Orlev przyjechał na Śląsk po raz pierwszy i od razu znalazł wielu przyjaciół. Podczas spotkań z dziećmi i dorosłymi opowiadał o swoim bogatym i tragicznym życiu, ale nie była to opowieść pełna goryczy czy smutku. Bo Orlev założył, i nigdy od tego nie odstępuje, że jego wizja wojny, z perspektywy dziecka, będzie najlepsza.

W Gliwicach spędził tydzień (między 20 a 26 września), a gościł na zaproszenie Domu Pamięci Żydów Górnośląskich, filii Muzeum w Gliwicach, który podczas kreatywnych warsztatów przygotował spektakl „Są dzieci skórzane, są dzieci wełniane”, będący adaptacją głośnej bajki Orleva – „Babcia robi na drutach”. Podczas zajęć i prób Orlev interesował się tym, co robią dzieci i wyłonione w castingu babcie. Po premierze był niezwykle wzruszony i zauroczony dziecięcą wyobraźnią. A zapytany, jak odbiera miasto, odparł, że widział je jedynie przez samochodową szybę, bo nie może już chodzić. - Ale macie tu bardzo dużo świetnie zachowanych niemieckich i żydowskich kamienic - dodał.

Uri Orlev (Jerzy Orłowski) to izraelski prozaik, autor książek dla dzieci i tłumacz. Urodził się w Warszawie w 1931 roku. Podczas II wojny światowej został przesiedlony wraz z rodziną do getta warszawskiego. Po zakończeniu wojny wyemigrował do Palestyny. W 1962 przeprowadził się do Jerozolimy, gdzie mieszka do dziś. Jako pisarz zadebiutował w 1956 roku. Jest autorem ponad trzydziestu książek, które przetłumaczono na 38 języków. Opowiadanie „Babcia robi na drutach” napisał w 1980. Przetłumaczono je na wiele języków, w 2009 roku na polski. Orlev jest m.in. laureatem Nagrody im. Janusza Korczaka oraz Nagrody im. Hansa Christiana Andersena.

Skąd się wzięła babcia, która robi na drutach?

Nie wymyśliłem tego, to autentyczna historia. W moim domu, w Jerozolimie, obiadową porą ucinam sobie drzemkę. I któregoś dnia z kuchni usłyszałem rozmowę żony z koleżanką. „Gabi, co ty tyle robisz na drutach”, pytała ją żona. A Gabi na to: „Teraz firanki. Ale mam więcej włóczkowych wyrobów”. Tak narodziło się to opowiadanie.

Piękna opowieść o tolerancji, którą można różnie interpretować. W spektaklu dzieci zrobiły to dobrze?

Zrobiły to po swojemu, więc sądzę, że dobrze.

Czy po wojnie myślał pan o powrocie do Polski?

Nie, po wojnie nie. Chciałem wrócić, gdy upadnie komunizm. Zrobiłem nawet pierwszy krok: przyjechałem do Warszawy, żeby sprawdzić tłumaczenie mojej książki „Wyspa na ulicy Ptasiej”. A kiedy byłem w rodzinnym mieście, biegłem do naszych dawnych mieszkań i we wszystkie miejsca z dzieciństwa.

Jak wówczas odebrał pan  Warszawę?


Nie pamiętam już dobrze… Stare Miasto wyremontowano i było prawie jak przed wojną. Żolibórz nie zmienił się bardzo, tylko domy się postarzały. Znalazłem nawet jednego przyjaciela z polskich czasów - Mieczysława Świarczewskiego, a pomogła mi w tym książka telefoniczna. Zadzwoniłem do niego. „Mietek, Jurek Orłowski mówi”, tak się przywitałem. Nie uwierzył własnym uszom. Był pewny, że dawno temu mnie i mojego brata zabili w getcie. Spotkaliśmy się na tej samej ulicy, na której widywaliśmy się w młodości. Wyściskaliśmy się i wycałowali! Później pojechał ze mną do jakiegoś lasku niedaleko Warszawy: usiedliśmy wygodnie w krzakach i wysłuchałem jego opowiadania o wojnie. Po powstaniu trafił do obozu, w drodze zmarła mu matka. Ojciec pracował w obozie, nie pamiętam, co tam robił, ale miał Mietkowi załatwić jakieś zajęcie. Jednak mój kolega spodobał się jednemu obozowemu strażnikowi. Bardzo go polubił i w końcu Mietek nie musiał iść do żadnej pracy. Tak przetrwał.

Orłowscy byli Warszawie znaną rodziną, a wasze przedwojenne życie dostatnie.

Do szóstego roku życia nie wiedziałem, że jestem Żydem. W domu nie mieliśmy nic żydowskiego. Wprawdzie moi rodzicie nie ochrzcili się, bo babcie i dziadkowie byli religijnymi Żydami, ale to nic nie znaczyło. Święta wyprawiały u nas dwie polskie młode dziewczyny - niania Celina i kucharka - więc na Boże Narodzenie mieliśmy choinkę, a na Wielkanoc krasiliśmy jajka. Szliśmy z nimi do kościoła i kładli te kolorowe pisanki na specjalnie przygotowane stoliki, a ksiądz je święcił. Od tego czasu nie znoszę marcepanu, zupełnie nie wiem, dlaczego. Lubię słodycze, a na marcepan reaguję źle. Ożeniłem się z Yaarą, która go kocha i cały czas sobie kupuje, więc muszę cierpieć.  

Jak dowiedział się pan, że jest Żydem?


W Radości, bo tam mieszkaliśmy jakiś czas, bawiłem się z kolegami z chłopskich rodzin. Cała banda dzieci czteroletnich, którym przewodził pięciolatek. Do wioski przychodzili straszni ludzie: cali w czerni, tylko na nogach mieli białe skarpety. Na głowach czapy, wszyscy brodaci, z dziwnymi plecionymi warkoczami z dwóch stron twarzy. Nieśli przed sobą takie drewniane pudełka. I sprzedawali żonom chłopów wszystko, czego potrzebowały w domu. A myśmy rzucali w nich kamieniami, bo przecież z piekła wyszli. Kamienie nie były duże, a oni nawet na nas nie krzyczeli. Pewnego dnia moi kumple od tej zabawy powiedzieli: „Jurek, słyszeliśmy, że ty Żyd”. Bardzo się zdziwiłem. Poleciałem do mamy, krzycząc: „mami, mami, czy my jesteśmy Żydy”. „Żydzi”, poprawiła mnie. I dodała: „Tak”. Wróciłem do chłopców bardzo zmartwiony i potwierdziłem, że jestem Żydem. Wtedy nasz przywódca poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Jurek, nie martw się, ja wiem, co to są Żydzi. Wszyscy ludzie na świecie rodzą się nimi, ale jak się ich chrzci, w kościołach, stają się Polakami”.

W domu nie było religijnie, ortodoksyjnie?

Nie.

Dlaczego?

Nasi rodzice chcieli, żebyśmy żyli jak Polacy.

Pana ojciec, Kazimierz Orłowski, był lekarzem.

Jeździł konno, a konia przyprowadzali mu z wioski chłop i chłopka. Jednego razu przyszli z kucykiem. Strasznie bałem się na nim jeździć, a ojcu się to nie podobało. Ten koń dlatego, ponieważ tata był oficerem rezerwy Wojska Polskiego. W 1939 roku zmobilizowano go zaledwie na parę dni przed wybuchem wojny. Przychodził do domu w mundurze oficerskim, z kołyszącą się u paska szablą. Byłem z tego bardzo dumny. Kiedyś, gdy była u nas babcia – mama taty, powiedziałem jej: „To dobrze, że tatuś zginie za ojczyznę”. Babcia była wierzącą Żydówką i Polski wcale za ojczyznę nie uważała. Zaczęła mnie gonić, żeby mi przyłożyć, ale była za stara – choć pewnie młodsza, niż ja teraz. Nie udało się jej mnie złapać, ale powywracała mi ołowiane żołnierzyki, którymi bawiłem się na stole. Wiele się połamało. W 1939 roku ojciec poszedł na wojnę i na początku nie mieliśmy od niego żadnej wiadomości, nie wiedzieliśmy, co się z nim stało. Kiedy w gazetach pojawiły się listy katyńskie, Niemcy twierdzi, że wszystkich Polaków zabili Rosjanie, ale my naszego ojca na tych listach nie znaleźliśmy. Po wojnie, kiedy byliśmy z bratem w kibucu, mieliśmy adres wypisany na karteczce i przydzielony wszystkim członkom rodziny. Było nas bardzo dużo i prawie nikt nie został przy życiu. Te karteczki dostaliśmy dlatego, że nie sądzono, iż przyjdą Niemcy i wybiją wszystkich Żydów. Przecież jak jest wojna, ludzie się gubią, słyszeliśmy, więc ta karteczka z londyńskim adresem miała nam pomóc. Z kibucu napisaliśmy na ten adres i odnaleźliśmy ojca w Polsce. Na początku był w więzieniu, bo złapano go na granicy, gdy próbował do nas wrócić. Jeszcze przed wojną rosyjsko-niemiecką skazano go na pięć lat Sybiru, ale Niemcy zwolnili wszystkich z więzienia. Jeden pan, który znał ojca z czasów odsiadki, znalazł się w Polsce i opowiedział matce, co się wydarzyło. Jednak nie poznaliśmy szczegółów. Tylko tyle, że był lekarzem w jakimś kołchozie. Pracował też w polu. 

Na spotkaniu w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich opowiadał pan, że pana mama umarła w szpitalu.

Podczas likwidacji getta dostała wylewu. Jej siostra była lekarzem w szpitalu w żydowskim getcie, wysłała nawet po mamę ambulans... Stefa, nasza ciotka, siostra ojca, nie bała się
niczego i nas, małych chłopców, przeprowadziła przez nowe getto, na odwiedziny do mamy. Raz mnie i raz Kazika, mojego młodszego brata. Niemcy łapali Żydów i wywozili do Treblinki. Po raz pierwszy nie chciała im w tym pomagać policja żydowska. Ci ludzie zrozumieli, że będą następni. Niemcy sami musieli łapać Żydów, ale bali się tyfusu i wszy. Wszędzie było napisane, że roznosimy wszy. Przyszli też do szpitala. Lekarze ukryli się, obiecali mamie, że też ją schowają, ale nie zdążyli. A tych Żydów, którzy nie mogli wstać z łóżek, Niemcy zabijali. Czasami myślę sobie o tym, który wszedł do pokoju mamy. Czy powiedziała mu coś po niemiecku (dobrze znała ten język)? Na przykład „ich habe zwei kinder”. A może po prostu tylko odwróciła się do ściany...

W jednym z opowiadań napisał pan, że w getcie żyło się normalnie. Były kawiarnie, sklepy, bawiono się.


Jak tu wytłumaczyć ludziom – wszędzie, również w Izraelu, że gdy w Europie trwał Holokaust, który dla większości ludzi jest synonimem piekła na ziemi, jakoś żyło się dalej. Jak wytłumaczyć tym, którzy tego nie potrafią zrozumieć, że ludzie wtedy śmiali się, płakali, sprzeczali, płodzili dzieci, oszukiwali się i byli dla siebie mili… dopóki nie pomarli na tyfus albo z głodu albo nie pomordowano ich w komorach gazowych Treblinki. Płakałem tylko wtedy, kiedy mama dawała mi klapsa za bicie młodszego brata. Zresztą, wówczas wcale nie płakałem, tylko wrzeszczałem, żeby sąsiedzi myśleli, że mama mnie krzywdzi.

Byliście w getcie prawie dwa lata, nim zaczęła się eksterminacja.

Wysłano nas tam w rok po kapitulacji Warszawy. Getto oddzielono od reszty miasta, otoczono murem. Zrobiło się ciasno, zapanował głód i choroby. Dużo ludzi umierało, szczególnie zimą. Nam powodziło się nieźle. Polskie władze zadbały, żeby mama dostała jako takie mieszkanie, bo tata był oficerem. Poza tym mama miała trochę biżuterii, więc mogła kupować jedzenie na czarnym rynku. Nie głodowaliśmy. Ja już zdążyłem przekonać się do jedzenia. To może wydać się dziwne, ale w moim życiu całkiem sporo zmieniło się na lepsze. Przed wojną mamy prawie nie widywaliśmy, bo codziennie, około południa, szła pomagać tacie w gabinecie, więc kiedy ja wracałem ze szkoły, a brat z przedszkola, jej już nie było. W domu była tylko niania i sprzątaczka. A w getcie, przez te dwa lata przed eksterminacją, w domu była tylko mama. Karmiła nas, ubierała, myła i opowiadała o własnym dzieciństwie. Zimą wszystko robiło się w kuchni, bo mieliśmy tam duży piec na drewno i węgiel, więc było przyjemnie i ciepło. Żarówka była słaba, a kiedy zabrakło prądu, mama zapalała świeczki albo lampę naftową.

A jak Polacy zachowywali się w czasie wojny wobec Żydów?

Zależy kto. Byli szmalcownicy. Wie pani, kto to?

Tak.

I był taki sierżant Żuk. Kiedy mamę zamordowano, ciotka przemyciła nas na polską stronę. Ukrywaliśmy się u Polaków, w małym pokoiku przy strychu. Nie było wody, gazu, więc nikt nie chciał tam zaglądać. Właścicielka miała dwoje starszych od nas dzieci: szesnastoletnią Krystynę, słodką dziewczynę i dziewiętnastoletniego Tadka epileptyka. Przynosili nam książki z biblioteki i jedzenie. Ich matka miała pralnię. Mokre rzeczy wieszano na poddaszu, kapało więc nam na głowy i kiedy dziś opowiadam tę historię dzieciom w Izraelu, mówię, że mieliśmy deszcz na zamówienie. Z tą mokrą bielizną wędrowało do nas jedzenie i książki, z suchą, na dół, ubrania do prania, śmieci, resztki, a że nie było ubikacji, także intymne rzeczy.

A ten pan Żuk skąd się wziął?


W naszym pokoiku wciąż bawiliśmy się w wojnę. Zasady określałem ja, więc czasem biłem brata, jeżeli usiłował kantować. Ale kiedy miał już dość ciągłych porażek, zostawała mu straszliwa broń – oświadczał mi: „Już się z tobą nie bawię!”. A nie miałem nikogo innego do zabawy. Miał jeszcze jeden sposób: zaczynał krzyczeć. Usiłowałem sprawić, żeby przestał, powtarzałem głośnym, niespokojnym szeptem: „Zamknij się! Sąsiedzi nas usłyszą!” Ale on uciszał się dopiero, gdy ustąpiłem. Wreszcie któregoś dnia pewna sąsiadka nas wydała. Nagle usłyszeliśmy, że ktoś wchodzi po schodach na nasze siódme piętro. Odgłos kroków był nieznany, wcześniej nigdy ich nie słyszeliśmy. Ciężkie, były coraz bliżej i bliżej. Ktoś stanął przed naszą izdebką i zastukał do drzwi w umówiony sposób: trzy po trzy razy, poruszył klamką. Otwarłem. Do środka wszedł wysoki mężczyzna. Był w cywilnym płaszczu, sztywnej czapce, w ręce trzymał laskę. Przemierzył pokój czterema wielkimi krokami - nie połamał nam żołnierzyków, kosynierów, zrobionych z bristolu. Usiadł na łóżku brata. Potem zaczął go wypytywać. Mieliśmy gotową historyjkę, ale brat nic nie mówił. Wtrąciłem się i spróbowałem odpowiedzieć za niego, ale mężczyzna powiedział: „Jak się odezwiesz, dostaniesz w pysk”. I dalej pytał brata: „Co tu robicie? Dlaczego nie jesteście w szkole?”. Brat milczał. Znów spróbowałem odpowiedzieć za niego i rzeczywiście dostałem w pysk. Ale w końcu mężczyzna dał za wygraną i zaczął przepytywać mnie. Historyjka była prosta: nasz ojciec jest oficerem Wojska Polskiego, jest w niewoli w Rosji – to zresztą była prawda. I jesteśmy ze Lwowa. Mama poszła do szpitala, nas wysłano do Warszawy, do ciotki. A mama naprawdę trafiła do szpitala, tego w warszawskim getcie, i tam ją zamordowano. „Jak przyjechaliście ze Lwowa do Warszawy?”, pyta ten Żuk. „Pociągiem”. „A tutaj, z dworca?”. „Dorożką’. „A które miasto ładniejsze, Warszawa czy Lwów?”. „Oczywiście Warszawa”, dałem się złapać w pułapkę. „No, dobra – powiedział Żuk - Możesz przestać kłamać. Nigdzie was nie zabiorę”. Wtedy mój brat wreszcie odzyskał głos i zapytał: „Jak to? Pan nas nie zabierze? To pan nie jest złym człowiekiem?”Mężczyzna zaśmiał się, uściskał brata i powiedział: „Nie. Na gestapo powiem, że jesteście polskie dzieci - przez chwilę milczał, po czym dodał – Ale ja jestem złym człowiekiem”.

Długo ukrywaliście się z bratem?

Po incydencie z sierżantem Żukiem musieliśmy opuścić mieszkanie i przez klika miesięcy koczowaliśmy w piwnicy, w Konstancinie. Głodowaliśmy, bo nasi gospodarze nie mieli dla nas dosyć jedzenia. Dlatego wypuszczaliśmy się na wieś. Jednego dnia przyuważyłem taką willę. Dowiedziałem się, że właściciel jest za granicą. Myszkowałem tam często, raz nawet w szafie z ubraniami znalazłem chleb. Koło niego leżała brzytwa należąca do właściciela. Ukroiłem kawałek chleba tą brzytwą i przeciąłem sobie rękę. Długo bolała. Pamiętam też sypialnię z dużą figurą Madonny. Stała koło łóżka tej pani właścicielki. Prawdopodobnie kobieta modliła się do niej każdego dnia. Ja też się modliłem. Po polsku, bo nie znałem żadnych żydowskich modlitw. Zresztą, do dzisiaj tak jest: kiedy 10 lat temu miałem operację serca i byłem bardzo chory, klepałem „Ojcze nasz” i „Zdrowaś, Mario”. Pomagało jak pigułki.

Z Konstancina wywieziono was do obozu w Bergen-Belsen.


Stefa nas zabrała. Zresztą, wiele razy ratowała nas z wielkim poświęceniem i odwagą.

Ktoś doniósł?

- Nie, nie. Znienawidzony przeze mnie kawaler Stefy, którego musiałem nazywać wujkiem, pewnego dnia przyszedł w czapce urzędnika gazowego. Miał twarz wysmarowaną jakimś kremem, żeby ukryć bladość. Zabrał nas z Konstancina. Stefa i Frenkiel, takie było jego nazwisko, stracili swój schowek. Stefa miała szósty zmysł i powiedziała, że ten obóz jest dobry dla nas. Siostra mojej mamy kłóciła się z nią. Zwariowałaś, krzyczała, wierzysz Niemcom. Stefa na to, że musi. Pojechaliśmy do tego Bergen-Belsen z trzema tysiącami Żydów. Przez całe Niemcy otwartymi wagonami, bez straży. Pojawiały się wieści, że będą nas wymieniać na Niemców w Palestynie. W obozie znaleźliśmy się na przełomie 1942 i 1943 roku. Nie zabijali nas tam, wywozili do Oświęcimia. Frenkiel, za pieniądze, które Stefa dostała od mojej matki, kupił papiery, bardzo drogie promesy: dla siebie i ciotki do Ameryki Południowej, dla mnie i Kazika do Palestyny. „Czyś ty zwariował”, Stefa rugała  Frenkla. „Obiecałam ich matce, że zawsze będę ich z sobą zabierać. Nieważne: na dobre czy złe, wróć i kup cztery do Palestyny”. Wielu więźniów miało takie promesy do Urugwaju czy Paragwaju. Kosztowały fortunę! Pięćdziesięciu Żydów z Bergen-Belsen zachowało prawdziwe zagraniczne paszporty. Ci z Palestyną i paszportami zostali przy życiu.

Jak wyglądała wasza podróż do Palestyny? Dwoje małych chłopców w nieznane...

Płynęliśmy okrętem, nie wiedzieliśmy, gdzie. Pytałem Stefy, co to jest ta Palestyna. Odpowiedziała: „Nie martw się, dostaniesz nowe ubrania, będziesz chodził do szkoły i miał jedzenie”.

Zmieniła też panu wiek.


Po raz kolejny. Pierwszy raz w obozie, w Bergen. Niemcy przydzielali maluchom chude mleko, więc podała, że jestem rocznik 1933. A tak naprawdę urodziłem się w 1929. W hebrajskich papierach jest jeszcze inaczej - 1931.  Do Palestyny przyjechałem bez dokumentów i znowu Stefa wkroczyła do akcji, podając ten 1933 rok.

To miało takie znaczenie?


Chodziło o szkołę, żebym uczył się w niej cztery lata. Ale kiedy zobaczyłem dzieci z klasy, takie małe, powiedziałem Stefie, że wolę być rocznik 31. a nie 33. I tak zapisano.

Pana ciotka była bardzo przedsiębiorczą kobietą.

Tak. Miała  życiową mądrość. Gdyby nie ona, nie przeżylibyśmy. 

Nim wsiedliście na statek, przed wiele dni jechaliście przez Niemcy.

Wysłali nas, żeby zatopić w błotach na wschodzie Bergen. Jechaliśmy pięć dni. Jednego razu przyszedł Niemiec i powiedział do tych, którzy nas pilnowali, że zbliżamy się do frontu i mamy dać im ubrania cywilne. Przebrali się i uciekli. Stefa, Frenkiel i Kazik poszli rabować domy w pobliskim miasteczku. Szukali jedzenia a ja, jak zwykle, pilnowałem walizek. Ta z jedzeniem była na czarną godzinę. Otworzyłem ją i zacząłem żreć bez opamiętania, a potem wszystko wyrzygałem. Po tym incydencie siadłem w oknie wagonu, żeby pooddychać świeżym powietrze. I nagle zobaczyłem Niemca w szarym mundurze. Wychodził z krzaków koło pociągu i zwrócił się do jednej pani z naszego obozu. Po niemiecku powiedział jej, gdzie są ryby. Rozejrzała się i zauważyła takiego dużego człowieka w grubym palcie. „Chodź z nami”, zwróciła się do niego. „Dobrze”, odpowiedział. Chwilę później Szary Niemiec przyprowadził nas do małego jeziorka i tam naprawdę leżały ryby. Prawdopodobnie wcześniej wrzucił granat i możliwe, że wiedział o pociągu pełnym głodnych uciekinierów. Wziął długą gałąź, przyciągnął rybę do brzegu, po czym dał tej pani. I poszedł. Wtedy  ja też wziąłem patyk i zacząłem przyciągać dużą rybę. Kiedy już miałem ją wyciągać, to ten w palcie złapał ją, chciał uciekać, ale poślizgnął się na błocie i nie mógł wstać. „Jurek, Jurek, pomóż mi, krzyczał”. Podałem mu gałąź, złapałem się drzewa i starałem się pomóc. Udało się. Wstał, ale mojej ryby nie oddał. Wtedy wyłowiłem małe rybki, były znacznie smaczniejsze. Wziąłem je do pociągu, a tam czekała Stefa i Kazik. Bez Frenkla. Dowiedziałem się, że umarł po drodze. Oczywiście bardzo się ucieszyłem. Trupa zabrali  do szpitala amerykańskiego. Jedna z pielęgniarek weszła do kostnicy, a tu jeden się rusza. Narobiła krzyku. Frenkla, bo to był on, zabrali z powrotem na oddział. Ten incydent Stefa skwitowała tak: „Źli ludzie nie umierają”. Bo Frenkel był bardzo złym człowiekiem, ale dawał Stefie siłę do życia. Po wojnie pojechała z nim do Ameryki Południowej, robili tam wielki tekstylny biznes. A my z Kazikiem wylądowaliśmy w palestyńskim kibucu.

Szukał pan ojca po wojnie?


Mieliśmy ten londyński adres z kartki. W kibucu napisali nam list i po jakimś czasie dostaliśmy wiadomość o ojcu. W 1946 roku wrócił z Rosji. Na początku był w Wałbrzychu, potem w Warszawie. Napisał do nas: „Ożeniłem się i pracujemy w Warszawie, żebyście mieli pieniądze na naukę”.

I mieliście je? Przysyłał wam do kibucu?

Nie, tylko tak napisał. Dlaczego myślał, że wyjedziemy z Palestyny? Doprawdy, nie wiem. Byliśmy tam w drugim dzieciństwie, nie mieliśmy zamiaru wyjechać do Warszawy i jeszcze poznać jego żonę.

Miał pan żal do ojca?


Wielki. Kazik też. Napisał mu nawet w liście: „Jak mogłeś zdradzić Zofię Orłowską?”. A mój ojciec w 1954 roku uciekł z Polski i przyjechał do Palestyny. Pomogły mu w tym izraelskie służby. Pamiętam ten dzień. Pracowałam z krowami. Przyszedł ktoś i powiedział, że dwóch młodych panów czeka na manie w kancelarii. Poszedłem tam tak, jak stałem. Rzeczywiście, zobaczyłem dwóch młodych panów. „Chodź na dwór, usiądziemy na ławce, bo chcemy ci coś powiedzieć”, zagadnął jeden z nich. To było izraelskie UB. Usłyszałem, że mój ojciec jest w Tel Awiwie, a oni chcieli mnie do niego zabrać. Pojechaliśmy do małego miasteczka i takiego niewielkiego domku. Jakaś pani myła stół w ogródku. Wyszedłem z auta i stanąłem na środku szosy. „Niech pani zawoła doktora Orłowskiego, jego syn tu jest”, rzucił jeden z młodych ubeków. Wyszedł jakiś człowiek, w  ubraniu, w jakim podróżuje się do ciepłych krajów: białym  lnianym garniturze i w czapce z korka. Widzi się takie na filmach opisujących podróżników z tropików. Biegł do mnie, utykając. Nie ruszyłem się. Podleciał do mnie i z jego gardła wyrwał się dziwny jęk. I na tym skończyło się przywitanie.  Zabraliśmy go do kibucu. Chcieli, żeby został i pracował w szpitalu, ale ojciec odmówił. Po dwóch tygodniach wyjechał do Haify, do mojego starszego przyjaciela, inżyniera Sołowiejczyka. Później poznał Gienię, mikrobiolożkę, pobrali się i kupili sobie mieszkanie. Odwiedzaliśmy ich czasami z Kazikiem na herbatce.  Bardzo lubiłem  przychodzić do niego do szpitala, gdzie pracował. W Izraelu mieszkał 25 lat. Kiedy umarł, Gienia zadzwoniła do mnie, a ja do Kazika, do Ameryki, bo tam zamieszał, że nie musi przyjeżdżać.  Bo Kazik nigdy ojcu  nie przebaczył. Na pogrzebie Gienia poprosiła mnie, żebym zidentyfikował  zmarłego. Taki jest przepis. Ojciec leżał na dużym betonowym stole, przykryty białym prześcieradłem. Miał otwarte oczy, a ja wiedziałem, że trzeba je zamykać. I nagle przebaczyłem mu wszystko. Tak jakby był prawdziwym ojcem.

Małgorzata Lichecka 



wstecz

Komentarze (0) Skomentuj