Krzysztof Kobyliński o radościach bycia pionierem, transferze emocji przez muzykę i planach na przyszły rok rozmawia z Ewą Piasecką.
Zacznijmy od zeszłorocznych planów. Przypomnę najważniejsze: sesje nagraniowe z niektórymi gośćmi Palmu, seria koncertów (w bardzo różnych konfiguracjach) i wydanie płyty nagranej z Erikiem Truffazem.

Spróbuję odpowiedzieć po kolei: nie nagrałem żadnej z planowanych sesji (z Joshuą Redmanem, Johnem Patituccim i Lurą) w zeszłym roku, bo – ze względu na napięty grafik koncertowy – po prostu nie miałem czasu. Co do koncertów, to występowałem w siedmiu składach (solo, z Danielem Di Bonaventurą, Erikiem Truffazem, Borisem Malkovskym, Reut Rivką, kwintetem KK Pearls oraz Perłami i Orkiestrą Aukso). Zagrałem ich już 34, a mam jeszcze jeden, solowy, w Holandii. Na koniec roku, między świętami i sylwestrem.

Wróćmy do płyty.

Podpisałem w Niemczech kontrakt na pięć albumów. Pierwszy to ten z Erikiem Truffazem („Give me November”, ukazał się drugiego listopada), drugi będzie z Danielem Di Bonaventurą. Następne – to się zobaczy. Pierwszy już wyszedł i mam informacje, że jest jedną z najlepiej sprzedających się płyt jazzowych w Niemczech. To przyjemna wiadomość, a jak się następne też będą tak sprzedawały, będzie mi jeszcze przyjemniej.

To był pracowity rok, grałeś średnio trzy koncerty w miesiącu, w różnych składach i z różnym repertuarem. Nie czujesz zmęczenia?

(śmiech) Zależy kiedy. To ma swoją siłę, jak koncert ci wychodzi. Tak było w Jerozolimie na przykład, parę dni temu, kiedy grałem z Borysem Malkovskym, a w kilku utworach jeszcze zaśpiewała Reut Rivka. I różnego wieku słuchacze byli (w rozmaity sposób, ale wszyscy albo prawie wszyscy) poruszeni. Magia, która rzadko się zdarza. Dlatego to ważne, bo daje poczucie sensu: że twoje granie nie jest całkiem „z czapy”. Taki koncert całkowicie zmienia optykę. 

Od czego zależy magia, o której mówisz? Od ilości prób? Składu? Programu?

Nie, nie. Podczas Jazzu na Starówce, na rynku Starego Miasta w Warszawie, gdzie graliśmy z Perłami w sierpniu, też była taka magia. Ona wynikła z tego, że dookoła są same knajpy. I wszyscy ludzie, co w nich siedzieli, byli cicho (śmiech). A podobno ostatnio coś takiego wydarzyło się siedem lat temu. I choć grasz nie tylko w tym celu, żeby zrobić satysfakcję odbiorcy, niewątpliwie jak cię tak słuchają, to jednak jest istotne. Nie wyobrażam sobie grania muzyki tylko dla siebie czy dla trzech wybranych gości.

Do mnie też nie przemawia muzyka czy w ogóle sztuka, która uważa się za tak ambitną, że nie chce mieć wartości użytkowej.

Co to znaczy wartość użytkowa? Bo jeśli chodzi na przykład o muzykę taneczną, to ja rzeczywiście nie gram muzyki do tańca.

Ale grasz muzykę do słuchania z przyjemnością...

Dlatego jeśli widzę radosnego słuchacza albo (bo są też takie koncerty) jeśli opowiadam o różnych epizodach ze swojego życia, ilustrując je muzyką i widzę, jaka cisza wtedy panuje, to są niebywałe rzeczy. Ale jeśli ktoś uważa za cnotę robienie czegoś, czego nikt inny nie chce słuchać - ja nie mam nic przeciwko temu, niech sobie robi (śmiech).

Czyli uważasz, że twoja muzyka osiąga właściwy poziom, kiedy słuchacz myśli: „Tak właśnie czuję. To opisuje moje emocje!”. A potem wraca do tego pamięcią i słucha po raz kolejny, żeby znowu poczuć to samo?

Tak. Choć oczywiście gram też dla siebie. Kiedy jesteś na scenie, wystarczy pierwszych parę akordów – i już wiesz, czy grasz lepiej, czy grasz gorzej. Naprawdę tak jest i to nie zależy od ciebie, od fortepianu czy sali. W tym też można wyczuć ten element magii, niespodzianki, oczywiście nie zawsze pozytywnej.

Już powiedziałeś, jakie występy wspominasz najlepiej; Warszawa, Jerozolima...

Ale nie tylko, bo generalnie zagraliśmy w tym roku dużo koncertów – moim zdaniem – udanych, choć nie sądzę, żeby był między nimi jakiś idealny. Jestem z nich jednak bardzo zadowolony, bo wcześniej nie miałem okazji, żeby tyle grać. Na przyszły rok mam już dziewięćdziesiąt zamówień na kolejne koncerty, ale chcę ich zagrać nie więcej niż w tym.

Rozsądek wygrał z pasją?

Siła jest taka, a nie inna. Poza tym mam zamówienie na koncerty z orkiestrą symfoniczną, 12 września w Koszycach. Muszę zdecydować, która z moich rzeczy i z jakimi solistami będzie grana, to ważne wydarzenie. Dostałem też zamówienie na napisanie muzyki i koncerty z chórem gregoriańskim, w jednym ze słynnych kościołów paryskich. Na to potrzeba czasu. Na napisanie muzyki, stworzenie warunków, żeby na ciebie „spłynęła”, a nie – robienie sieczki, która imituje coś wartościowego.

Chcesz pisać nowe utwory? 

Na koncert z chórem – nowe, a orkiestra symfoniczna to będą rzeczy albo nowe, albo te starsze, ale zaadaptowane na orkiestrę symfoniczną właśnie. W wersji minimum wchodzi w grę strona producencka i kompozycyjna, w wersji rozszerzonej – wystąpię też jako solista. Takich rzeczy pojawiło się sporo i są one bardzo ciekawe. Ale właśnie dlatego, że są ciekawe, trzeba dać sobie na nie czas. Żeby sprawiały też satysfakcję artystyczną. Kiedy coś tam sobie grasz, układasz i w pewnym momencie widzisz, że to jest dokładnie to, o co ci chodzi. I wtedy dalej już się składa samo. Ta podstawa, czyli tworzenie motywów, podstawowej struktury czy rytmu, to są rzeczy, które muszą się zrobić jakby poza świadomością. Dlatego są najtrudniejsze, bo na nie nie masz wpływu. Nie możesz sobie tego zaordynować.

Czyli jednak natchnienie?

Po prostu robisz coś, czego wcześniej nie robiłeś i nie miałeś pojęcia, że to będzie to i że będzie właśnie takie, a nie inne. I niewątpliwie każdy proces kreatywności prawdziwej na tym właśnie polega.

A impulsem dla tej kreatywności mogą być spotkania z innymi ludźmi, innymi muzykami?

Spotkanie z muzykiem właściwej klasy i wyobraźni natychmiast tworzy nową jakość. Działa tu taki sam mechanizm jak w rozmowie: kiedy rozmówcy są interesujący, rozmowa od razu staje się lepsza i ciekawsza. A jeśli chodzi o poszukiwania nowych partnerów muzycznych, to mam znowu parę pomysłów: prawdopodobnie zagram z muzykami z Niemiec, Szwecji i Korei. Ale nie zrobiłem jeszcze konkretnych planów. 

W styczniu nawiązałeś współpracę z agencją artystyczną o światowym zasięgu, Dog & Pony Industries. Powiedz o tym parę słów.

Sami mi to zaproponowali. Jak na razie jestem więc w ich rosterze (roster – tu: lista reprezentowanych artystów, przyp. red.), ale na efekty trzeba jeszcze trochę poczekać. Podobną sytuację mam w Niemczech, gdzie zaoferowano mi umowę na sześć krajów: Niemcy, Szwajcarię, Austrię, Luksemburg, Holandię i Belgię, a ponieważ uważam, że to najważniejszy rynek jazzowy w Europie, więc pewnie ją podpiszę. 

Daje mi wyjście na bardzo istotną część Europy, a Dog & Pony – na cały świat. I zobaczymy, co z tego wyniknie. Mam przecież masę zamówień, a przy tym to propozycje grania w bardzo dobrych miejscach, w których można dać rzeczywiście niezłe koncerty, w różnych składach. Zwróć uwagę, że pierwszy raz jako muzyk zagranicą byłem trzy lata temu, co znaczy, że naprawdę poszło mi nie najgorzej. Pewne rzeczy niesłychanie się rozwinęły, a ja teraz próbuję się w tym odnaleźć i zrobić jak najlepszy użytek z możliwości, które raptem na mnie spadają.

Trzy lata od debiutu wykonawczego do takiej obfitości propozycji to rzeczywiście ekspresowe tempo. Czujesz przesyt?

Nie narzekam. Układam teraz grafik koncertów już na rok 2020, a od przyszłego roku mam zamiar więcej czasu poświęcić byciu w muzyce, czyli samej kompozycji, improwizowaniu, tego typu rzeczom. Przez ostatnie lata pracowałem nad nawiązywaniem różnych kontaktów, więc te rezultaty nie wzięły się z sufitu.

Na początku tego roku udzieliłeś kilku dużych wywiadów pismom tak prestiżowym, jak np. "Esquire" czy "Playboy". Zaczyna się moda na Kobylińskiego? 

Ja mam inną optykę. Jeden duży wywiad w roku daję zawsze dla „Nowin Gliwickich” i on jest dla mnie ważny, choćby dlatego, że przypada na okres świąteczny. Stanowi taką cezurę – rok się kończy, rozmawiamy o tym, co było, co będzie. To okazja do podsumowań. A na obecność medialną nie kładłem specjalnego nacisku. Dlatego w przyszłym roku chciałbym to zmienić i jakoś podsumować oraz przekazać swoje doświadczenia, zebrane podczas pracy z muzykami przy różnych projektach, w czasie tworzenia Jazovii i towarzyszącej jej atmosfery. Chciałbym, żeby to wszystko było odpowiednio promowane, a że w przyrodzie nic się nie dzieje samo z siebie, wiem, że trzeba będzie nad tym popracować bardziej niż do tej pory.

Tytuły, które wymieniłam, nie są przypadkowe. Kierują się do ludzi o pewnych aspiracjach intelektualnych. 

Bo, mówiąc wprost, mój „target” to ludzie o poziomie wykształcenia wyższym niż przeciętny, którzy potrzeby estetyczne i erudycję muzyczną mają również wyższe niż przeciętne. Nie mam zamiaru docierać ze wszystkim do wszystkich. I to procentuje, bo widać, jakie osoby np. do Jazovii chodzą, komentują nas na FB i po koncertach kupują płyty.

Jesteś bardzo aktywny w środowisku muzycznym i często bierzesz udział imprezach branżowych, a nawet sam je organizujesz (jak lipcowy jazzbus w Gliwicach).

Jazzbus był w ogóle bardzo specjalną imprezą, bo myśmy go robili z dwoma innymi festiwalami, przy czym każdy miał swobodę w kształtowaniu swojej części tego wydarzenia. Sam nie wiem, czemu się tego podjąłem, ale mam poczucie, że to była słuszna decyzja i chcę to dalej robić w przyszłości, bo według mnie takie wydarzenia są bardzo dobre dla wszystkich uczestników. W ramach jazzbusa mieliśmy zespoły grające, dziennikarzy, dyrektorów artystycznych, wytwórnie płytowe i ludzi, którzy ze sobą rozmawiają o pewnych konkretnych tematach, zresztą zaordynowanych przez nas, żeby jakoś tę całą rzecz ustrukturalizować.

A dzięki temu powstaje okazja do integracji środowiska oraz wymiany poglądów i doświadczeń...

…Zdecydowanie. A poza tym cała kupa ludzi posłuchała zespołów, które tam zagrały. A zagrały za darmo i przyjechały na własny koszt: z Anglii, Francji, Luksemburga czy Polski, bo wyszły z założenia, że dzięki temu dostaną zamówienia na kolejne koncerty. I jestem przekonany, że się nie zawiodą, bo obserwowałem reakcje na ich granie. Niebagatelną rzeczą jest też przyjemność, że się coś takiego zorganizowało. Jestem, generalnie, pionierem. Dlatego właśnie bawi mnie kompozycja i robienie rzeczy, których jeszcze nie robiłem. Stąd możliwość stworzenia czegoś, na skalę organizacyjnie – międzynarodową, a jeśli chodzi o ludzi – światową, była dla mnie czymś atrakcyjnym, choć sam za to wszystko zapłaciłem. 

Ale bronisz się przed etykietką społecznika (śmiech). To jakbyś siebie nazwał?

Pionierem, kreatorem, twórcą prototypów. Kolega mój, nieżyjący już gitarzysta Streeta (Formuły Rockowej Street – przyp. red.) Andrzej Żmudzki, wymyślił mi określenie „kreator przestrzeni muzycznych”, które trafnie oddaje tę rzeczywistość.

Przejdźmy do podsumowania PalmJazzu.

Robimy go – jak już mówiłem – dla osób o ponadprzeciętnej wrażliwości muzycznej i potrzebach muzycznych. Ale ponieważ, przy tej wrażliwości, ich potrzeby są odmienne, to festiwal bazuje na tym, że jest różnorodny. I powinien być różnorodny. Nie ma powodu, by rzecz, która zafascynowała jedną osobę, zachwyciła też drugą. A niektóre punkty programu festiwalowego odnoszą się na przykład do tego, co bardzo mnie interesowało kiedyś, a teraz nie robi już na mnie aż takiego wrażenia. Ufam jednak swoim dawnym doświadczeniom, wychodząc z założenia, że są ludzie, którzy takiej właśnie muzyki potrzebują. 

Więc atrakcyjność Twoich festiwali bierze się stąd, że po prostu zapraszasz tych, którzy ci się podobają albo podobali?

Albo takich, co do których mam podejrzenia, że mogą mi się spodobać i pokazać coś świeżego, oryginalnego. O to chodzi w przypadku festiwalu.

O pokazanie maksymalnie szerokiego spektrum?

Właśnie tak. 

Zdradzisz coś na temat kolejnych edycji swoich festiwali? Kogo zamierzasz zaprosić w przyszłym roku do Gliwic?

Wszystko zależy od tego, jaki będzie nasz budżet. Ale ponieważ za rok już dziesiąta edycja PalmJazzu, postaramy się zrobić pewne podsumowanie. Myślę, że ja też coś swojego pokażę, bo przecież parę lat na Palmie nie występowałem, a chciałbym przypomnieć rzeczy, które grałem kiedyś, na przykład „Ethnojazz Orchestrę” z Perłami, Staszkiem Soyką i Orkiestrą Aukso. 

Chciałbym rozwinąć projekt jazzowy z Areną Gliwice – w tej chwili wygląda na to, że w 2019 roku zrobimy tam jeden koncert (być może właśnie ten z Orkiestrą Aukso). Chciałbym też, żeby zagrała w Gliwicach Hiromi i Brad Meldau, z którym nawiązaliśmy już kontakt, ale jeszcze szukamy dla niego odpowiedniej sali. Myślę, że następny PalmJazz będzie podobny do tegorocznego, a Filharmonia będzie mniejsza. 

Budżet festiwali zależy od władz miasta. Dobrze ci się z nimi współpracuje?

Gdyby nie ta współpraca, to PalmJazzu i Filharmonii w ogóle by nie było. To trzeba sobie powiedzieć szczerze i to jest tej współpracy wielki plus. Ja, generalnie, jestem zachwycony: przede wszystkim mam dookoła siebie fantastycznych ludzi – i muzyków, i organizatorów, i współpracowników. A prócz tego – trochę bystrości i (jak mówią niektórzy) trochę talentu. Czego więcej można chcieć? Nie spodziewałem się, że będę miał szczęście grać z tak dobrymi muzykami, w tak znaczących miejscach, dostawać ciągle jakieś interesujące propozycje i – co najważniejsze – że będzie mi się chciało to wszystko robić.

Otrzymałeś w czerwcu nagrodę od Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Gliwickiej. Jak się poczułeś?

Zawsze jest miło, jak człowieka doceniają, zwłaszcza w jego rodzinnym mieście. Tym bardziej, że ta nagroda była dla mnie dużym zaskoczeniem, bo do tej pory jako organizatorzy festiwali nigdy nie zostaliśmy tak uhonorowani. A zrobiliśmy ich już kilkanaście. Więc przeżyłem taką pozytywna niespodziankę.

To czego Ci życzyć na święta i nadchodzący rok? 

Zdrowia i radości.

A ty, czego życzysz czytelnikom „Nowin”? 

Tego samego. 
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj