W przyszłym roku minie 30 lat od wydarzeń, które wstrząsnęły społecznością Gliwic. To sprawa niezwykle bulwersująca - młody, 22-letni chłopak, mający całe życie przed sobą i dwóch, zdemoralizowanych nastoletnich chuliganów, którzy za nic mieli najwyższą wartość jaką jest życie.
Tragiczny początek tej historii miał miejsce w połowie kwietnia 1996 roku, tuż przy restauracji „Gondola”, gdzie Jacek Zając został brutalnie pobity, a następnie zmarł wskutek odniesionych obrażeń. To kolejna ze spraw, w której bezsensowna przemoc doprowadziła do ciągu nieodwracalnych w skutkach zdarzeń.
Zaczęło się od papierosa
Dramat 22-latka rozegrał się w nocy, 14 kwietnia 1996 roku. Jacek Zając wraz z dwoma kolegami i dwiema koleżankami wracali z gliwickiego Jazz Clubu. Była 2 w nocy, na pustej już o tej porze ulicy, grupa przyjaciół była zupełnie sama, podążali w kierunku jednego z pubów przy ul. Pszczyńskiej. Jacek z Danielem, nazywanym przez znajomych „Grochem” szli około dwudziestu metrów z tyłu za Irasem i siostrami - Małgosią i Anią. Po przejściu kilkuset metrów piątka przyjaciół znalazła się przy przejściu dla pieszych, tuż obok restauracji „Gondola”. W tej samej chwili z lokalu wyszło dwóch chłopców. Łyse głowy i ciężki stukot glanów na ich nogach od razu były dla grupy znakiem, że mają do czynienia z przedstawicielami środowiska skinheadów. Ania z Małgosią przestraszone widokiem chłopaków, natychmiast przyspieszyły kroku, Jacek z „Grochem” i Irasem zostali w tyle. Zaczęło się niewinnie, od zwykłego pytania o papierosa. Kiedy uprzejmy, jak to miał w zwyczaju Jacek wyciągnął w kierunku nieznajomych paczkę Caro, zamiast podziękowania otrzymał cios pięścią. Na jezdnię upadły jego ciężkie okulary, w których znajdowały się soczewki minus czternaście dioptrii, gdyż Jacek od urodzenia praktycznie nie widział. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść.
Puste spojrzenie
Kiedy Iras zaalarmowany krzykami szamocącego się z chłopakami „Grocha” zauważył leżącego na jezdni Jacka, którego na zmianę kopało dwóch nieznajomych, pobiegł ratować przyjaciela. Jeden z napastników, zdecydowanie wyższy od drugiego, zadał biegnącemu na pomoc Irasowi cios nogą w głowę. Rozpoczęła się bijatyka między chłopakami, wtedy Jacek podniósł się z ziemi i chwiejnym krokiem zatoczył się w stronę dziewczyn stojących na chodniku. Skinheadzi jednak nie zamierzali odpuścić, niższy z nich doskoczył do Jacka, ciosem powalił na ziemię i ponownie zaczął kopać. W tym czasie Ania zaczęła histerycznie krzyczeć, gdyż zauważyła, że Jacek przestał się ruszać, a jego oczy były szeroko otwarte i nieruchome. Równie przerażona jak siostra Małgosia podeszła do Jacka, chwyciła jego bezwładną rękę, ale nie wyczuła pulsu. Wtedy dopiero nastąpiło otrzeźwienie u sprawców, wyższy chwycił bezwładne ciało Jacka pod pachy i zaciągnął go na schody pobliskiego sklepu. Tam, przypadkowo przebywająca pracownica sklepu wezwała policję i pogotowie, sama jednak bała się wyjść, podobnie bali się udzielić pomocy napadniętym czterej studenci przechodzący ulicą Łużycką, pobiegli jednak zawiadomić pobliski III Komisariat.
Absurdalna hipoteza
Przybyłe na miejsce służby pogotowia ratunkowego bezskutecznie próbowały ratować nieprzytomnego Jacka. Po wielu nieudanych próbach cucenia chłopaka, ratownicy odwieźli nieprzytomnego do Szpitala Miejskiego w Gliwicach, jednak skutki obrażeń okazały się na tyle groźne, że zdecydowano się przetransportować go do Kliniki Neurologicznej w Katowicach. Po tygodniu spędzonym w placówce, nie odzyskawszy przytomności, Jacek Zając zmarł. Rozpoczęły się przesłuchania świadków zdarzenia. W pierwszej kolejności funkcjonariusze policji podejrzewali, że prowodyrem całego zajścia był sam Jacek. Tym podejrzeniom stanowczo jednak zaprzeczyli przyjaciele zmarłego, potwierdzili, że 22-latek nie miał żadnych zatargów z prawem, nigdy też nie uczestniczył w bójkach, zresztą z jednego, bardzo konkretnego powodu. Jacek Zając, kiedy się urodził był praktycznie niewidomy, w okularach z masywnymi szkłami widział na odległość metra, z tego też powodu uczęszczał do szkoły podstawowej i zawodowej dla osób niewidomych. Wątłej budowy ciała i o niskim wzroście sam nigdy nie powodował bójek, nie miał też szans w starciu z silniejszymi od niego. Znajomi nazywali go pieszczotliwie maskotką i duszą towarzystwa, był niezwykle uczynny i potrafił każdego rozbawić. Bał się agresywnych ludzi, stąd też hipoteza śledczych wydała się rodzicom, jak i znajomym Jacka absurdalna, a absurdów wokół tej sprawy miało pojawić się jeszcze więcej.
Wolni po 25 dniach
Po dramacie niedzielnej nocy, 14 kwietnia 1996 r. do Komendy Rejonowej Policji w towarzystwie swoich adwokatów przybyli dwaj sprawcy pobicia. Okazali się nimi być dwaj 17-latkowie - Jakub B oraz Tomasz T., z których jeden przyznał się do 5-letniej przynależności do formacji „skinów”. Obaj stanowczo zaprzeczali wersji, w której to mieli rozpocząć uliczną bójkę. Z ich zeznań wynikało, że zostali zaczepieni przez grupę pijanych przyjaciół Jacka. Sprawcy tłumaczyli, że musieli się bronić, że jedynie odpierali ataki, nikogo nie kopali. Wątpliwości na tym etapie śledztwa nie brakowało. Szokującym zarówno dla rodziny i bliskich Jacka, jak i dziennikarzy badających sprawę był fakt, że zarówno Kuba B., jak i Tomek T. przez pierwsze dwa dni, pomimo przyznania się do udziału w bójce odpowiadali z wolnej stopy. Prokurator prowadzący sprawę - Jacek Sławik tłumaczył, iż taki stan rzeczy wynikał z powodu gromadzenia, do dnia 17 kwietnia, materiału dowodowego w postaci zeznań wszystkich bezpośrednich świadków zdarzenia , ustalenia ich tożsamości oraz stanu faktycznego całego zajścia. Dopiero wtedy postawiono Jakubowi B. oraz Tomaszowi T. zarzut z art. 158 § 2 Kodeksu Karnego, czyli pobicie z ciężkim uszkodzeniem ciała, za co groziła im kara od 6 miesięcy do 8 lat więzienia i tymczasowo ich aresztowano. Sprawcy w areszcie jednak nie spędzili dużo czasu, już 13 maja zostali z niego zwolnieni i zastosowano wobec nich dozór policji i poręczenie dyrekcji szkół. Jak tłumaczył się później prokurator Jacek Sławik, taką decyzję podjęto po otrzymaniu wszystkich niezbędnych opinii biegłych lekarzy i wykonaniu prawie wszystkich czynności procesowych - areszt tymczasowy dla sprawców został uchylony.
Diagnoza nie do przyjęcia
Rodzina Jacka Zająca miała poważne zastrzeżenia do pracy prokuratury. Kontrowersje budził nie tylko fakt, że sprawcy odpowiadali z wolnej stopy i zostali zwolnieni z aresztu jeszcze przed upływem miesiąca od zatrzymania, ale przede wszystkim przyczyna zgonu ustalona przez Zakład Medycyny Sądowej. Biegli lekarze wykonujący sekcję zwłok i obdukcję ciała zmarłego stwierdzili, że przyczyną ciężkiego stanu Jacka Zająca był rozległy krwiak śródczaszkowy, stąd też nie było możliwe, aby prokuratura postawiła sprawcom zarzut, iż ciężki stan ofiary powstał na skutek urazu tej części ciała. Po śmierci 22-latka została wykonana sekcja zwłok, która wykazała, że krwotok spowodowało pękniecie tętniaka tętnicy w okolicy podstawy czaszki. Eksperci tłumaczyli, iż tego typu tętniak jest wadą wrodzoną, trudno rozpoznawalną za życia, który pęka bez uchwytnych przyczyn, a to pęknięcie mogą spowodować takie czynniki jak napięcie emocjonalne, czy nawet stosunek seksualny. Stąd też, jako bezpośrednią przyczynę zgonu biegli uznali zmiany chorobowe. Po otrzymaniu takiej informacji prokuratura zmieniła zarzut z pobicia z ciężkim uszkodzeniem ciała na zarzut z art. 158 § 1, czyli pobicia bez bezpośredniego uszkodzenia ciała, za co sprawcom groziła kara od 3 miesięcy do trzech lat. Z taką decyzją prokuratury nie mogli pogodzić się bliscy Jacka, nie wierzyli w podaną przez Zakład Medycyny Sądowej przyczynę zgonu. Ich syn i przyjaciel został bestialsko, bez żadnego powodu pobity i liczyło się tylko to, by sprawcy zostali surowo ukarani.
Trwały ślad
Zmiana zarzutu przez Prokuraturę Rejonową jednak nie pozostawiała złudzeń. Sprawcom groziła co najwyżej kara 3 lat pozbawienia wolności, mogli także liczyć na wyrok w zawieszeniu, gdyż nigdy wcześniej nie byli karani. Rodzina i przyjaciele Jacka nie kryli również obaw, że majętni rodzice jednego z oskarżonych, Jakuba B. mogą odegrać istotną rolę w tej sprawie, podczas gdy sami zmuszeni byli zbierać datki do puszki, aby opłacić adwokata. Zbulwersowani postawioną diagnozą rodzice Jacka Zająca podkreślali, że ich syn za życia nie uskarżał się na bóle głowy, ani żadne inne dolegliwości. W ich przekonaniu, jeżeli do śmierci faktycznie doprowadziło pęknięcie tętniaka, to nastąpiło ono bezpośrednio w wyniku brutalnego pobicia. Wszelkie nadzieje bliskich zostały pogrzebane, gdy wyrok okazał się taki, jak przypuszczano - trzy lata w zawieszeniu. Mimo żalu i rozpaczy, rodzina musiała pogodzić się z wyrokiem, który był dodatkowym ciosem po stracie ukochanego syna. Jeszcze długi czas po śmierci Jacka, jego przyjaciele składali świeże kwiaty i zapalali znicze na jego grobie i w miejscu rozegranego dramatu. Choć minęły już dziesiątki lat od tamtych wydarzeń, to pamięć o Jacku Zającu pozostaje bolesnym przypomnieniem, że bezsensowna przemoc niszczy życie i zostawia trwały ślad w sercach bliskich.
Milena Miller


Komentarze (0) Skomentuj