- Decydując się na start, nie zaciągnąłem żadnych zobowiązań, nikomu nie obiecałem stanowiska wiceprezydenta. Nie jestem marionetką w niczyich rękach, jestem niezależnym kandydatem i takim też będę prezydentem - mówi kandydat na prezydenta Gliwic.   
Z Januszem Moszyńskim, kandydatem na prezydenta Gliwic, rozmawia Małgorzata Lichecka. 

Kiedyś był pan marszałkiem województwa śląskiego jako członek Platformy Obywatelskiej, teraz oponenci mówią, że jest pan kandydatem Prawa i Sprawiedliwości. Jak wytłumaczyć wyborcom, kto pana tak naprawdę popiera? 

Od 2007 roku jestem bezpartyjny. W wyborach 2019 zarejestrowałem Komitet Wyborczy Wyborców Janusza Moszyńskiego. Startuję pod własnym nazwiskiem, nie wstydzę się go, a pracowałam na nie 39 lat, licząc od momentu, gdy, zaraz po strajkach sierpniowych, zakładałem Niezależne Zrzeszenie Studentów. Niestety, widzę, że niektórzy mają z moją niezależnością problem: były prezydent, z uporem godnym lepszej sprawy, nazywa mnie komisarzem, a jako ekspert od samorządu doskonale wie, że nie ma w ustawie takiego określenia. Używa go jednak notorycznie, licząc, że pejoratywny wydźwięk tego słowa umniejszy mi popularności, zaś jego pomazańcowi przyniesie korzyść. 

Przesłanka, która w jakiś sposób wiąże pana z partią rządzącą, to także to, że    nie wystawia ona w mieście swojego kandydata. Robiąc  ukłon w stosunku do Janusza Moszyńskiego?

Decydując się na start, nie zaciągnąłem żadnych zobowiązań, nikomu nie obiecałem stanowiska wiceprezydenta. Jak zapewne pani zauważyła, nikt nie chciał mi meblować gabinetu, jak to się stało w przypadku jednego z moich konkurentów. Nie jestem marionetką w niczyich rękach, jestem niezależnym kandydatem i takim też będę prezydentem.  

Pana hasła w kampanii to „krok do przodu” i „blisko ludzi”. Krok do przodu w stosunku do tego, co było, czy jako nowe otwarcie dla miasta? Zamykamy stary kramik, otwieramy zupełnie coś innego?

Przez wiele lat Gliwice dobrze się rozwinęły. Miałem w tym swój udział: ściągnięcie Opla do Gliwic, powstanie sądu okręgowego czy projekt  Nowe Gliwice to moje działania. Zatem sukces ekipy rządzącej miastem w latach 90. i dwutysięcznych był, w części, efektem również mojej pracy. Później nasze drogi się rozeszły, a ja przez lata obserwowałem, z uwagą, co się w Gliwicach działo. Także na szczytach władzy. I wiem, że potrzebna jest zmiana stylu rządzenia.

Pana styl będzie polegał na tym, że jako prezydent znajdzie się pan blisko ludzi? Hasło chwytliwe, populistyczne wręcz. 

W mieście brakuje wielu drobnych elementów stanowiących o komforcie życia. Ze zdumieniem odebrałem zarzut, jaki pojawił się w wywiadzie jednego z kandydatów, dotyczący tego, że mówię o ławkach i toaletach. O detalach.  To śmieszne, bo właśnie takie detale stanowią między innymi klucz do dobrostanu mieszkańców.  

Analizując pana program wyborczy, widzę, że wybijają się w nim dwie rzeczy. Po pierwsze, wskazuje  pan deficyty pojawiające się za rządów poprzedniej ekipy. Druga kwestia to długa lista życzeń różnych grup.  Ale nie oszukujmy się, jako prezydent nie jest pan w stanie spełnić tych wszystkich obietnic. 

Rzeczywiście, w ostatnim czasie miałem bardzo dużo różnych spotkań i uważam, że   to obowiązek prezydenta, przez lata zaniedbywany. A z tych spotkań można faktycznie sporządzić listę wielu, nieraz drobnych, potrzeb, których zaspokojenie często wymaga głównie dobrej woli, a nie jakichś wielkich pieniędzy.  

Dał pan dobry przykład, bo kandydat Koalicji dla Gliwic Zygmunta Frankiewicza też już jest blisko ludzi. 

Nie wiem, gdzie był przez ostatnie 13 lat, ale teraz faktycznie, nieco się do nich zbliżył. Jeśli posłucha się, co mówią ludzie z bardzo różnych środowisk, wyłuskamy sensowne postulaty. Pani redaktor, nie tworzyłem programu na kolanie, jego założenia są efektem wieloletnich obserwacji: od 2007 roku oglądałem miasto z takiej samej perspektywy, co mieszkańcy i w wielu punktach doszedłem do podobnych konkluzji, teraz wybrzmiewających na spotkaniach. Nie występuję na nich jako wszechmocna władza czy mędrzec, po prostu idę rozmawiać i uważnie słuchać. A jeśli w wielu punktach mam zbieżne z mieszkańcami opinie, to chyba dobrze. 

Mamy w Gliwicach wiele zaniedbanych przestrzeni. Na przykład starą fabrykę drutu – kilka lat temu przygotowano znakomity projekt, Klaster Przemysłów Kreatywnych. Nic z niego nie wyszło, a teraz hala zamknięta na głucho. Dalej – Ruiny Teatru Victoria. Ponad 20 lat czekają na rewitalizację. 

Do klastra w starej fabryce drutu trzeba będzie wrócić, a przywrócenie blasku ruinom jest jednym z moich programowych priorytetów. 

To będzie kosztowna sprawa. Potrzeba około 30, 40 mln zł.  

Znaczącą poprawę można uzyskać za znacznie mniejsze pieniądze. Generalnie dostrzegam braki systemowe w sferze kultury. Kiedyś mieliśmy Gliwickie Spotkania Teatralne. Świetna impreza. Nie rozumiem, czemu została „uśmiercona”.

Dziś Teatr Miejski w Gliwicach pracuje na swoją markę, więc GST to już przeszłość. 

Nie zgodzę się z pani diagnozą, co więcej - uważam, że likwidacja teatru muzycznego była nieporozumieniem. Zabito go jednym ruchem. 
To nie tak, teatr wymagał gruntownej reformy, a ta, którą przeprowadził dyrektor Grzegorz Krawczyk, pchnęła go na nowe tory. 
Nie zamierzam krytykować dokonań dyrektora Krawczyka, w warunkach, w jakich przyszło mu działać, zrobił naprawdę sporo. Natomiast powtarzam: moim zdaniem, nie trzeba było likwidować teatru muzycznego. A takie przyzwolenie wynikało z braku wypracowanej polityki kulturalnej.

Jak pan ocenia współpracę miasta z Politechniką Śląską? Moim zdaniem, to dwa osobne światy, a przecież miasto mogłoby czerpać z dorobku uczelni.   

Nasza politechnika to jedna z dziesięciu najlepszych uczelni w Polsce, dziś ze statusem uczelni  badawczej. Dla mnie istotną kwestią jest, jak zatrzymać w Gliwicach najzdolniejszych absolwentów, młodych naukowców oraz jak konkurować o nich, ofertą spędzania czasu wolnego, dostępnością mieszkań czy bazą gastronomiczną, z innymi ośrodkami.  

Miasto nie korzysta z politechniki w żadnej sferze. Śmiem twierdzić, że w pewnych obszarach traktuje ją jak konkurenta. Podam przykład: na wyciągnięcie ręki mamy najlepszych architektów,  a  miasto – urbanistycznie – wymyślają urzędnicy. 

W pierwszych dniach urzędowania spotkałem się z rektorem i dziekanem wydziału architektury. Politechnika to moja uczelnia, jestem jej absolwentem,  a brak ścisłej współpracy uważam za złą rzecz. I chcę to zmienić. Zadeklarowałem, że jeśli wygram, utworzę w urzędzie specjalną jednostkę zajmującą się współpracą z  uczelnią. 

Na Zwycięstwa, ale nie tylko, bo to dotyczy całego miasta, wszechobecne są reklamy. Chaos reklamowy jest zmorą Gliwic. Kilka lat temu powstała dobra inicjatywa – „Gliwice bez reklam”. Studenci wydziału architektury, pod okiem tutorów, przygotowali całościową koncepcję dotyczącą uporządkowania miasta pod tym względem. Niestety, wylądowała w szufladzie – urzędnicy bezradnie przyznali, że do takiej walki się nie palą. Czy zamierza pan wrócić do tego projektu? 

Szczerze mówiąc, jeszcze się do niego nie „dokopałem”.

A to trzeba przetrząsnąć szuflady wydziału architektury!

Dziękuję za podpowiedź. W mieście realizowano wiele inwestycji o wątpliwym walorze estetycznym. Na przykład tzw. woonerf przy Siemińskiego. Tak jakby użycie zagranicznej nazwy miało tłumaczyć braki tej realizacji. 

Nie zgodzę się z panem. Woonerf to pomysł architektoniczny zepsuty przez wykonawców i przez nich niedokończony. Miasto nigdy tej przestrzeni nie zaakceptowało, nie wsparło architektów, nie było nią zainteresowane. To, co pan ogląda i co się panu nie podoba, jest wypaczoną ideą bardzo dobrego rozwiązania stosowanego na europejską skalę.     

Ja się nie odnoszę do idei, tylko do partackiej realizacji. Przestrzeń podwórca miejskiego z przejeżdżającym autobusem jest nie do przyjęcia:  dla mnie to nie jest  miejsce do odpoczynku. I te słupki... 

Będzie pan likwidował woonerf?

Rozważam różne scenariusze. 

Jak widzi pan funkcję miejskiego konserwatora zabytków, decydującego o dziedzictwie historycznym i kulturowym miasta. W ostatnich latach byliśmy świadkami bardzo wielu kontrowersyjnych decyzji, oprotestowywanych przez   mieszkańców. Jak chociażby sprawa budynku, w którym pan teraz urzęduje. 

Uważam, że pani Ewa Pokorska jest rzadkim przypadkiem entuzjasty.   

Ale wydała też wiele szkodliwych decyzji.   

Pytanie: czy należy kogoś obwiniać za niezdolność do heroizmu? Narzędzia, którymi dysponuje pojedynczy urzędnik, są dość ograniczone. Jeśli ze strony przełożonych nie ma zrozumienia, praktycznie może niewiele zrobić. Na pewno miejski konserwator zabytków będzie miał moje wsparcie, bo zabytki, dziedzictwo
bezwzględnie należy chronić. 

Działalność zarządu dróg miejskich bulwersuje wiele grup: od policji po społeczników. Takie państwo w państwie, twierdzą ci, którzy mają z nim do czynienia.  

Na każdym spotkaniu słyszę pod adresem ZDM krytyczne uwagi. Już wydałem polecenie, aby wnioski mieszkańców składano nie na Płowieckiej, w jego w siedzibie, lecz w urzędzie, by móc śledzić obieg takiego wniosku. Po wyborach przyjdzie czas na  gruntowne zmiany, gdyż ta jednostka po prostu zrakowaciała.   

Mówi pan o zmianie stylu sprawowania władzy? Przecież był pan już w tej  ekipie. 

Od tamtego czasu przybyło mi doświadczenia i wiedzy. Potrafię również wyciągać wnioski, a pierwszy to taki, że miasto nie jest własnością prezydenta, a mieszkańców.  Prezydent, jako najwyższy urzędnik i osoba odpowiedzialna za funkcjonowanie wszystkich miejskich instytucji, tak naprawdę narzuca styl funkcjonowania administracji. Po kilku tygodniach urzędowania zaobserwowałem, że wnioski mieszkańców odrzuca się, pisząc „skarga bezzasadna”.  A może należałoby zacząć od „dziękujemy za zainteresowanie się sprawą”?

Z bezdusznej maszyny urzędniczej chce pan zrobić taką, która będzie się przejmowała każdym mieszkańcem? 

Nie cała maszyna jest bezduszna, ale fakt, spora część urzędników  w kontaktach z mieszkańcami  wykazuje syndrom oblężonej twierdzy. A czasem ten mieszkaniec celnie wytknie błąd, do którego musimy się odważnie przyznać. Jeśli z najważniejszych gabinetów płynął przekaz: „każdy zewnętrzny sygnał to atak, który trzeba odeprzeć”, tak robiono. Kiedy przekaz się zmieni, zmieni się również podejście urzędników do obywateli. Preferuję otwartość, dyskusję, wymianę zdań, nawet ostrą. A, i jeszcze jedno: różnica między mną a poprzednikiem jest taka, że ja potrafię się przyznać, że czegoś nie wiem.                   


wstecz

Komentarze (0) Skomentuj