Tyle mówi się o profilaktyce związanej z koronawirusem, ale odnoszę wrażenie, że w Polsce, i nie tylko u nas, nie ma modelu postępowania w jego przypadku – mówi pan Dariusz, mieszkaniec Gliwic. 
– Moja córka ostatnie pół roku spędziła w Chinach, gdzie studiuje. W styczniu wyjechała na wycieczkę do Kambodży i tam dowiedziała się, że jej uniwersytet oraz kampus zostały zamknięte z powodu pojawienia się epidemii. Przebukowała więc bilety i zamiast do Chin, via Kambodża, Tajlandia i Dania, wróciła do Polski. Dzwoniłem na lotnisko do podkrakowskich Balic, informując, że wraca osoba, która spędziła sporo czasu w Chinach. Nikogo ten fakt nie zainteresował. Dzwoniłem też do różnych instytucji, z zapytaniem, co robić. Grochem o ścianę. Mamy czekać na ewentualne pojawienie się objawów chorobowych. Ale kiedy one już wystąpią, może nie być ratunku...

Siedzimy w pokoju jednorodzinnego domu, w jednej z gliwickich dzielnic. Ola, 25-letnia studentka, która ostatnie miesiące spędziła w Chinach, prewencyjnie rozmawia z założoną na usta maseczką. Obok jej ojciec, Dariusz. 

– W Sosnowcu studiowałam filologię angielską z językiem chińskim – opowiada młoda kobieta. – Zrobiłam licencjat, po nim pojechałam na rok do Chin, szlifować język. Kraj tak mi się spodobał, że postanowiłam, iż dokończę w nim magisterkę. Studiuję zarządzanie na uniwersytecie finansowo-ekonomicznym w Chengdu, stolicy prowincji Syczuan. W zasadzie jestem już na ostatniej prostej, mam za sobą trzy semestry i do końca pozostał tylko jeden, który powinien się zacząć pod koniec lutego. Nie wiem jednak, kiedy i czy w ogóle go skończę. 

Ola, po zdaniu w grudniu egzaminów, postanowiła wybrać się na wycieczkę do Kambodży. Na miejscu odebrała maila, że jej uniwersytet i kampus w Chengdu zostały zamknięte do odwołania. Winny – koronawirus. 

– Chengdu liczy 10 milionów mieszkańców i od epidemiologicznego epicentrum koronawirusa, miasta Wuhan, dzieli go jakieś tysiąc kilometrów – opowiada Ola. 

Pierwsze informacje o zachorowaniach pojawiły się w grudniu. Wtedy nie było jeszcze paniki. Ta wybuchła w styczniu. Coraz częściej pojawiały się informacje o kolejnych ofiarach epidemii, i to nie tylko w Wuhan. 

Nowe ogniska wykrywano w Pekinie, Szanghaju, Hongkongu, potem u sąsiadów Chin – Tajlandii, Korei Południowej, Japonii, Singapurze. Następnie wirus przedarł się do USA i Kanady, Australii i wreszcie Europy. Niektóre kraje sąsiadujące z Chinami profilaktycznie pozamykały granice, np. Mongolia i Korea Północna. 

Ola, nie mogąc wrócić do Chin, zaczęła szukać samolotu do Polski. Udało się znaleźć połączenie. Najpierw z Kambodży do Tajlandii, a stamtąd do Danii. Z Kopenhagi był już bezpośredni lot do Krakowa. 

– W zasadzie tylko na lotnisku w Kambodży ktoś zainteresował się pasażerami, bo wsiadając do samolotu, zostaliśmy przeskanowali specjalnym urządzeniem, sprawdzającym temperaturę ciała – wspomina gliwiczanka. – W Tajlandii byłam na dwóch międzynarodowych lotniskach. Nikt o nic nie pytał, a przecież w paszporcie miałam wbite pieczątki, wklejone wizy z Chin! W Kopenhadze to samo. Tyle się mówi o profilaktyce, a jak widać, jest inaczej. 

– Niestety, tak samo wygląda to w Polsce – wtrąca ojciec Oli. – Zgodnie z instrukcjami Światowej Organizacji Zdrowia, pasażerowie przybywający z Chin powinni być badani już na lotniskach. Ale tak jest tylko w teorii... Kiedy córka miała wrócić,  zatelefonowałem na lotnisko w Krakowie, pytając o ewentualne procedury. Powiedziałem, że do kraju wraca osoba, która pół roku była w Chinach. Podałem imię i nazwisko, numer lotu. Obiecano oddzwonić. Nikt się nie odezwał, a na lotnisku nikt córkę o nic nie pytał.

Pan Dariusz odebrał Olę z Balic i zawiózł do domu. Jej odosobnienie nie wchodziło w grę. Profilaktycznie więc studentka zaczęła chodzić po domu w maseczce, korzystać ze swoich sztućców, talerzy, kubka. Z informacji i komunikatów wynika bowiem, że okres wylęgania wirusa trwa do 14 dni, zwykle od pięciu do sześciu. 

– Po powrocie do Polski Oli nieznacznie podskoczyła temperatura, pojawił się lekki ból gardła. Zaniepokojony, zacząłem szukać pomocy. Zadzwoniłem do Głównego Instytutu Sanitarnego w Warszawie, odesłano mnie do sanepidu w Gliwicach, ten z kolei do szpitala zakaźnego. W nim dowiedziałem się, że jeśli córka ma tylko lekko podwyższoną temperaturę i chrypkę, to nie powód, by przyjmować ją na oddział. Mamy obserwować. Na razie, na szczęście, nie wydarzyło się nic niepokojącego, ale wkurza mnie podejście instytucji w naszym kraju, uprawiających zwyczajną spychologię! Gdzie ta profilaktyka, o której tyle mówi się w mediach przy okazji koronawirusa?

Andrzej Sługocki 

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj