Z Chin napisał do nas Robert Suss, gliwiczanin (mieszkał na os. Zubrzyckiego) żonaty z Chinką, obecnie mieszka w Hangzhou (prowincja Zhejiang), oddalonym o około 200 kilometrów na południowy zachód od Szanghaju. Dyrektor na rynek Europy Środkowo-Wschodniej w firmie Meorient FT.

W grudniu pojawiły się informacje, że w mieście Wuhan, prowincji Hubei, pojawił się niezidentyfikowany wirus, pochodzący z pewnego targu z żywnością. W połowie stycznia polecieliśmy z żoną do Luksemburga. Już wtedy maski na rynku chińskim były trudno dostępne, podobnie w Niemczech czy Luksemburgu. 

Ważnym czynnikiem w tej układance jest chiński Nowy Rok, kiedy grubo ponad 300 milionów ludzi przemieszcza się, wraca w rodzinne strony, wyjeżdża za granicę. Większość fabryk wówczas spowalnia, a nowe zamówienia realizowane są dopiero po świątecznej przerwie. Gdy więc zapotrzebowanie na maski czy środki dezynfekcyjne drastycznie rosło, pojawił się problem. Fabryki nie mogły wznowić produkcji, gdyż robotnicy nie mogli do nich wrócić ze względu na możliwość zarażenia. Dodam, że nie mówimy o 30-kilometrowym dojeździe do zakładu pracy. Dystansy, jakie dzielą rodzinne strony Chińczyków od ich miejsc zatrudnienia, przekraczają tysiąc kilometrów, a nawet więcej!

28 stycznia mieliśmy z żoną lot powrotny z Frankfurtu do Szanghaju – chcieliśmy wrócić do domu, póki mogliśmy (zdawaliśmy sobie sprawę, że linie lotnicze wkrótce wstrzymają połączenia). Na lotnisku we Frankfurcie widzieliśmy kilka osób w maskach, zalecano je także w samolocie. Po wylądowaniu w Changsha, prowincji Hunan, sprawdzono nas, dopiero wtedy mogliśmy udać się na następny lot. Na każdym etapie podróży, czy to przy kontroli paszportów, czy bagaży, byliśmy pytani, skąd i dokąd lecimy, czy dobrze się czujemy, czy mamy kaszel lub gorączkę. To trochę denerwujące, gdy człowiek jest zmęczony, ale z drugiej strony daje poczucie bezpieczeństwa. Na lotniskach wszyscy poruszali się w maskach, dało się wyczuć zapach środków dezynfekujących, służby nosiły dodatkowo okulary i gumowe rękawiczki.
 
Po przylocie do Szanghaju zmierzono nam temperaturę. Nadal jeździły busy i pociągi do Hangzhou, gdzie mieszkamy, ale przy wyjeździe z miasta, za bramkami, przy których płaci się za pokonany dystans, czekała policja oraz służby medyczne. I znów pytano, skąd – dokąd jedziemy, i znów sprawdzano, czy mamy gorączkę. 

29 stycznia bezpiecznie dotarliśmy do domu. Zostaliśmy przywitani przez ochronę (ponowny pomiar temperatury). Przy wejściu do budynku musieliśmy też zarejestrować się i kolejny raz poinformować, skąd wróciliśmy, jak długo tam byliśmy. 

W następnych dniach rząd radził, by starać się nie wychodzić z domu, ferie szkolne przedłużono do połowy lutego (w efekcie do końca miesiąca), a ludzi wysyłano na kilka dni przymusowego urlopu. 

Po powrocie musieliśmy wybrać się z żoną na zakupy. W supermarkecie wyjątkowo nie było tłumów, obsługa chodziła w maskach, okularach ochronnych i rękawiczkach, przy wejściu ustawiono płyn do dezynfekcji rąk. Następnego dnia władze miasta wydały rozporządzenie, by z uwagi na fakt, że choroba nadal się rozprzestrzenia, każda rodzina robiła zakupy tylko raz na dwa dni, zaś do sklepu wysyłała jedną osobę. Do minimum zmniejszono też ruch autobusów oraz metra. Do tzw. strefy zagrożenia dołączały kolejne miasta, liczba zarażeń rosła błyskawicznie. 

Muszę jednak przyznać, że w Hangzhou ryzyko nie było aż tak wielkie, ponieważ nasze miasto z wyprzedzeniem zastosowało profilaktykę oraz zmniejszyło ruch. Inne, widząc pozytywne skutki takich działań, wdrożyły podobny system. Choroba była więc w Hangzhou pod kontrolą, zaczęła nawet ustępować. Nie uśpiło to oczywiście naszej czujności. Nadal mamy świadomość, że problem nie został jeszcze rozwiązany. 

Muszę tu pochwalić administracje budynków. Ludzie w nich pracujący dbają o nasze bezpieczeństwo jak nikt inny. Korytarze, windy, recepcja są dezynfekowane regularnie co kilka godzin, trwają sumienne kontrole temperatury przy każdym wejściu na teren nieruchomości. Życzyłbym sobie, aby media pokazały, jak sprawnie i oddanie pracują te grupy. 

Od 10 lutego firmy sukcesywnie wracają do pracy. To jednak proces powolny, bowiem trzeba uzyskać odpowiednie pozwolenie. Priorytetowo traktuje się przedsiębiorstwa niezbędne do prawidłowego funkcjonowania miasta oraz producentów masek czy środków dezynfekujących. 

Każda firma musi zagwarantować swoim ludziom po dwie maski dziennie – to wymóg. Co ważne, przymusowe dni wolne oraz straty z nimi związane pokrywa państwo. 

A jak wygląda pierwszy dzień pracy w firmach? Zachowuje się dystans, np. na stołówkach przy jednym stoliku może siedzieć tylko jedna osoba, a wszystkie pojazdy wjeżdżające na teren zakładu są dezynfekowane. Polakom to wszystko może wydawać się przesadzone, ale trzeba pamiętać, że w Hangzhou żyje ponad 10 milionów mieszkańców! 

Od 12 lutego osoby z innych miast i prowincji mogą już wracać do Hangzhou. Każdy musi jednak mieć specjalny kod – czerwony, żółty lub zielony, który oznacza, w jakiej strefie zagrożenia się przebywało i jak długą kwarantannę trzeba teraz przejść. Ja mam kod zielony, więc mogę wrócić do pracy, jeśli tylko moja firma otrzyma na nią pozwolenie. 

Z kolei ci, którzy muszą poddać się kwarantannie w swoich domach, są informowani o tym przez administrację. Jest to ważne, by kontrolować, czy dana rodzina ma wystarczająco żywności na czas odcięcia od świata. Jeśli nie, administracja robi dla niej zakupy. Na drzwiach takiego mieszkania umieszcza się też dużą naklejkę, więc jeśli zostaną one otwarte, widać od razu. 

Przedłużone ferie nie odbijają się na szkole, bowiem klasy prowadzone są na przykład przez platformy online. W ten sposób dzieci nadal przystępują do lekcji, otrzymują zadania domowe. Jedynie testy i egzaminy przełożono na późniejszy termin, podobnie jak letnie wakacje. 

Osobiście nie panikuję. Uważam, że Chiny to obecnie chyba jedyny kraj, który może sobie poradzić z takim kryzysem. Odnoszę też wrażenie, że wyluzowani są Chińczycy wokół mnie. 

Po pierwsze, większość pamięta epidemię SARS z 2003 roku, z którą się uporano. Po drugie, postęp, przede wszystkim techniczny, a co za tym idzie – medyczny, oraz poziom służby zdrowia jest teraz o wiele większy niż 17 lat termu. Naród wierzy też w specjalistów, z których sporo brało udział w walce z SARS. Po trzecie, i najważniejsze, Chińczycy wierzą w swój kraj. 

Administracja budynków, razem z woźnymi, sprzątaczkami, ochroną, dokłada wszelkich starań, by ochronić mieszkańców. Policja oraz służby medyczne prowadzą kontrolę przy wjazdach do miast, lekarze i żołnierze udają się do najbardziej skażonych regionów, samoloty lecą do Wuhan z pomocą. Tu normalny widok to służby i mieszkańcy salutujący w stronę wiozących potrzebne rzeczy kierowców ciężarówek – każdy z nich jest małym bohaterem. I proszę mi wierzyć, to nie propaganda czy pranie mózgu. Staram się zrozumieć zachowania mieszkańców Chin i wydaje mi się, że chodzi po prostu o patriotyzm.

W Chinach żyje ponad 50 mniejszości narodowych, panuje tu masa dialektów i języków, kraj składa się z wielu grup etnicznych, ale jeśli znajdzie się w kryzysie, wszyscy stają ramię w ramię. Nie jest to moja teoria, ale prawda, jaką słyszę od żony i jej babci, moich teściów, kolegów. 

Odnośnie słynnej ostatnio zupy z nietoperza. Powiem szczerze: nawet nie wiedziałem, że taka istnieje. Wszystko zaczęło się od krążącego w sieci filmiku, na którym młoda dziewczyna próbuje tego dania. Po kilku dniach przeprosiła za swoje zachowanie, ale było już za późno, machina ruszyła. 

Faktem jest, że w Chinach spożywa się różne rzeczy, dla nas czasem ohydne. Owszem, istnieją miejsca, w których sprzedaje się kontrowersyjne potrawy, ale przyznam, że sam nie wiem, gdzie one są i nie wie też tego przeciętny Chińczyk. Zupa z nietoperza nie jest więc „przysmakiem” ogólnodostępnym. 

Powiem więcej – moja żona, po zobaczeniu listy produktów jednego ze stoisk nieszczęsnego targowiska w Wuhan, wykrzyknęła: „Ohydne! To nie ludzie, a prymitywy! Wstyd mi za nich. To nie Chiny.” Dokładnie takie same reakcje można było zobaczyć w sieci. Chińczycy pisali, że wstyd im za „potwory”, które wystawiły Chinom taką wizytówkę. Mieszkańcy są zbulwersowani faktem, że podobne kulinarne zachowania nadal mają w ich kraju miejsce. 
Chińczycy ubolewają też, że teraz jeszcze bardziej postrzega się ich jako wszystkożernych... 

W odniesieniu do zamieszczonego w „Nowinach Gliwickich” artykułu o kobiecie, która przyleciała z Chin i nikt się nią nie zainteresował. To obrazuje, co by było, gdybyśmy taki problem mieli w Europie...*


W chińskich mediach emituje się krótkie spoty, w których gwiazdy przypominają ludziom o regularnym myciu rąk, noszeniu masek oraz o innych środkach zapobiegawczych. Takie filmiki prezentuje się także w windach i na ulicznych monitorach reklamowych. Dodatkowo na każdym kanale, w dolnej lub górnej części ekranu, pojawia się teletekst przypominający o zachowaniu zasad higieny. W spotach występują lekarze, proszący ludzi z objawami, aby skontaktowali się ze służbami zdrowia. Tego typu rozwiązania mają pomóc w prewencji, ale również rozwiewają mity o zapobieganiu choroby (np. że pomaga czosnek czy olej sezamowy). 

Razem z wejściem w życie rozporządzenia o obowiązku noszenia masek, pojawiła się informacja o konsekwencjach niedostosowania się do reguł. Dla przykładu: osoby, które na siłę chcą wejść do supermarketu bez masek, lądują w areszcie na 14 dni. Rząd chiński nie ma też litości dla ludzi, którzy wykorzystują wirus, by zarobić. W prowincji Henan supermarket zawyżył ceny warzyw – sklep otrzymał karę 500 tys. yuanów. W Pekinie apteka sprzedawała przemrożone maski – kara to 5 mln yuanów.

* W ostatnim akapicie autor odniósł się do artykułu pt. „Koronawirus, królestwo spychologii”, który ukazał się z „NG” 12 lutego br. 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj