O wydarzeniach grudnia 1981 roku, studenckich strajkach, podwyżkach, reglamentacji towarów, nastrojach mieszkańców. Przypominamy rozmowę z historykiem dr Bogusławem Traczem, pracownikiem katowickiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej.         


- Jaka była sytuacja polityczna w mieście w momencie ogłoszenia stanu wojennego?

 - Bardzo napięta. Od 12 listopada trwał strajk studentów Politechniki Śląskiej, którzy w ten sposób solidaryzowali się ze swoimi rówieśnikami strajkującymi w Wyższej Szkole Inżynieryjnej w Radomiu. Studenci domagali się m.in. zmian w ustawie o szkolnictwie wyższym oraz zapewnienia swobodnego dostępu do mediów. Ponieważ władze nie chciały ustąpić, od 19 listopada protest przybrał formę strajku okupacyjnego, w którym brało udział prawie 2,5 tysiąca studentów. W ostatni dzień listopada strajkujących poparł specjalną uchwałą Senat Politechniki Śląskiej. Jednocześnie studenci rozpoczęli akcję informowania mieszkańców Gliwic o przebiegu strajku, postulatach strajkujących i sytuacji w szkolnictwie wyższym.

Na ulicach pojawiły się grupy młodych ludzi, którzy wręczali przechodniom ulotki. Wieszano plakaty, które z premedytacją zrywali „nieznani sprawcy”. Do 13 grudnia nie udało się osiągnąć porozumienia. To właśnie strajkujący studenci byli jednymi z pierwszych, którzy w nocy z 12 na 13 grudnia zauważyli wzmożony ruch milicyjnych kolumn samochodowych i wojskowe patrole na ulicach. Zanim milicja i wojsko opanowały budynki uczelni, zdołano zniszczyć większość dokumentów, a sporą część materiałów „niepoprawnych politycznie” ukryto m.in. na parafii św. Michała Archanioła i u ojca Jana Siemińskiego z kościoła pw. Podwyższenia Krzyża Świętego. Strajk załamał się, a jego liderów w większości internowano.

- Kto grał pierwsze skrzypce w gliwickim środowisku opozycyjnym?

- Gliwicka Solidarność przed grudniem 1981 r. nie była jednolitą, zwartą strukturą. W większości dużych zakładów działały komisje zakładowe związku, które  były dość samodzielne. Nie udała się próba ich podporządkowania powstałej w listopadzie 1980 r. Komisji NSZZ Solidarność Miasta Gliwice, nota bene całkowicie zinfiltrowanej przez Służbę Bezpieczeństwa. SB posiadała w jej strukturze aż pięciu tajnych współpracowników, łącznie z pierwszym przewodniczącym. Co więcej, bezpieka dysponowała kluczami do siedziby komisji przy ul. Zwycięstwa, co pozwoliło na penetrację lokalu, a 13 grudnia na zajęcia go bez konieczności wyważania drzwi. Oczywiście nie wszystko udało się kontrolować i spora część działań gliwickiej Solidarności przed 13 grudnia wymykała się tajnej policji.

Bez wątpienia osobami szczególnie zasłużonymi w tamtym okresie byli m.in. Władysław Kostrzewski, Bogusław Choina i Andrzej Maj-Majewski. Udało się im m.in. przepchnąć wiele społecznie cennych inicjatyw, jak np. przeznaczenie budowanej właśnie nowej siedziby PZPR – tzw. Białego Domu – na szpital ginekologiczny czy adaptację budynku starej kręgielni przy ul. Dębowej na przychodnię zdrowia psychicznego. Tych decyzji szczęśliwie po 13 grudnia nie cofnięto.  Spora część opozycji związana była z Politechniką Śląską, zwłaszcza od chwili, kiedy na uczelni powstały struktury Niezależnego Zrzeszenia Studentów. W mieście działały ponadto Konfederacja Polski Niepodległej oraz Federacja Młodzieży Szkolnej. Rozwijało się także niezależne harcerstwo, poprzez Krąg Instruktorów Harcerskich im. Andrzeja Małkowskiego. Choć spora część tych działań załamała się 13 grudnia, wiele przetrwało w formie szczątkowej i było kontynuowanych również po wprowadzeniu stanu wojennego.

 - W jaki sposób służby załatwiały  w Gliwicach  opozycjonistów?

- Poprzez agenturę, ulokowaną we wspomnianej Komisji NSZZ Solidarność Miasta Gliwice, Służba Bezpieczeństwa posiadała dokładne rozeznanie o prowadzonej działalności wewnątrzzwiązkowej i postawach większości działaczy. Na tej podstawie, już dużo wcześniej, przygotowano listy z nazwiskami osób wytypowanych do zatrzymania z chwilą wprowadzenia stanu wojennego.

Plan powiódł się tylko częściowo, gdyż nie wszyscy z tych, którzy znaleźli się na listach, byli w nocy z 12 na 13 grudnia w domu. Części udało się w porę ukryć u rodziny i znajomych. Niektórych, jak np. Bogusława Choinę, aresztowano dopiero kilka dni później. Za tymi, którym udało się uniknąć pierwszej fali aresztowania, rozesłano listy gończe. Ponadto na bieżąco uzupełniano wiadomości o osobach zaangażowanych w działalności opozycyjną i niektórych zatrzymywano jeszcze w lutym i marcu 1982 r., a więc w zasadzie dwa, trzy miesiące od chwili wprowadzenia stanu wojennego. O tym, że machina represji była jednak czasami ślepa, świadczy fakt, że często aresztowano osoby słabo zaangażowane w działalność opozycyjną, a nawet takie, które na wspomnianych listach znalazły się przez pomyłkę, przypadek lub ludzką złośliwość. 

- Czy były manifestacje?

- Dla większości nawet najbardziej radykalnych i odważnych opozycjonistów wprowadzenie stanu wojennego było kompletnym zaskoczeniem. Uderzenie  okazało się na tyle silne, że sparaliżowało większość działań opozycji, jednak nie wszystkie. Jeszcze 12 grudnia 1981 r., tuż przed północą, do lekarza i jednocześnie przewodniczącego Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność w gliwickiej służbie zdrowia Władysława Kostrzewskiego, który właśnie miał dyżur w Szpitalu Miejskim przy ul. Kościuszki, doszły informacje o nietypowej sytuacji w mieście i pierwszych aresztowaniach.

Karetkami pogotowia udało się przewieźć na teren szpitala część działaczy Solidarności i w ten sposób powstały zalążki pierwszych podziemnych struktur opozycyjnych. Liderem jednej z takich grup był Jerzy Buzek. Spośród wielu nazwisk, oprócz wspomnianego już wcześniej Władysława Kostrzewskiego, warto wymienić w tym miejscu Bogusława Choinę i Tadeusza Drzazgowskiego. Już 14 grudnia rozpoczęto druk i kolportaż ulotek, a nieformalna grupa opozycjonistów, która się wówczas zawiązała, nazywana była „Drugim Garniturem” Gliwickiej Delegatury NSZZ Solidarność.

W hucie 1 Maja pracownicy, którzy 13 grudnia dotarli na ranną zmianę, ogłosili strajk. Hutników poparła niewielka grupa studentów. Postanowiono rozpocząć okupację zakładu. Dyrekcja jednak szybko zawiadomiła władze i na ul. Piwną ściągnięto oddział ZOMO, uzbrojony w pałki i broń palną. Demonstracja siły wystraszyła strajkujących, którzy ostatecznie odstąpili od strajku i opuścili hutę. Najbardziej radykalni i nawet skłonni do czynnego oporu byli ludzie młodzi, przede wszystkim studenci, których stan wojenny zaskoczył w trakcie strajku na politechnice.

Nastroje, często buńczuczne, w których mieszały się strach i brawura, starali się tonować księża z duszpasterstwa akademickiego. Być może to ich zasługą było rozładowanie wielkiego napięcia i takie pokierowanie emocjami, iż  zdecydowano się w porę zakończyć strajk? Pewnie gdyby dalej okupowano budynki uczelni, władza pokusiłaby się o użycie przemocy. Myślę, że nie miałaby żadnych skrupułów.

 - Jak przeciętny mieszkaniec reagował na stan wojenny?

- Każdy z nas ma swój indywidualny świat poglądów, postaw i przekonań, tym samym różnie reagujemy na otaczającą nas rzeczywistość. Na pewno było to bardzo traumatyczne wydarzenie, zarówno dla działaczy Solidarności, jak i członków PZPR. Przecież również dla większości z nich wprowadzenie stanu wojennego stanowiło zupełne zaskoczenie.

Na pewno po szoku pierwszych dni nastąpił czas „oswajania się” z nową sytuacją. Zbliżały się święta. Robiono świąteczne zakupy i choć brakowało większości towarów, każdy starał się jakoś przygotować się do Wigilii – chyba najbardziej ponurej w całej powojennej historii Polski. W najtrudniejszej sytuacji znalazły się osoby starsze, emeryci oraz chorzy, dla których wprowadzenie godziny policyjnej i zakaz przemieszczania z miasta do miasta bez specjalnego zezwolenia spowodowały dotkliwe ograniczenie łączności z rodziną.  Co prawda na święta  Bożego Narodzenia czasowo zniesiono obowiązek uzyskiwania zezwolenia na opuszczenie miejsca zameldowania oraz obowiązku natychmiastowego meldunku po przybyciu do innej miejscowości, jednak po 28 grudnia przepisy te znów obowiązywały. Do tego należy dodać nieustanne braki w sklepach, nawet najbardziej podstawowych towarów. W dokumentach z tamtego czasu możemy przeczytać, że często nie sposób dało się kupić nawet mleka i pieczywa, choć władza robiła wszystko, by właśnie po wprowadzeniu stanu wojennego poprawiło się zaopatrzenie.

 - Kto wówczas „siedział na urzędzie”?

 - Gliwicami rządziła w zasadzie trójka decydentów: I sekretarz Komitetu Miejskiego PZPR, prezydent miasta i przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej. Dokładnie w tej kolejności.  Stanowisko szefa partii komunistycznej w mieście piastował wówczas Jan Rębacz. Kiedy wprowadzono stan wojenny miał 42 lata i na czele gliwickiej PZPR stał dopiero niecałe pół roku. Był typowym aparatczykiem. W partii od 1960 r. W 1970 r. ukończył Centralną Szkołę Partyjną w Warszawie. Przed objęciem funkcji I sekretarza Komitetu Miejskiego w Gliwicach był etatowym pracownikiem Komitetu Wojewódzkiego i I sekretarzem Komitetu Zakładowego PZPR przy kopalni Gliwice.

Prezydentem miasta był Janusz Krajewski, dwa lata młodszy od Antosza, typowy technokrata. Od stycznia 1974 r. zajmował stanowisko wiceprezydenta miasta, a w lipcu 1980 zasiadł w fotelu prezydenta. Oczywiście i on był członkiem PZPR.

Wreszcie przewodniczącym Miejskiej Rady Narodowej w grudniu 1980 r. został Stefan Zemła, najlepiej wykształcony z całej trójki. Miał doktorat i był m.in. współautorem Planu Generalnego Huty Katowice. Jego pozycja była jednak najsłabsza, co wynikało z niskiego statusu Miejskiej Rady Narodowej w ówczesnym systemie władzy. Zresztą i tak 13 grudnia cała trójka musiała podporządkować się zarządzeniom wojska.

Administracja została podporządkowana armii. Co prawda pełnomocnikiem Wojewódzkiego Komitetu Obrony został formalnie prezydent miasta Janusz Krajewski, jednak realna władza spoczęła w rękach komisarzy wojskowych, którym podporządkowano urzędy oraz objęte tzw. militaryzacją zakłady pracy i instytucje publiczne.

- Pana  osobiste doświadczenia z tamtego okresu? 

- Miałem wówczas niecałe 10 lat. Byłem dzieckiem niezainteresowanym polityką, jednak gdzieś podskórnie i mnie udzielała się atmosfera, która nastała po sierpniu 1980 r. Wiadomość o wprowadzeniu stanu wojennego przyjąłem z przerażeniem, bardziej wynikającym ze słowa „wojna” niż ze świadomości tego, co faktycznie się wydarzyło.  Pamiętam, że początkowo nikogo z domowników nie dziwiło, że milczy telefon i nie ma programu telewizyjnego. W tamtym czasie podobne zdarzenia były na porządku dziennym. Co jakiś czas przecież brakowało prądu, często wyłączano telefony. Dopiero kiedy ojciec zaczął krążyć po sąsiadach z pytaniem, czy u nich też nie działa telewizor, ktoś już dowiedział się z radia, co się stało. Potem oczywiście oglądaliśmy wszyscy, kilkakrotnie powtarzane, przemówienie Jaruzelskiego.

Oczywiście cieszyłem się, że nie będziemy chodzić do szkoły, ale na tej naiwnej, dziecięcej radości kładł się cieniem strach, zwłaszcza że wszyscy dorośli byli również przerażeni. Mieliśmy jamniczkę Tinę, której stan wojenny w ogóle nie interesował. Jak to pies, chciała wyjść na spacer, zwłaszcza że nie potrafiła załatwić się w mieszkaniu. W niedzielę wyszła z nią mama. Ja chyba dopiero w poniedziałek.

To, co utkwiło mi w pamięci, to zupełnie puste miasto. Mieszkam w śródmieściu, gdzie zawsze był duży ruch. W tamto zimowe popołudnie nie jeździły samochody, nikt nie spacerował. Ludzie po prostu bali się wychodzić z domów. Dobrze pamiętam również, jak kilka dni później, wieczorem, czołgi jechały pod naszym domem „zabezpieczyć” teren wokół kopalni.  Następnego dnia chodziliśmy oglądać wielkie dziury, które gąsienice czołgów zrobiły w asfalcie i poprzewracane, a w zasadzie zmiażdżone kwietniki wzdłuż ul. Konstytucji. No i oczywiście był koksiak, przy którym grzali się żołnierze pilnujący pomnika żołnierzy Armii Czerwonej, dziś już nieistniejącego obelisku z czerwoną gwiazdą.

Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, wydaje się absurdem, że angażowano ludzi pod bronią, by pilnowali miejsca mającego w założeniu stanowić symbol „wdzięczności mieszkańców miasta”. Nie był to – niestety – jedyny, a tym bardziej największy z absurdów tamtych czasów.   

Rozmawiała Małgorzata Lichecka

Nowiny Gliwickie”  w stanie wojennym

W 1981 roku ostatni numer tego roku ukazał się 7 grudnia. Pisaliśmy, oczywiście, o sytuacji strajkujących studentów,  lecz z analizy tekstów nie wynikało zagrożenie zbliżającymi się wydarzeniami. Po 13 grudnia tygodnik zamknięto aż na trzy miesiące, a pierwszy numer w 1982 roku ukazał się dopiero 15 marca.        


Kalendarium roku 1981 na podstawie książki dr. Bogusława Tracza „Trzecia dekada. Gliwice 1971 – 1981”.

styczeń

- administracja rządowa poinformowała, że  najtańsze i najpopularniejsze papierosy bez filtra, „Sporty”, przemianowano na „Popularne”;

 28 lutego

- ogłoszono decyzję o wprowadzeniu, od 1 kwietnia, kartek na mięso i jego przetwory;

1 marca

- zaczęły obowiązywać nowe, obniżone normy reglamentacji cukru. Matkom karmiącym i kobietom w ciąży przysługiwało 1,5 kilograma miesięcznie. Tyle samo otrzymywały dzieci i młodzież do 18. roku życia. Pozostałym wyznaczono normę kilograma miesięcznie na osobę;

22 kwietnia

- rząd podjął decyzję o wprowadzeniu od 1 maja reglamentacji masła i przetworów zbożowych (mąki, ryżu i kaszy);

3 maja

- po raz pierwszy od pamiętnych wydarzeń 3 maja 1946 roku, kiedy wojsko i milicja dokonały pacyfikacji manifestacji patriotycznej, znów obchodzono w Gliwicach Święto Konstytucji. Ponad 30 tysięcy mieszkańców przyszło na plac Krakowski, na którym dzień wcześniej ustawiono ołtarz polowy. Mszę celebrował ks. Józef Dyllus, a kazanie wygłosił redemptorysta  o. Jan Siemiński;

1 lipca

- w całym województwie katowickim zaczęła obowiązywać reglamentacja słodyczy. Specjalne bony można było odebrać w sklepach, w których wcześniej  zarejestrowano kartki na cukier;

11 lipca

- w mieście od dłuższego czasu brakowało podstawowych towarów, do których w pierwszej połowie  lipca dołączyły ziemniaki. W wolną sobotę, 11 lipca, można je było dostać wyłącznie na targowisku przy ul. Pod Murami. Kolejka była bardzo długa, a czekało się około  2 godzin. Po 14.00 ziemniaków  zabrakło;

15 lipca

- w województwie zaczęła obowiązywać reglamentacja papierosów. Kartkę mógł odebrać każdy, kto skończył 18 lat,  jedenaście miesięcy i dwadzieścia dziewięć dni. W lipcu przydział wynosił 160 sztuk, czyli 8 paczek;

15 sierpnia

- w  aptekach zaczęło brakować leków. Niedobory wynosiły aż 721 pozycji i nie była to wówczas lista zamknięta. Najbardziej deficytowe były antybiotyki i środki przeciwbólowe, nie dało się też kupić syropów;      

5 października

- 80-procentowa podwyżka papierosów i zapałek. Najtańsze „Popularne” kosztowały (po podwyżce) 11 zł, najdroższe „Carmeny” – 65 zł za paczkę. 
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj