Sprawa jak ta, dziś przytoczona, zdarza się niezwykle rzadko. W obecnych czasach nie do pomyślenia dla lokalnej społeczności, jak i dla wymiaru sprawiedliwości byłby fakt, że trzech młodych, nieuchwytnych sprawców okrada w nocy apteki i pozostaje bezkarnymi przez długi czas. Motyw, jaki nasuwa się od razu po przeczytaniu tego krótkiego wstępu jest oczywisty - chęć zysku poprzez handel lekami. Jednak motywacje, jakie skłoniły antybohaterów tej historii do masowych napadów na gliwickie apteki w 1974 roku, okazały się rozmaite.
Na głodzie
Początek tych wydarzeń przypada na 24 grudnia 1974 r. Historia rozpoczyna się w momencie, kiedy na stacji w Legnicy spotyka się trzech mężczyzn. Wszyscy wsiadają w międzynarodowy pociąg relacji Lipsk - Kraków - Przemyśl i po kilku godzinach nocnej jazdy, ok. 3.30 wysiadają na dworcu w Gliwicach. W milczeniu przemierzają tunel łączący perony z halą kasową i po kilku minutach docierają do wyludnionego już o tej porze postoju taksówek. Zadowoleni z widoku „gablot”, rozglądają się po okolicy, po czym jeden z nich wskazuje na znajdującą się nieopodal aptekę, oznaczoną numerem 165. Przechodzą kilkadziesiąt kroków i zatrzymują się na rogu ulic Bohaterów Getta Warszawskiego i Okopowej. Przez jakiś czas przyglądają się podświetlonej tabliczce na drzwiach zakratowanej apteki, na której widnieją adresy dyżurujących punktów i zrezygnowani, że nic nie kupią, postanawiają zadziałać inaczej. Dwóch z nich stoi na czatach, mimo iż są przekonani, że nikt o tej porze nie nakryje ich na gorącym uczynku. W tym samym momencie trzeci z mężczyzn, po sforsowaniu jednego z okien składu, włamuje się do środka, znalezionymi we wnętrzu nożyczkami podważa drzwiczki szafki, z której wykrada środki odurzające o wartości 1500 złotych. Po dziesięciu minutach od dokonania kradzieży cała trójka wsiada do znajdującej się na postoju taksówki i zamawia kurs do Łabęd. Rano personel apteki nr 165 informuje Komendę Miejską MO w Gliwicach o dokonanym w nocy włamaniu. Śledczy natychmiast rozpoczynają działania operacyjne.
Brak postępów
Sprawa od początku nie była łatwa. W tamtym momencie w Gliwicach notorycznie dochodziło do kradzieży mienia, jednak nigdy przedtem nie dotyczyły one „towarów” tego rodzaju. Nie zanotowano również, by w mieście rozwijał się nielegalny handel narkotykami, nie było więc żadnego punktu, gdzie można było zaostrzyć obserwację. Podjęte przez funkcjonariuszy MO działania operacyjno-śledcze nie przyniosły zamierzonych rezultatów. Wtedy podjęto decyzję o skontaktowaniu się z Komendą Miejską MO w Zabrzu, która od dłuższego czasu pracowała nad wykryciem sprawców kradzieży sprzed pół roku, również w jednej z aptek - skradziono wtedy narkotyki o wartości 2138 złotych z placówki o numerze 14. We współpracy z zabrzańską komendą, przeprowadzone na szeroką skalę działania objęły swym zakresem wielomiesięczną inwigilację środowisk przestępczych, grup młodzieżowych i osób wzbudzających podejrzenie, jednak zakończyły się niepowodzeniem. Na tamtym etapie śledztwa wysnuto - jak się zresztą miało okazać słuszną hipotezę, że sprawcy włamania przybyli z innego rejonu kraju. Milicja była bezradna, lokalna społeczność domagała się jak najszybszego ujęcia sprawców włamań, a pracownicy pobliskich aptek żyli w strachu, że idąc rano do pracy zastaną na miejscu widok zrabowanych półek. Wkrótce miało się okazać, że sprawcy dadzą o sobie znać ponownie.
Wzmożone działania
W nocy z dnia 11 na 12 stycznia 1975 roku doszło do kolejnego napadu, tym razem sprawcy na swój cel wybrali aptekę nr 137 w Pyskowicach. Urwali kłódkę przy kracie zabezpieczającej okno, wdarli się do środka, siłą otwarli szafkę z narkotykami i ukradli środki o wartości 1150 złotych. Podobnie jak w dwóch poprzednich przypadkach, sprawcy nie ruszyli niewielkich kwot pieniędzy pozostawionych w dostępnym miejscu, ani żadnych przedmiotów posiadających wartość materialną. Dla śledczych oznaczało to jedno - włamań i kradzieży niebezpiecznych leków dokonują osoby bezpośrednio zainteresowane ich zażywaniem, a w kolizję z prawem wchodzą tylko poprzez takowe działania. Funkcjonariusze nie tracili nadziei, szansę na rychłe rozwiązanie sprawy upatrywano w fakcie, iż poprzednie dwa „skoki” odnotowano na jednym terenie i w niewielkim odstępie czasu. Milicja liczyła na to, że w najbliższych tygodniach włamywacze dadzą o sobie znać po raz kolejny i będzie to ich ostatni napad. W tamtym czasie wzmożono wyrywkowe kontrole dokumentów osób kręcących się bez wyraźnego celu w późnych godzinach nocnych, podjęto obserwację dworców i przystanków kolejowych, uczulono szczególnie wszystkie służby MO w mieście. Śledczy byli zdeterminowani, aby rozbić gang „aptekarzy”.
Odmienne motywacje
Kolejne włamanie było jedynie kwestią czasu. Rankiem, 1 lutego 1975 roku Komenda Powiatowa MO została poinformowana o kradzieży w kolejnej z aptek - tym razem w Toszku. Łupem sprawców padły narkotyki o wartości 515 złotych, strzykawki lekarskie, pewna ilość igieł do zastrzyków, kilka butelek wody destylowanej i spirytusu, parę opakowań tabletek antykoncepcyjnych oraz 1600 złotych pozostawione przez kierowniczkę apteki w szufladzie. Na kilka godzin przed ujawnieniem przestępstwa, funkcjonariusz MO pełniący służbę w rejonie stacji PKP w Toszku wylegitymował dwóch młodych ludzi, którzy wydali mu się podejrzani. Mężczyźni zapytani o to, co robią o tak późnej porze, wyjaśnili, że odwieźli do domu znajomą dziewczynę i czekają na pociąg. Ich nazwiska i adresy na wszelki wypadek trafiły do policyjnego notatnika podejrzliwego funkcjonariusza. Już w kilka godzin po odkryciu napadu na toszecką aptekę, ustalono, że nazwiska wylegitymowanych mężczyzn nie są zupełnie obce organom ścigania. Jeden z nich, 21-letni Marian I. już wcześniej przesłuchiwany był przez służbę kryminalną w związku z napadem na aptekę nr 14 w Zabrzu. Zwolniono go wtedy wobec braku niezbitych dowodów współudziału w przestępstwie. Tym razem oficerowie z KMMO w Gliwicach dokładnie przestudiowali życiorys podejrzanego i stwierdzili, że był on już skazany na karę pozbawienia wolności za włamania do aptek. W toku przesłuchań ujawniono personalia drugiego z podejrzanych, okazał nim Mirosław S., który na swoim koncie miał wyrok skazujący za kradzież. Jednak jego motywacje były zupełnie odmienne od tych, którymi kierował się Marian I. Mirosław S. kradł by się wzbogacić, tymczasem Mariana I. ku drodze przestępczej popychała siła napędzana głodem narkotyku.
Sztuczny raj
Niechlubna przygoda Mariana I. z narkotykami rozpoczęła się kilka lat wcześniej, kiedy podczas wakacji poznał grupę zagranicznych studentów, którzy zaoferowali mu haszysz. Podczas ich pobytu w Polsce brał narkotyk codziennie, gdy wakacje się skończyły, a Marian I. wrócił do domu w Legnicy, przestała się dla niego liczyć rodzina, przyjaciele, czy szkoła. Jedynym zmartwieniem, które od tamtej pory miało pochłonąć go do reszty, było pytanie - skąd wziąć narkotyk? Marian I. poznał wtedy kilku innych chłopców, którzy w przystępnej cenie oferowali fiolki z obietnicą sztucznego raju. Marian I. musiał być jednak ostrożny, po mieście krążyła milicja gotowa w każdym momencie złapać handlarzy narkotyków. Po pewnym czasie źródła, z których czerpał „kolorowe” ampułki zaczęły zanikać, a wzmożona operatywność organów ścigania przyczyniła się do opustoszenia legnickiego rynku narkotykowego. Marian I. wraz ze swoimi kompanami w nałogu mogli liczyć wyłącznie na samych siebie. Początkowo wystarczające okazały się różnego rodzaju mieszaniny przygotowywane z łatwo dostępnych leków, jednak porcja środka, która starczała na dziś, jutro stawała się zbyt mała. Świat nie był wystarczająco kolorowy, a problemy, których wcześniej się nie zauważał, powracały ze zdwojoną siłą jak bumerang. Wtedy zrodził się w głowie Mariana I. pomysł napadu na aptekę w Zabrzu.
Indywidualna decyzja
Wyrok skazujący na karę pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem podziałał na Mariana I. otrzeźwiająco. Chłopak wyjechał z Legnicy do Gliwic, gdzie rozpoczął naukę w liceum wieczorowym i zatrudnił się w hucie na stanowisku wytapiacza, zarabiał tam całkiem sporo i cieszył się dobrą opinią, zarówno wśród przełożonych, jak i znajomych po fachu. Jednak po opuszczeniu stałego miejsca zamieszkania, stare przyzwyczajenia nie zniknęły. Wszystkie zarobione sumy mężczyzna wydawał na środki odurzające. Choroba dawała się coraz bardziej we znaki - blada twarz i trzęsące się ręce od dłuższego czasu cechowały Mariana I. Nieustanna potrzeba zażycia mocniejszych środków skłoniła narkomana do podjęcia decyzji o kilku „skokach” na śląskie apteki wraz z dwoma kolegami. Po ujęciu przez milicję nie stawiał oporu, był wręcz zadowolony, że znajdzie się w więzieniu, gdyż jak sam przyznał - kara pozbawienia wolności będzie dla niego niczym, w porównaniu z piekielnymi katuszami, jakie sprowadza na niego głód narkotyku. Marian I. wyrażał chęć wzięcia udziału w terapii, gdyż był pewien, że tylko metodyczne działanie pod okiem specjalistów pomoże mu na zawsze wyrwać się z sideł narkotycznego odurzenia. Tak kończy się historia, która sięga daleko wstecz przed wigilijne spotkanie trzech mężczyzn na peronie. To nie tylko kolejna sprawa z wątkiem kryminalnym, ale przede wszystkim przestroga dla tych, którzy kiedyś pomyśleli o tym, by szukać złudnego szczęścia w narkotycznym obłoku. Czy warto?
Milena Miller


Komentarze (0) Skomentuj