo, że jest stabilnie? Czy rzeczywiście był taki przełom? A może kiedy się pracuje na wysokich obrotach nie ma czasu na roztrząsanie czy jest dobrze czy źle? 
Nie było czasu... trzeba było zatkać dziury dyżurowe tak, żeby na oddziale była pełna obsada. Przez cały czas zwiększaliśmy ilość łóżek. Zaczynaliśmy od 40 a w szczycie zachorowań mieliśmy 100 chorych, cały szpital był dla pacjentów zakażonych. Na szczęście wsparli nas koleżanki i koledzy z innych oddziałów i innych szpitali – bez nich nie dalibyśmy sobie rady. A bezpieczniej poczuliśmy się chyba dopiero wtedy, gdy zaszczepiliśmy się przeciwko SARS-CoV-2. I potem, gdy zaczęto likwidację szpitali tymczasowych. I wreszcie, gdy zlikwidowano nasz oddział covidowy.

Dla pana i innych lekarzy, dla całego personelu była to sytuacja ekstremalna.
Tak. Czytaliśmy wprawdzie o hiszpance, która mówiąc językiem współczesnej medycyny, była pandemią, ale później świat czegoś na taką skalę nie doświadczył. Nie mówię o wirusie ebola, który jest śmiertelnie niebezpieczny i „grasuje” w Afryce, czy, w tej chwili banalnej, ptasiej czy świńskiej grypie.

Czy jako lekarz stale pracujący z chorymi na Covid – 19 doświadczył pan bezradności? 
Owszem. Pierwsza osoba, która u nas zmarła z powodu covid była dializowana. Wydawało się, że z osób, które tego dnia przyjęliśmy do szpitala ta pacjentka była najzdrowsza. Nie korzystała z tlenu, rozmawialiśmy normalnie i nagle… umarła. Była bez żadnych szans. Czuliśmy bezsilność, gdy umierały osoby zdrowe i młode, gdy wypisywaliśmy nawet kilka kart zgonów jednego dnia, albo, gdy widzieliśmy poprawę stanu zdrowia u chorego, a on potem i tak umierał...I gdy zmarł doktor Kustra.

Jak długo był pan zanurzony w covidowej atmosferze?
Do końca, choć mieliśmy krótkie interwały, kiedy pandemia słabła. Więc w ciągu tych dwóch trzech miesięcy pozornego oddechu próbowaliśmy pracować normalnie, a potem wracaliśmy do tej złej rzeczywistości.

Doświadczenie w walce z chorobą zdobywał pan, i zespół, na froncie. Czy zastanawiał się czy wyjdziecie z tego obronną ręką? 
Myśmy w końcu zrozumieli, że, paradoksalnie, nie jesteśmy w aż tak złej sytuacji. Bo mieliśmy profesjonalne środki ochrony, badaliśmy się raz w tygodniu, bardzo się pilnowaliśmy żeby nie mieć kontaktu z chorymi bez tej ochrony. Po kilku tygodniach kiedy żaden i żadna z nas się nie zakaziła, doszliśmy do wniosku , że może sobie jakoś poradzimy. W „normalnych” szpitalach medycy też musieli jakoś funkcjonować - bo przecież byli także chorzy nie zakażeni, ze „zwyczajnymi” chorobami. Stale też utrzymywaliśmy kontakt z innymi szpitalami, na przykład z Raciborzem, który zaczął wcześniej od nas przyjmować zakażonych – to znaczy oni nas instruowali jak trzeba się przygotować, jak zorganizować środki łączności, jak dostarczać zaopatrzenie na zamknięty oddział. Mam w Łodzi serdecznego przyjaciela, profesora anestezjologa, który jest bardzo na bieżąco z literaturą i też praktycznie codziennie rozmawialiśmy, dzielił się z nami najnowszymi doniesieniami. Ale tak, to było takie rozpoznanie walką. Zresztą używaliśmy tego wojskowego sformułowania.

Paniczny lęk, samotność, brak kontaktu z najbliższymi... 
Ten brak kontaktu był najgorszy kiedy chory umiera praktycznie w samotności, a rodzina nie może mu towarzyszyć. Byliśmy bezradni. Ale nie mogliśmy inaczej. Były różne sytuacje... nawet taka, w której jedna z rodzin siłowo wdarła się na oddział,ale doszliśmy do wniosku, że trudno, ludzie mają prawo nie panować nad emocjami. Z jednej strony widzieliśmy swoją bezradność, z drugiej, chcieliśmy pogodzić zakazy, staraliśmy się rozmawiać z rodzinami, ale wiemy , że nie wszystko było takie, jakbyśmy sobie życzyli. Choć wydaje mi się, że w naszym szpitalu chorzy nie byli tak do końca tacy anonimowi... to znaczy chciałbym, żeby to było tak odbierane.

A jak jest teraz? 
Oby tak było zawsze. Jeśli chodzi o pandemię wydaje się, że najgorsze minęło, lecz, co było do przewidzenia, pojawiły się inne problemy - przybyło pacjentów z nierozpoznanymi wcześniej chorobami.

Na pewno ma pan zasadę, którą kieruje się w swojej pracy i której stara się być wierny.
Żeby nie lekceważyć u pacjentów żadnych objawów i dolegliwości.

Medycyna XXI wieku jest nastawiona na szybki kontakt z pacjentem. Ale myślę, że wielu ludzi czekających przed gabinetami, a potem spotykających się z lekarzami i lekarkami potrzebuje dobrego słowa, otuchy. Oczekuje nie ekstremalnej i dość bezosobowej wizyty, a towarzyszenia. 
To prawda, że dziś kontakt jest szybki, i to prawda, że pacjenci oczekują otuchy, ale ilość chorych, których musimy przyjąć w ciągu dnia pracy jest na tyle duża, że nie starcza czasu na normalny ludzki kontakt. Ale powinno być tak, jak pani mówi.

Jakie jest pana największe marzenie. Zawodowe i prywatne.
Prywatne, to żebym był zdrowy i miał więcej czasu. A zawodowo? Żeby dotrwać do końca mojej pracy nie popełniając jakiegoś kardynalnego błędu. Żeby wyjść „na czysto”, jeśli chodzi o świadomość zawodową.

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj