Zła wiadomość dla pacjentów. Początek roku w „wojskowym” i GCM zapowiada się dramatycznie: na wielu oddziałach brakuje lekarzy. Wypowiadają umowy, zniechęceni złym zarządzaniem i fatalnymi, ich zdaniem, warunkami pracy.  

29 grudnia  2016 r. był ostatnim dniem pracy oddziału chirurgii dziecięcej. Pacjentów z zaplanowanymi zabiegami odesłano do innych szpitali, więc z chorym dzieckiem będziemy podróżować po Śląsku. Ortopedia także w rozsypce, doświadczeni lekarze złożyli wypowiedzenia, podobnie chirurgia ogólna – tu z kolei wypowiedziano tzw. umowy opt-aut i w lutym 2017 roku nie będzie tam żadnego lekarza dyżurującego.

Ruina z ruiną

Rok 2016 był dla obydwu szpitali trudny: wciąż nie zakończono procedury ich łączenia, bo od roku  firma audytorska ocenia szanse powodzenia takiej operacji, biorąc za to niemałe honoraria. Pracownicy ponuro żartują, że ruina połączy się z ruiną, nie rozumieją także, dlaczego miasto upiera się przy takim rozwiązaniu, nie znając rzeczywistej sytuacji. Władze rozmawiają tylko z prezesem, mówią lekarze, a ten pokazuje cyferki, działające jak magia, ale to taka czarna dziura, za którą kryje się tragiczna sytuacja na oddziałach. Zespół ciągle też słyszy od prezesa: „będzie wspaniale, gdy powstanie nowy szpital”. - Tylko co z tego, skoro nikt tam nie będzie pracował, bo nie wytrzymamy czterech lat w takich warunkach – dodają lekarze. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że z prezesem się nie dyskutuje, prezesa się wysłuchuje, jeśli w ogóle można go złapać, bo krąży między szpitalami.  
W GCM najbardziej znienawidzonym słowem jest „oszczędność”. Prezes Marian Jarosz, wyznawca zasady „nie dam, bo nie mam”, używa go w każdej rozmowie. Ale osoba uhonorowana przez prezydenta Zygmunta Frankiewicza statuetką Gliwickiego Lwa, przyznaną za sprawne zarządzanie, zdaje się nie panować nad coraz gorszą sytuacją. 

W izbie przyjęć – czarno od ludzi

W listopadzie 2016 roku w dawnym wojskowym zawieszono działalność oddziału chirurgii, więc ta w GCM stała się jedynym dyżurującym, w trybie ostrym, oddziałem w mieście i powiecie. – Nie jest sobie pani w stanie wyobrazić, co  się dzieje na izbie przyjęć!  Czarno od ludzi, wszyscy chcą być przyjęci w tej chwili i my to rozumiemy, ale co zrobić, skoro na izbie nie ma lekarza dyżurnego, wszystkie stanowiska są zajęte, na sali operacyjnej cały zespół. Ludzie wściekli, my wściekli, awantury non stop, a prezes mówi, że musimy sobie „przeorganizować” pracę. No szlag nas trafia. To się może skończyć tragicznie, a potem prokurator. Dla lekarza, nie dla prezesa – jeden z moich rozmówców nie kryje oburzenia.

Dlatego w pismach wysłanych do Jarosza domagali się innego stylu pracy, wzmocnienia zespołu przez dodatkowy etat dla dyżurującego lekarza tak, by poprawić bezpieczeństwo  pacjentów. Lekarze byli w tej sprawie na rozmowie i usłyszeli, że ich żądania są nierealne, bo wiążą się z dużymi pieniędzmi. – Pracujemy na granicy bezpieczeństwa, nie chcemy tragedii, a pieniądze to nie wszystko. Bardziej chodzi o rozsądne podejście do dyżurów i potraktowanie nas jak partnerów, a nie osoby, które bez szemrania wykonają  każdy rozkaz – lekarze są zmęczeni ciągłą szarpaniną i brakiem klarownych  informacji.         

Byłem naiwny, ale szybko przejrzałem na oczy

Dr Janusz Kowalski, były ordynator chirurgii dziecięcej, gdy zatrudniał się w GCM pięć lat temu, myślał o wielu zmianach, lecz bardzo szybko okazało się, że musi nauczyć się radzenia sobie w warunkach ekstremalnych. – Odkąd pamiętam, a nie jest  to problem tylko mojej ordynatury, zawsze były kłopoty kadrowe, o sprzętowych nie wspomnę. Na oddziale mamy 4 lekarzy na etacie i 2 rezydentury: 60 dyżurów miesięcznie – 30 stacjonarnych i 30 pod telefonem. To dużo! Do naszych obowiązków, zgodnie z poleceniem prezesa, należy także zabezpieczenie poradni przyszpitalnej. Dodam, że to dodatkowe zajęcie w innej części szpitala, za które nie pobieramy wynagrodzenia – wylicza Kowalski. Zaciskali zęby i rzeczywiście nauczyli się takiej pracy, ale przez ostatnie półtora roku było już na oddziale bardzo ciężko.

Przyjaciele, dajcie na remont      

Dr Kowalski miał plany: remont oddziału, nowa aparatura, organizacja pracy pozwalająca na efektywne leczenie i diagnostykę, każdy pacjent w centrum uwagi. Został ostatni punkt. – Pozostałe bardzo szybko wpadły do kategorii „mrzonka”. Usłyszałem, że nie ma pieniędzy, więc to, co udało się tutaj zrobić, zawdzięczam przyjaciołom, znajomym, rodzinom pacjentów, fundacjom i stowarzyszeniom – dodaje. Na przykład odświeżenie ścian, których nie malowano na oddziale od 15 lat. Kowalski punktuje: Gliwice są jedynym w Polsce oddziałem chirurgii dziecięcej bez sali nadzoru pooperacyjnego z prawdziwego zdarzenia, nie  ma także laparoskopu i ramienia C do zabiegów medycznych. Dzieci leżą w warunkach dramatycznych, a na 30 łóżek w oddziale jest jeden prysznic i toaleta w opłakanym stanie pamiętające lata 60. Niestety, kolejne ekipy zarządzających odsuwały kwestie remontowe w czasie, bo były pilniejsze sprawy, więc prezes Jarosz nie jest wyjątkiem. 
Nie tak dawno oddział odwiedził syn prof. Zbigniewa Tabeńskiego, założyciela  szpitala  oraz twórcy pierwszego na Śląsku oddziału chirurgii dziecięcej. Chodził po oddziale, który ostatnio widział 40 lat temu. Uśmiechał się, wspominał, a na koniec dr Kowalski usłyszał „nic się tu nie zmieniło”.  

Miasto o tym wie 

W ciągu dwóch lat liczba pacjentów stale się zwiększa, niestety, prezes nie chce przyjąć do wiadomości potrzeby minimum dwóch lekarzy dyżurujących. Od 2013 r. obowiązują przepisy, w których wyraźnie zaznaczono, że nie wolno opuszczać oddziału podczas dyżuru, a w GCM ma to miejsce regularnie, bo lekarze kursują między oddziałem a izbą przyjęć. – Więc przymusza się nas do łamania przepisów, próbując wmówić, że w ramach etatu, ale to nieprawda – dr Kowalski zainteresował sprawą konsultanta krajowego ds. chirurgii dzieci, od 1,5 roku regularnie wysyła też pisma do prezesa Jarosza, rady miasta i  prezydenta. Nie doczekał się żadnej odpowiedzi. W lutym 2016 r. podczas kontroli PIP wykazano rażące naruszanie regulaminu i łamanie czasu pracy. Prezes Jarosz ma sprawę karną, a 20 lekarzy status pokrzywdzonych.

W maju 2016  r. chirurgia dzieci otrzymała ultimatum: jeśli nie podpiszą klauzuli opt-aut  prezes wystąpi do NFZ o zawieszenie oddziału. – Czyli dalej mieliśmy łamać prawo! –  dr Kowalski nie chciał wojny, więc jakoś się ustnie dogadali, połatali dyżury, prezes coś  obiecał. – Ale dalej było po staremu. Okazało się, że tylko nas zwodził.

To już jest, proszę pani, mobbing
  
Dr Kowalski podkreśla, że nie mają problemu z pracą, bo ją kochają, ale w sensie organizacyjnym to katastrofa. – To już jest, proszę pani, mobbing, nękanie, brak perspektyw. Dlatego postanowiłem rozstać się ze szpitalem i  złożyłem wypowiedzenie, podobnie jak dwójka innych lekarzy. Odniosłem wrażenie, że było to prezesowi na rękę, bo nie musi już sam podejmować decyzji.

Ordynatorzy mówią „nie” 

Zanim zawieszenie oddziału  stało się faktem,  prezes Jarosz zaprosił na rozmowę kilku ordynatorów, proponując przejęcie małych pacjentów na ich oddziały. – To jakieś szaleństwo – komentuje jeden z lekarzy. – Nie wyobrażam sobie leczenia dzieci na moim oddziale, po to są specjalizacje. Kiedy to usłyszeliśmy, powiedzieliśmy „nie”, wtedy szef pokazał nam drzwi – mówi jeden z nich. 

Prezes jest tylko jeden 

Marian Jarosz pracuje w służbie zdrowia czwartą dekadę, ale dopiero od czterech lat zarządza dwoma szpitalami. Przedtem  ze sobą konkurowały – teraz, z niechęcią, muszą współpracować. Dla nikogo nie jest  tajemnicą, że rywalizacja trwa, a prezes umiejętnie rozgrywa tę kartę, skłócając zespoły. Wydarzenia ostatnich miesięcy 2016 roku pokazały, że pracownikom taki styl pracy zdecydowanie nie odpowiada. Ale prezes Jarosz ten wyjątkowy szpitalny stan tłumaczy bardzo prosto: nie o nadmiar obowiązków tu chodzi, a o pieniądze. 

30 tysięcy miesięcznie 

Jarosz potwierdza: żądania rzeczywiście były. Tylko trzeba je zderzyć z finansami szpitala:  utrzymanie jednego dodatkowego lekarza kosztowałoby 30 tysięcy zł  miesięcznie, trzech – prawie 100 tys., musiałby więc zwiększyć roczny budżet o 1,2 mln.  – To nie wchodzi w grę – ucina prezes. Pieniądze to jedno, drugie – obciążenie pracą. Zdaniem Jarosza przez trzy kwartały 2016 roku oddział chirurgii był wykorzystywany w 35 proc., czyli  „pracowało” 10 łóżek, 20 stało pustych. – I mam na to dowody – dodaje.

Chodzi o szpitalne statystyki: zdaniem  prezesa są dni, i to standard, kiedy na oddziale przebywało od  9 do 15 dzieci, ale  także takie, gdy było jedno. –Proszę mi powiedzieć, to  duże obciążenie pracą czy nie? Na izbie przyjęć chirurg dziecięcy przyjmuje średnio 16 osób, 85 procent to drobne urazy: ugryzienia, stłuczenia, wykręcenia, otarcia. Aktywność lekarza  w tej części szpitala kończy się zazwyczaj o godz. 22.00. Później, do rana,  pan doktor „dyżuruje", czyli śpi. Oczywiście zdarzają się sytuacje, podkreślam – nieliczne, kiedy obciążenie pracą jest większe, ale to nie powód do systemowych zmian w zatrudnieniu.

Prezes z niechęcią wspomina pewną październikową wizytę: do GCM przyjechał konsultant krajowy ds. chirurgii dzieci. – Zadał mi zaskakujące pytanie: czy wiem, że ordynator tego oddziału chce złożyć wypowiedzenie. Nie wiedziałem, ale rzeczywiście z początkiem listopada takie pismo otrzymałem – Jarosz słowem nie wspomina o wcześniejszej korespondencji z konsultantem, w której ordynator przedstawiał sytuację  oddziału zupełnie inaczej i wskazywał na brak reakcji zarządu szpitala.   Jarosz jest pewien: to był celowy ruch ze strony lekarza. – Złożył wypowiedzenie, bo wygrał konkurs w Rybniku, postępowanie ogłoszono jeszcze w maju 2016 roku, ale pan doktor nie był łaskaw wspomnieć, że do niego przystępuje –  wyjaśnia.

Oddział zawieszam. Na trzy miesiące    

Po rezygnacji ordynatora ruszyła lawina: na biurku prezesa pojawiały się kolejne wypowiedzenia. Jarosz początkowo próbował rozejrzeć się za chętnymi do pracy, ale ich, jak twierdzi, nie było. – Dlatego, zgodnie z ustawą o działalności leczniczej, byliśmy zmuszeni do wystąpienia o zgodę na czasowe zawieszenie pracy oddziału. Daliśmy sobie trzy miesiące na to, by znaleźć personel i oddział uruchomić. Zawieszenie polega na czasowym nieprzyjmowaniu pacjentów.  Ten czas wykorzystamy na remont oddziału. Kiedy pracował, trudno było to rozwiązać – wyjaśnia  dr Wojciech Maruszewski, zastępca dyrektora ds. leczniczych  w GCM. 

Kwiat chirurgii dyktuje warunki 

O piśmie złożonym przez lekarzy z oddziału chirurgii ogólnej  prezes Jarosz mówi  dosadnie: szantaż. – Panowie, w związku z tym, że zawieszono chirurgię w „wojskowym”, na dwa dni przed wyłączeniem tamtego oddziału, złożyli mi tu pismo z żądaniami: dodatkowego lekarza dyżurnego, podniesienia wynagrodzeń do 1,5 średniej krajowej, uproszczenia i wyeliminowania biurokracji w pracy chirurgów. Wprowadzenie  dodatkowych lekarzy to wydatek, nie ma na to środków. Przed pismem przyjmowali na izbie przyjęć 9 osób dziennie, a do oddziału średnio dziennie przychodziły 3 osoby z ułamkiem, nie uważam, że to za dużo  pracy. Równocześnie oddział chirurgiczny był wykorzystany w 52 proc. Z chwilą, gdy zawiesiliśmy chirurgię w oddziale wojskowym i pacjenci przeszli do GCM, wykorzystujemy go w 74 proc. Wydajność więc wzrosła – tłumaczy. 

By sytuację wyjaśnić, prezes zapraszał lekarzy na indywidualne spotkania, proponując rozwiązania systemu wynagradzania wykorzystywane w szpitalu wojskowym. Zdaniem Jarosza jest korzystniejszy, ale nie tłumaczy, na czym ta korzyść ma polegać. – Powiedziałem, że chirurgia jest zawieszona, to za zwiększone obowiązki dam im nagrody. Przeznaczyłem na to 15 tys. za miesiąc. Usłyszałem: „takie grosze nas nie interesują". Więc będziemy musieli sobie jakoś poradzić. 

Po ratunek do rady miasta

Lekarze wiele razy informowali radnych o fatalnym systemie pracy i zarządzania,  problemach z obsadami dyżurów, ale pisma pozostawały bez odpowiedzi. Dopiero skandal z zamknięciem chirurgii  w wojskowym wyrwał niektórych z letargu. I choć w komisji zdrowia zasiada aż czterech lekarzy, dyskusję o GCM i wojskowym podjęto… miesiąc temu.

Marek Pszonak, przewodniczący Rady Miasta sprawę widzi tak: Gliwickie Centrum Medyczne oraz Szpital Miejski nr 4 (były wojskowy) są aktualnie w trakcie bezwzględnie koniecznych przekształceń organizacyjno-prawnych. Nie ma żadnych wątpliwości, że ich trudna aktualnie sytuacja jest ściśle związana z finansami, którymi one dysponują.

 - Od wielu lat gliwickie szpitale są skandalicznie nisko finansowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia, dużo gorzej niż w innych miastach o podobnej liczbie mieszkańców. Kontrakt na pierwsze półrocze 2017 r. jest na poziomie sprzed 10 lat. Od wielu lat nie wzrastała cena punktu szpitalnego, która stanowi zasadniczy element przy wyliczaniu środków finansowych przekazywanych przez NFZ. Gdyby cena punktu szpitalnego wzrastała corocznie przynajmniej o wartość inflacji, przychody GCM byłyby wyższe o około 4,5 miliona zł. Radni bieżącej kadencji wielokrotnie zajmowali się sprawami gliwickich szpitali, oczywiście w ramach swoich kompetencji. Komisja zdrowia i polityki społecznej spotykała się zarówno z zarządami szpitali, jak i z pracownikami. Komisja budżetu i finansów jedno ze swoich posiedzeń odbyła na terenie Gliwickiego Centrum Medycznego, gdzie na miejscu miała możliwość zapoznania się z sytuacją organizacyjną i techniczną GCM. Radni, podejmując decyzje budżetowe, wielokrotnie wspierali wnioski o dofinansowanie gliwickiego lecznictwa zamkniętego. Szczególnie nasza ostatnia decyzja, zatwierdzająca umieszczenie w Wieloletniej Prognozie Finansowej oraz w budżecie miasta na rok 2017 zadania związane z budową nowego pawilonu szpitalnego, będzie miała korzystny wpływ na realizację świadczeń medycznych w naszym mieście. Niemniej mamy świadomość, że jeszcze dużo w kwestii szpitalnictwa jest do zrobienia, zarówno ze strony organizacyjnej, jak i finansowej – radny Pszonak ma już winnych sytuacji w szpitalach. 

Ale to miasto odpowiada za politykę zdrowotną, a ta zdaje się zajmować miejsce odległe w strategicznych planach zarządzających Gliwicami. Patowej sytuacji kadrowej na pewno nie rozwiąże budowa szpitala, a jeśli chodzi o spotkania z pracownikami, ci ich sobie nie przypominają, nie licząc tych, które wydarzyły się już po awanturze z zawieszanymi oddziałami.

Zbigniew Wygoda (klub radnych PO) cieszy się  z rozbudowy GCM, ma  jednak  wątpliwości, bo nie dostrzega żadnych działań pozwalających na zabezpieczenie funkcjonowania zagrożonych oddziałów. – Co więcej, uważam, że jeżeli sytuacja nie zostanie opanowana, za kilka lat, po wybudowaniu nowego pawilonu, nie będzie miał kto w nim pracować. Mam wrażenie, że brakuje jakiejkolwiek koncepcji funkcjonowania publicznej służby zdrowia, która, w mojej opinii, traktowana jest w Gliwicach trochę jak kukułcze jajo. Jako główny powód problemów podaje się niski poziom finansowania świadczeń przez NFZ, chciałbym zapytać inaczej: czy zrobiono wszystko w zakresie działań zarządczych w obydwu jednostkach? – Wygoda dodaje, że  jest załamany zawieszeniem oddziału chirurgii dziecięcej utworzonej przez prof. Tabeńskiego, z którego podręczników sam się
uczył.  

Medyczny okrągły stół. Tylko czy nie za późno?

W styczniu komisja zdrowia Rady Miasta chce zorganizować spotkanie ze stronami konfliktu i doprowadzić do uspokojenia sytuacji oraz wypracować sensowne rozwiązania. W medyczny szczycie uczestniczyliby lekarze, związkowcy, miasto i zarząd szpitala.

Małgorzata Lichecka 
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj