Kogo izraelski profesor szukał w małej wsi w gminie Pilchowice? Dlaczego jeździł w ślad za jedną z mieszkanek i co jej powiedział, gdy wreszcie odnalazł?
Lata 70. XX wieku. Profesor Uniwersytetu Bar-Ilan, jednej z największych uczelni w Izraelu, historyk literatury hebrajskiej i tłumacz polskiej poezji oraz prozy, przyjechał do Wilczy. Szukał domu kobiety, którą znał jako młodzieniec. Teraz nie wiedział, jak wygląda i czym się zajmuje, ale dom znalazł. Niestety, kobiety nie zastał. Miał pecha, bo wyjechała akurat z rodziną na wakacje. To profesora nie zraziło. Dowiedział się, gdzie wypoczywa i ruszył w drogę.    

Na progu domu stanęli mężczyźni w pasiakach
Był mroźny styczeń 1945 roku, losy II wojny światowej przesądzone, a państwo Hitlera chyliło się ku upadkowi. W pewien poniedziałkowy poranek, idąc na  kopalnię z jedzeniem dla męża, mieszkanka podgliwickiej wsi Wilcza, Rozalia Kalabis, spotkała dwóch wycieńczonych Żydów, ojca i syna. Była dobrą chrześcijanką, więc udzieliłaby im schronienia, ale, niestety, miała już lokatora, a ten nie był godny zaufania. Zaprowadziła więc pani Rozalia mężczyzn do swojej najlepszej przyjaciółki, Katarzyny Fröehlich. Zastała tylko jej męża i 20-letnią córkę, Dorotę.

Dorota tak zapamiętała przybyszów: ubrani w pasiaki, głowy przewiązane chustami, z całego ciała zwisały sople lodu. Na dworze panował mróz, minus dwadzieścia stopni. Jak można było nie pomóc? Od razu się zgodziła. Zaprosiła nieznajomych do środka i nakryła do stołu.

- Czy wiesz, że za to grozi śmierć? - zapytał jeden z gości, ten młodszy. A ona, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, odpowiedziała: - W pobliżu nie ma niemieckich wojsk.

Gdy do domu wróciła matka, sytuacja stała się jednak napięta. Bo pani Katarzyna aż za bardzo zdawała sobie sprawę, co spotkałoby rodzinę, gdyby pomoc Żydom wyszła na jaw. Nie przepędziła ich jednak.

Żydzi, którzy trafili do domu w podgliwickiej wsi, to uciekinierzy - udało im się zbiec z Marszu Śmierci - Józef Lindenbaum i jego 19-letni syn Shalom. Pierwszą noc u Fröehlichów spędzili na poddaszu, pod sianem, gdzie gospodyni i jej córka położyły im kołdry. 

Szybko jednak zaczęli odczuwać dolegliwości zdrowotne. Po pobycie w Auschwitz ich organizmy były w opłakanym stanie, a żołądki skurczyły się do nienaturalnych rozmiarów, więc zjedzenie większego posiłku wywołało  biegunkę, gorączkę, nawet problemy z poruszaniem. W takiej sytuacji nie było mowy, by  pozostali na strychu - trzeba było im zapewnić przyzwoite, domowe warunki. Dlatego zamieszkali z rodziną Fröehlichów.

- Chcieliśmy im pomóc, nakarmić, a tylko wyrządziliśmy tym jedzeniem krzywdę - stwierdziła po latach pani Dorota. 

Nie miała wtedy pojęcia o wydarzeniach w obozach koncentracyjnych. Dopiero gdy odwiedził ich jeden z krewnych i wszystko opisał,  zrozumiała, przez jakie katusze przeszli ci, którym uratowała życie.

Dorota i jej rodzice mieli zresztą sporo szczęścia. Podczas pobytu Lindenbaumów  obok ich domu przejechał niemiecki patrol motocyklowy. Młody Żyd stał akurat na podwórku. Naziści zatrzymali się na chwilę, przyjrzeli Shalomowi i... odjechali. Bez żadnej reakcji! Dla kobiety była to jedna z najbardziej stresujących chwil w życiu.

W ciągu kilkutygodniowego pobytu w Wilczy Lindenbaumowie wydobrzeli. Nadszedł czas rozstania. Nie było ono proste, bo dwaj Żydzi zżyli się ze swoimi wybawcami. A i sama Dorota przywiązała się do nich, szczególnie Shaloma, młodzieńca przystojnego. Dziewczyna nie myślała wtedy jednak o miłości - czas nie był ku temu.

Shalom, numer 19341
Shalom urodził się 1 sierpnia 1926 roku. Wraz z rodziną żył w Przytyku, zamieszkiwanym głównie przez ludność żydowską. Miał starsze rodzeństwo, brata i siostrę. W styczniu 1941, na mocy niemieckiego rozkazu, wszyscy mieszkańcy jego rodzinnej miejscowości musieli opuścić domy. 

Rodzina Lindenbaumów była potem przesiedlana jeszcze kilka razy. Tak, w komplecie, dotrwała do roku 1943. Później matkę i siostrę Shaloma oddzielono od mężczyzn, a  podczas pobytu w obozie pracy w Starachowicach jego brat, Mosze, zachorował na dyfteryt i zmarł. Został więc Shalom z ojcem, razem trafili do  Oświęcimia. Syn otrzymał numer 19341, ojciec 19342.

W Auschwitz przebywali do 18 stycznia 1945. Był to czwartek, na dworze niska temperatura. Obudziło ich wycie obozowych syren. Kiedy wyszli z baraków, zobaczyli stosy palących się dokumentów. Właśnie likwidowano obóz i zacierano ślady. Więźniów natomiast zmuszono do wymarszu na Zachód, a akcję nazwano Marszem Śmierci. 

Pierwszy odcinek pomiędzy Auschwitz a Mikołowem, liczący 50 kilometrów, pokonali w nocy. Po dojściu do celu mieli chwilę na odpoczynek i posilenie się ostatkami chleba. Dalej ruszyli w stronę Gliwic, w których wówczas znajdowały się  cztery podobozy Auschwitz. Trafili do jednego z nich.

W niedzielę, 21 stycznia, więźniów zaprowadzono na stację kolejową i załadowano, po stu, do wagonów towarowych. Tak trafili do Egersfeld (Rzędówki). I choć pociąg stał, nie mogli opuszczać go przez wiele godzin. Gdy wreszcie wyszli, kazano im iść aż do Rybnika. Po drodze Niemcy mordowali tych, którzy poruszali się z trudnością. Lokalni mieszkańcy naliczyli potem 288 ciał. Potykali się o nie więźniowie, gdy po nocy spędzonej w Rybniku ruszyli w dalszą trasę.

Przedzierając się kolumnami przez las, usłyszeli strzały. Niemcy przygotowali  zasadzkę: w lesie miało dojść do masowego mordu. Na szczęście plany hitlerowców nie powiodły się i części osób udało się uciec. Wśród nich znajdował się Shalom oraz jego ojciec.

Syn wpadł na pomysł, by wdrapać się na drzewo. Tak Lindenbaumowie  mieli przeczekać trudny moment, aż do przyjścia Armii Czerwonej. Ale Józef był temu przeciwny, chciał szukać pożywienia. Wtedy dotarli pod Gliwice.

Chleb, kiełbasa i gorąca herbata. To pierwszy porządny posiłek, jaki zjedli od dłuższego czasu. Dzięki dobremu człowiekowi napotkanemu po drodze - mężczyzna sam ich zawołał i zaprosił do domu. Mógł uwięzić, zatrzymać, wydać w ręce żandarmerii. Nie zrobił tego. Nakarmił i dał schronienie na jedną noc.

Następnego ranka, po kanapkach i kieliszku wódki, doradził, by udali się do pobliskiej wsi, Wilczy, oddalonej od głównej drogi – tam mogli być bezpieczni. I tam właśnie Shalom, zmarznięty, w samym pasiaku, stanął na progu domu, a drzwi otworzyła dziewczyna. Tak poznał rok starszą od siebie Dorotę.

Po wyjeździe z Wilczy Shalom długo nie dawał znaków życia. Aż do maja 1945. Wtedy wysłał Dorocie list, pisał, że wszystko u niego w porządku, ale z ojcem nie za dobrze (Józef niedługo potem zmarł). Po wysłaniu tej wiadomości Żyd znów zamilknął, tym razem na kilka lat.

Dopiero potem okazało się, że znalazł pracę jako woźny w szkole, ale plany miał inne: za wszelką cenę wyjechać do Palestyny. Ponieważ nie było to możliwe z powodów politycznych, zastosował pewien fortel. Został marynarzem na statku płynącym do Ziemi Świętej i gdy dobił do brzegu, po prostu wyskoczył za burtę.

Co dalej? Podjął pracę tragarza w dokach. Walczył w syjonistycznej wojskowej organizacji Irgun. Był internowany -  rok spędził w obozie na Cyprze. Brał udział w wojnie o niepodległość Izraela. Zaangażował się w kampanię synajską. Skończył studia, zrobił karierę naukową. Ostatecznie osiadł w Ramat Gan, zmarł 30 stycznia 2018 roku.

Dorota Sprawiedliwa
To Shalom Lindenbaum był tym izraelskim profesorem, który, po latach, pojawił się w gminie Pilchowice, by raz jeszcze zawitać we wsi Wilcza, gdzie uratowano mu życie. Chciał podziękować swojej wybawicielce, Dorocie Fröehlich, po mężu Kuc, której wcześniej zadedykował tłumaczenie na hebrajski „Odczytania popiołów” Jerzego Ficowskiego.

Kiedy dotarł na miejsce, dowiedział się, że pani Dorota wyjechała z rodziną w góry. Nie zastanawiając się ani chwili, ruszył za nią. Odnalazł w Sopotni. 

Młoda dziewczyna, jak zapamiętał ją sprzed lat, była dojrzałą kobietą, mężatką z 30-letnim stażem i babcią.  Zobaczył ją przy domku letniskowym, w którym wypoczywała, podszedł, przytulił i powiedział tylko: „to ja, Shalom”. Początkowo go nie poznała, nie wiedziała, co się dzieje, a jej wnuczki, przerażone, uciekły. Dopiero po chwili kobieta zrozumiała, kim jest nieznajomy. I że go zna… Oboje się rozpłakali. 

Od pamiętnego spotkania w Sopotni izraelski profesor i mieszkanka Wilczy już nie stracili kontaktu – aż do jego śmierci pisali do siebie listy. Shalom zaprosił też panią Dorotę do Izraela, opłacił podróż. Żyd jeszcze kilka razy odwiedzał swojego anioła stróża w Polsce, zabierał tu swoje dzieci. Teraz to wnuki Doroty Kuc korespondują z synami Shaloma.


Uratowany przez mieszkankę Wilczy Shalom Lindenbaum napisał do instytutu Yad Vashem, by Dorocie Kuc i jej matce przyznano order Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Kiedy do małej wsi przyszedł list z Izraela, laureatka była zaskoczona. Order odebrała w Katowicach, w 1993 roku. A w styczniu 2018 wyróżniono ją po raz kolejny - Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Wtedy powiedziała: „Nie nazywajcie mnie bohaterką! Robiłam to, co nakazywało mi sumienie i co było moim obowiązkiem”.


Tomasz Tiszbierek
Marysia Sławańska

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj