Wywiad Ewy Piaseckiej z Krzysztofem Kobylińskim o samopoczuciu artysty w takich czasach, o ograniczeniach i możliwościach, o życiu codziennym.
Spróbujmy podsumować ten niezwykły rok. Przyszedł marzec i pierwszy lockdown wywrócił wszystkie plany. Jak wyglądała Twoja wiosna?  
Zacząłem się zastanawiać, czy nie nadać innego kierunku naszej działalności albo czy nie zmienić naszej filozofii działania. Ale doszedłem do wniosku, że to co robimy – choć zmodyfikowane – może być dla wielu osób jedynym stałym punktem we wszechświecie. I to pozwoliło mi pójść dalej. 

Już w lipcu pojawiły się informacje, że – mimo wszystko – PalmJazz się odbędzie… 
Bo jeżeli uważamy, że nasza praca ma pewną wartość, nasze działania stają się odpowiedzią na to, co dzieje się na zewnątrz. Nie możemy dotrzeć z czymś do ludzi obecnych na widowni, więc wychodzimy do nich z naszym przekazem w sieci. Dlatego przez parę miesięcy kupowaliśmy po jednej kamerze i uczyliśmy się filmowania naszych koncertów, także teraz – śmiem twierdzić – robimy to nie gorzej od wielu poważnych profesjonalistów, choć nie uważamy się za filmowców. 

Co było trudniejsze: spełnianie coraz ostrzejszych wymogów sanitarnych czy cała logistyka festiwalowa? 
Przepisy sanitarne to jest coś, z czym mierzy się teraz każdy przedsiębiorca w Polsce, coś niespecjalnie skomplikowanego. Natomiast zmiana formuły działania to poważna sprawa. Nie chodzi już tylko o to, żeby zrobić jeden czy drugi koncert. Trzeba przecież zapewnić sobie wykonawców: kwarantanna, każdy wzrost liczby zachorowań – to wszystko przekłada się na czyjąś obecność lub nieobecność. Chciałbym powiedzieć, że odkryłem taką magiczną formułę, która mi to gwarantuje, ale nie... (śmiech) 

A jednak z zapowiadanych koncertów nie odbyły się chyba tylko dwa... 
W końcu wszystkie się odbyły, choć – w dużej części – z innymi wykonawcami, rzecz jasna z przyczyn obiektywnych, o których mówiliśmy przed chwilą. 

Przejdźmy do Twojej aktywności koncertowej. Przed pandemią grałeś po kilkadziesiąt koncertów rocznie. Jak wyglądają Twoje plany w tej chwili? 
Trzydzieści pięć to nie aż tak dużo (śmiech). Już pierwszy, marcowy lockdown potraktowałem jako szansę. Odpadły koncerty, odpadły czynności organizacyjne: w sytuacji, kiedy masz czas – ćwiczysz, idziesz do przodu w kontakcie z samym sobą. Ale mam zorganizowaną trasę we Włoszech z Danielem di Bonawenturą, m. in. we Florencji i Mediolanie. Jest też wysokie prawdopodobieństwo koncertu z „Perłami” (KK Pearls – przyp. red.) w Austrii na przełomie lipca i sierpnia. Są propozycje ze Stanów, Kanady, Niemiec... tylko że nikt ich nie „dopina” z uwagi na to, że nikt nie wie, co będzie możliwe. Dlatego praca nad sobą wydaje się sensownym rozwiązaniem. Jeśli pojawi się możliwość otwarcia granic, ściągnięcia muzyków i prowadzenia prób, będę pracował nad KK Pearls 2. Będę komponował... 

Udało mi się kiedyś wyłuskać z internetu nagranie, na którym wykonujesz wariacje „Pod Twą obronę” – tradycyjnej pieśni religijnej. Zupełnie nieoczekiwane rzeczy z niej wydobyłeś i zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. 
Faktycznie, wykonuję czasem ten utwór na koncertach i od dawna mam ochotę na nagranie dwóch zestawów melodii popularnych: jeden to kolędy, a drugi – mój osobisty wybór najlepszych polskich pieśni ludowych i tradycyjnych. Na razie to jednak tylko luźne pomysły. 

W naszych rozmowach co jakiś czas ten temat powraca. Widać, że takie utwory Cię fascynują… 
Wiesz, to są nasze korzenie, nasze kotwice. Uczy się ich, zna je właściwie każde dziecko. „Płonie ognisko i szumią knieje”, „Gąska” czy kolędy to są bardzo piękne melodie, które mogłyby zachwycić świat. Więc ochotę na nagranie takiej płyty mam, ale nie potrafię powiedzieć, kiedy i jak to nagram. Dlatego, że takie rzeczy jest bardzo łatwo zniszczyć. Trzeba przecież znaleźć punkt wspólny, stan równowagi między twórcą a materiałem, a tu stopień swobody jest niewielki. 

Wróćmy do rzeczywistości pandemicznej: jak się czuje artysta, grając koncert online, bez kontaktu z żywymi słuchaczami? 
„Onliny” to jest trudny temat. Jak masz naprawdę dobry fortepian, możesz się cieszyć tym, że jest zgodność między tobą a instrumentem. Ale na pewno to jest wyzwanie. Chociaż ja jestem zadowolony, bo na Facebooku parę tysięcy osób słuchało sieciowych transmisji moich koncertów.  

A reakcje publiczności? Brawa? 
Pewnie, że tego brakuje: przede wszystkim wtedy możesz chwilę odpocząć (śmiech). Poza tym, jak masz rzeczywiście dobry odbiór swojej muzyki (oklaski, pokrzykiwania), to czujesz tę energię publiczności, dostajesz ją i ona Cię niesie. Koncerty online nie dają tego feedbacku, dlatego są takie trudne. 

Muzyka w sieci to dobry punkt wyjścia do skomentowania globalnego zasięgu Twoich kompozycji. Dzięki obecności na Spotify utworów Kobylińskiego tylko w 2020 roku słuchało ponad pół miliona ludzi z dziewięćdziesięciu dwóch krajów, a „Impression E-minor” osiągnęło wynik 2, 5 mln odtworzeń. 
Wszystko to wydarzyło się niejako poza mną, nie miałem i nie mam na to wpływu, ale cieszę się z tego, nawet jeśli nie do końca mechanizm tej popularności rozumiem. Znalazłem się na przykład na światowym zestawieniu „Late night jazz”, którego słucha ponad 1,8 mln osób. Przyszedłem, zagrałem, zwyciężyłem? No nie do końca… (śmiech) Bo nie było to w żaden sposób wykreowane, zaplanowane. Ale (może właśnie dlatego) tak sobie to cenię. 

Nie tak dawno spotkał Cię jeszcze jeden dowód uznania na skalę światową. W wydawnictwie Coffee House Classics ukazała się płyta „Jazz inspired by greatest creators”, na której znalazł się utwór zatytułowany Twoim nazwiskiem, obok utworów sygnowanych nazwiskami takich tuzów, jak: Chick Corea, Keith Jarrett czy (drugi Polak w tym gronie) Marcin Wasilewski… 
Nie ukrywam, moje ego zostało bardzo mile połechtane (śmiech). Miło było znaleźć się w takim towarzystwie, mimo że sam chyba wybrałbym co innego na swoją muzyczną wizytówkę. 

A czego Czytelnikom „Nowin” życzy na święta „muzyk, którego słucha świat”? 
Radości życia. Wszystkim ludziom na świecie! 
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj