Clare Weissenberg była gościem specjalnym spotkania w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich. Jej rodzina pochodziła z Toszka, mieszkała w Pszczynie, Mysłowicach i Gliwicach. Szczególną pamiątką, obrazującą losy tego rodu są niezwykłe listy z lat 30. i początku 40. XX wieku, zachowane w rodzinnym archiwum. Pisane z Gleiwitz przez babcię Clare do jej ojca,  który przeżył piekło Zagłady w obozie Dachau, a później uciekł do Londynu. Autorka listów zginęła w Auschwitz-Birkenau.
Z Małgorzatą Płoszaj, autorką bloga historycznego „Szuflada Małgosi", współpomysłodawczynią cyklu spotkań w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich oraz Clare Weissenberg, potomkinią rodu Bloch-Weissenbergów rozmawia Małgorzata Lichecka.    


Od lat zajmuje się pani badaniami dziejów rodzin ze Śląska, głównie z Rybnika, powiązanych jednak z całym światem. W jaki sposób dotarła pani do Clare?


Małgorzata Płoszaj: Ona znalazła mnie. Ale od początku: jakiś czas temu poznałam Petera Crosby’ego, potomka Żydów górnośląskich. Jest takim domorosłym genealogiem i stworzył dość skomplikowaną stronę internetową z drzewem swojej rodziny. Umieszcza na niej również osoby z nią powiązane i znalazł się tam ktoś o imieniu i nazwisku podobnym do występującego w rodzinie Clare. A ona, przeszukując Internet,  tak po prostu natknęła się na tę stronę. Okazało się, że to tylko zbieżność nazwisk, jednak Clare napisała do Petera, a on skierował ją do mnie. 

Bloch-Weissenberg. Co to była za rodzina i czym się zajmowała?

Małgorzata Płoszaj: O... pochodzą z wielu miejsc. Tata Clare, Werner Weissenberg, urodził się w Pszczynie, jego mama Elsa – w Świbiu pod Wielowsią, mieli też krewnych w okolicy Pyskowic i Toszka, a ostatni rozdział rodzinnego dramatu rozegrał się w Gliwicach.  W 1938 roku dziadków Clare przesiedlono tu z Toszka, gdzie mieli maluteńki sklepik. Najpierw zamieszkali przy Wemickestrasse (dzisiejszej Królowej Bony) w budynku już  nieistniejącym, a po śmierci dziadka Clare, który zmarł z przyczyn naturalnych w zabrzańskim szpitalu, pozostały tam: Else Weissenberg i jej matka Hermina Bloch, nazywana przez wszystkich „starą panią". W grudniu 1941 roku przesiedlono je do kamienicy przy ulicy Niederwallstrasse (Dolnych Wałów) 17, ale do oficyny i stamtąd, pod koniec maja 1942 roku, deportowano do Auschwitz. Cztery ostatnie lata życia rodziny Clare miały więc bezpośredni związek z Gliwicami. Ona sama była tu po raz pierwszy w maju 2015 roku. Przyjechała z przeświadczeniem, że zobaczy tylko śmierć,  te wszystkie straszne rzeczy, których doświadczyła jej rodzina. Prawie całą wymordowano  w Auschwitz, a  jedynym ocalałym był tata Clare – w  1939 roku, po trzymiesięcznym uwięzieniu w Dachau, udało mu się wyjechać do Wielkiej Brytanii.

Polska, szczególnie Gliwice, kojarzyły się jej ze smutkiem. Tak się pewnie na tę wizytę nastawiała.

Małgorzata Płoszaj:  Pojechałyśmy do Pszczyny, gdzie jej dziadkowie prowadzili sklep, tam też urodził się jej tata. Zobaczyła śliczne miasteczko. Potem odwiedziłyśmy Toszek, również uroczą mieścinę, w której rodzina Clare wiodła normalne życie. Na trasie były Mysłowice, bo tam mieszkała jedna z gałęzi ich rodu, a na dodatek znalazłyśmy dokumenty związane z kuzynką jej taty. Więc zobaczyła życie, nie tylko śmierć. 

Dlaczego poszukuje pani informacji o swojej rodzinie?

Clare Weissenberg: Z dzieciństwa bardzo dobrze zapamiętałam zdjęcie mojej babci. Było zawsze w naszym domu. Tata patrzył na nie z czułością i mówił, jak bardzo jestem do niej podobna. Kiedy byłam ciut starsza i zaczęłam studiować literaturę, opowiadał, że Elsa (moja babcia) dużo czytała, więc gdyby kobiety w tamtych czasach studiowały na uniwersytetach, na pewno ona również by tak zrobiła. Z jednej strony mam o babci dobre wspomnienia, wynikające z opowieści taty,  z drugiej – wiem,  że przeszedł traumę w związku z wydarzeniami, o których dowiedziałam się bardzo, bardzo późno.

Fotografie babci Elsy były dobrym przypomnieniem? 
 

Clare Weissenberg: Gdy zaczęłam  interesować się historią Holocaustu, kryłam się z tym, bo w mojej rodzinie absolutnie nie można było zadawać pytań na ten temat,  czytałam  więc książki i oglądałam filmy w tajemnicy. Zrozumiałam, w jaki sposób umarła moja babcia. Zrozumiałam też, co czuł mój tata, patrząc na mnie. Moje poszukiwania były rodzajem terapii, ale nadal nie miałam zbyt wielu informacji na temat swojej rodziny. Tata zmarł, kiedy miałam 26 lat. Wiedzieliśmy, że jego rodzice zginęli w Auschwitz, że wyjechał z Niemiec, zanim „to" się  zaczęło. Po jego śmierci przeglądałam dokumenty i znalazłam plik opatrzony niemiecką gapą. Nie wiedzieliśmy, że siedział w obozie w Dachau. Znalezisko spowodowało lawinę, pojawiło się  jeszcze więcej pytań o przeszłość, jednak osoba, która mogła o tym opowiedzieć, już nie żyła. Dotarło do mnie, jak mało wiedziałam o własnym ojcu. Po śmierci mamy odziedziczyłam dokumenty i listy,  a na ich studiowanie miałam nieco więcej czasu, mogłam nareszcie coś zrobić. A że strasznie mi jej brakowało i chciałam się czymś zająć, rozpoczęłam prywatne poszukiwania.

Pani ojciec nigdy nie mówił o przeszłości? 

Clare Weissenberg: Nie. Nigdy nie pojechał do Niemiec i nie wypowiedział ani jednego  słowa w tym języku. 

Małgorzata Płoszaj:
A był niemieckim Żydem z Pszczyny, uczniem powszechnej szkoły w Toszku, elewem bytomskiego gimnazjum im. Hindenburga, absolwentem wrocławskiej uczelni. Werner Weissenberg był Niemcem, ale w 1936 roku, jako Żyd, nie mógł we Wrocławiu znaleźć pracy i pojechał za nią do Frankfurtu nad Menem. Wybitny fizyk kwantowy uczył za parę groszy w szkole żydowskiej i stamtąd zabrano go do Dachau. 

Milczenie musiało być dla niego szalenie trudne.  

Clare Weissenberg: Uważał, że w ten sposób chroni rodzinę. Zaproponował nawet mojej mamie zmianę nazwiska, ale się nie zgodziła. Jest jeszcze jedna historia z dzieciństwa, obrazująca, jak bardzo Werner Weissenberg chciał nie pamiętać. Mój brat pojechał na obóz narciarski do Włoch, a szkoła zdecydowała, że jego częścią będzie zwiedzanie obozu w Dachau. Moi rodzice o tym nie wiedzieli, ale kiedy dotarła do nich ta informacja, w naszym domu  czuło się strach. Nie potrafię tego opisać, ale unosił się w każdym pomieszczeniu. Wówczas nie wiedzieliśmy, że chodzi o obóz, myśleliśmy, że tylko o Niemcy. Zdarzenie opisałam zresztą, bardzo emocjonalnie, na blogu.   

Małgorzata Płoszaj: Znajdziemy tam bardzo wiele listów babci Clare do syna. Kiedy studiował we Wrocławiu, wysyłała je z Toszka, a jak już był we Frankfurcie – z Gliwic.  Przetrwały, bo tata Clare wywiózł je do Wielkiej Brytanii. Mógł zabrać ze sobą ściśle określoną liczbę rzeczy, wśród nich znalazły się właśnie listy, będące dowodem na to, co stało się z jego rodziną. W zbiorze Clare zachowało się pięć gliwickich, wysłanych na krótko przed deportacją. Elsa Weissenberg nie pisała już do syna, bo trwała wojna między Niemcami a Anglią, a do swojej przyjaciółki w Ostii. W prostych słowach opisywała ostatnie godziny przed wywózką do Auschwitz, zawsze kończąc słowami:  „niech Bóg będzie z tobą, bo o nas chyba zapomniał". Zupełnie inny ton mają listy do Wernera, przemycane przez różne osoby. Napomina syna, żeby pamiętał o wysłaniu pocztówki do babci, bo będzie miała niedługo urodziny, prosi: „pij soki”, „kup sobie kulki naftalinowe”.

Clare Weissenberg: Były listy, w których powtarzały się pewne imiona i nie miałam pojęcia, kim są te osoby. Na podstawie dokumentów odnalezionych w gliwickim archiwum okazało się, że mój dziadek miał dwie niezamężne siostry, ciotki Wernera, mojego taty,  które non stop do niego pisały, bo nie miały dzieci i traktowały go jak syna. 

Czy prowadzenie bloga pomaga? Uspokaja?

Clare Weissenberg: Na pewno. Dzięki niemu poznałam wielu ludzi na całym świecie, jak chociażby w Gliwicach, w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich. Na spotkanie przyszło  ponad 50 osób, niektóre płakały... ogromne emocje i wzruszenie. Początkowo blog miał być tylko dla rodziny i przyjaciół, ale stawał się oraz popularniejszy i teraz ma około 30 tys. wejść z całego świata. Z Polski, Anglii, USA, Izraela, Boliwii, Australii. Mam nadzieję, że pewnego dnia ktoś się ze mną skontaktuje i powie: „Clare, mam dla ciebie kolejny list" albo „jestem twoim dalekim krewnym". Jeszcze nie przyzwyczaiłam się do tego, że teraz mogę w tej rodzinnej materii poruszać się swobodnie.  

Małgorzata Płoszaj:  Clare prowadzi blog profesjonalnie, zawsze podaje źródła. Jeśli dodaje zdjęcie, pisze, skąd pochodzi. Taki nawyk wykładowcy literatury. 

Jak odebrała pani Gliwice?  Gdzie chciała pani być i co zobaczyć ?

Małgorzata Płoszaj: Kiedy w 2015 roku poszłyśmy na Królowej Bony, płakała.

Clare Weissenberg: Nie jestem przesadnie uczuciowa, ale stojąc tam, poczułam mróz na karku – jak mówicie w Polsce, włosy mi się zjeżyły. To była ciężka wizyta. W  2016 r. czułam się już bezpiecznie i swobodnie, zeszła ze mnie trauma. Byłam także w Auschwitz, ale  zdołałam dojść tylko do pomnika. W sklepiku kupiłam czerwone róże, wzięłam też z drogi  mały kamyczek i położyłam go  tam.  Był cichy, ciemny i ciepły letni wieczór, stałam zupełnie sama. Ja i moi bliscy. Wiedziałam, że muszę  tu przyjechać, żeby uhonorować moją babcię Elsę, do której jestem uderzająco podobna. W swojej modlitwie wymieniłam wszystkich, którzy mogli zginąć w Auschwitz. Potem wróciłam do samochodu, do męża i stwierdziłam, że mogę teraz spokojnie umrzeć. Zawsze bałam się Auschwitz, ale po tej wizycie odnalazłam spokój. To chyba najważniejsza rzecz, którą w życiu  zrobiłam.       

Na zdjęciach archiwalnych pochodzących z archiwów rodzinnych Clare Weissenberg, udostępnionych na jej blogu:
1. Elsa i Leopold Weissenberg, dziadkowie Clare
2. Elsa Weissenberg
3. Elsa Weissenberg w 1930 r.
4. Werner Weissenberg, tata Clare
5. ,6,.7. Małgorzata Płoszaj i Clare Weissenberg        

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj