Polacy wracają teraz do kraju, od razu trafiając na obowiązkową kwarantannę. Nie wszyscy jednak opuszczają państwa, które wybrali na swoje miejsce. Zapytaliśmy pięcioro rodaków, mieszkających na Wyspach, w Hiszpanii, Italii oraz Stanach Zjednoczonych, jak teraz żyje się w tych krajach, jaka panuje atmosfera, jakie podejmuje się działania i jak reagują na nie mieszkańcy. Okazuje się, że nie wszędzie zachowano się tak odpowiedzialnie jak w Polsce.
Irlandia się budzi
Jeszcze w miniony weekend nic się nie działo. Irlandczycy siedzieli w pubach, mimo że mówiło się im, aby uważali i zostali w domach. Radzono, by pracować z domu, a szkoły zamknięto już w piątek. Cóż z tego, kiedy dzieci biegały wszędzie jak opętane…
Na zdjęciach z turystycznych okolic, jakie pojawiły się w internecie, widać tłumy. I tak to rzeczywiście wyglądało. Owszem, wiele osób przejęło się epidemią, ale sporo Irlandczyków miało podejście takie, jak w innych krajach, na przykład na początku we Włoszech: śmiech i żarty.
Tydzień temu miał się odbyć mecz z Włochami. Odwołano go, ale trzy tysiące Włochów i tak przyleciało do Irlandii. Właściciel jednego z hoteli zapraszał ich nawet do siebie, pisząc na Facebooku, że jego hotel otwarty, Włosi są mile widziani i w razie czego wszystko potem wyczyści, a wykładziny i meble wymieni…
Niektóre restauracje w Dublinie zaczęły się zamykać, ale to chyba bardziej dlatego, że nic się nie działo, a pracowników trzeba przecież opłacić. Jednak w turystycznej Temple Bar (tętniąca życiem nadrzeczna dzielnica z zatłoczonymi pubami) na brukowanych ulicach stało mnóstwo imprezowiczów (właśnie te zdjęcia obiegły internet). Do pubów wpuszczano zaś do stu osób.
Od znajomego dowiedziałam się, że od wtorku, 17 marca, wszystko zamykają i mają kontrolować ludzi na ulicach, być może nawet wyprowadzić wojsko. Na razie głośno się o tym nie mówiło, bo jak powiesz Irlandczykom, że lockdown, blokada, to zaczną tłumnie biec do sklepów, żeby nakupić piwa.
Z drugiej strony daje się odczuć pewien dramat. Ludzie boją się, że padną biznesy, bo przecież turystyka to tu podstawa, tym bardziej że właśnie jest święto Patryka, patrona Irlandii. Normalnie odbywa się parada, a kluby i bary szaleją – teraz cisza.
PS Kiedy to piszę, podjęto decyzję, by w trybie natychmiastowym zamknąć puby i kluby nocne na Temple Bar. Widać władze Irlandii budzą się…
Klaudia, Dublin
Aye, nae bother? Koronawirus w Szkocji
Jak mówią w Szkocji, „jeśli nie podoba ci się pogoda, poczekaj minutę”. To w żołnierskich słowach ilustruje podejście Szkotów do spraw, na które nie mają wpływu. I tak jest w istocie. Po co martwić się rzeczami, które i tak się dzieją.
I w tym zdefiniowanym przez pogodę i wielowiekowe tradycje świecie nagle pojawiła się rysa. Odwołano już kolejny mecz z turnieju Six Nations, co oznacza, że kochający rugby wyspiarze są w szoku.
A do tego rozwija się wirus. Rozwija się i zawłaszcza nie tylko strony gazet, które tu wychodzą codziennie, włącznie z kilkoma niedzielnymi wydaniami, ale też przestrzeń publiczną i coś, co dla rodowitego Brytyjczyka jest jak religia.
Ba, więcej niż religia.
Spotykanie się w pubach, lokalnych pijalniach, które funkcjonują w każdej dzielnicy. To tam „lokalsi” chodzą na kilka godzin dziennie, by komentować świat, a przy okazji wychylić pintę lub swojego ulubionego real ale. I ten odwieczny zwyczaj nagle ma być „zawieszony”.
Z każdej strony grzmią komunikaty, aby pozostać w domu. Ale jednocześnie szkoły, wszystkie miejsca użyteczności publicznej nadal funkcjonują. Sklepy są „zatowarowe”, jak to się kiedyś mówiło, choć widać braki produktów szczególnie ważnych dla Brytyjczyków: fasolki w sosie pomidorowym, kruchych ciastek do herbaty, gotowych dań. Niektórzy patrzą ze zdziwieniem na puste półki i mówią, że takiego „kompulsywnego kupowania” to nie widzieli nawet w święta Bożego Narodzenia.
Mimo wszystko ulice tu, w Edynburgu, nie są puste. I trudno się dziwić, bo miasto żyje z turystów i taka sytuacja jak teraz, z zamykaniem granic, odwoływaniem lotów, to wielka próba dla branży „hospitality”.
W pubach i restauracjach właściciele informują, że przestrzegają najwyższych standardów, że używają superproduktów do odkażania, że ich pracownicy są „monitorowani”. Niektóre restauracje umieściły informację, że będą sprawdzać temperaturę każdemu z wchodzących, tak na wszelki wypadek.
Wczoraj wylądował kolejny samolot z... Mediolanu. Zostało to skomentowane na Facebooku przez grupę Polaków.
Nikt naprawdę nie wie, co będzie dalej. Ludziom nie podoba się brak reakcji ze strony rządu konserwatystów. Mówi się wręcz o tym, że władza chce wystawić młodych i zdrowych ludzi na wirusa po to, aby się „uodpornili”, co pomoże w kolejnych nawrotach choroby.
Eksperci uważają że chorych może być nawet do 10 tysięcy. Szczyt zachorowań ma przypaść za dwa tygodnie. Pesymiści mówią, że nawet 80 proc. społeczeństwa Wielkiej Brytanii zachoruje. Mam nadzieję, że to zbyt czarny scenariusz.
Katarzyna Jajszczok, Szkocja
Na ulicach Hiszpanii wojsko
Było coś słychać, że gdzieś tam, daleko, w Chinach, coś się dzieje. Trudno, pomyśleli Hiszpanie, tam zawsze coś się dzieje. Aż tu nagle pojawił się jakiś zakażony. No i dalej poszło lawinowo, jak się tu mówi – z ust do ust. Do 14 marca zmarło 185 osób, a blisko 5,9 tys. zostało zakażonych.
Na początku marca odbył się kongres faszystowskiej partii VOX. Mimo zaleceń WHO, żeby nie robić masowych imprez. Bum. Bosman VOX-u rozdawał na prawo i lewo buziaki, „miśki”, uściski rąk. Trzy dni później okazało się, że jest zarażony. A z wielkiej manifestacji w centrum Madrytu (tak ok. 120 tys. ludzi) będą się wykluwać inni zarażeni...
Dzień po fakcie ogłoszono zamknięcie szkół. A oto Hiszpania i hiszpańska mentalność: zamyka się szkoły, żeby dzieci siedziały w domu; w czwartek byłem w miasteczku na zakupach – jak w czasie wakacji, a to rowery, a to deskorolki i inne takie. Luz. Bary pełne ludzi, na ulicy pełno ludzi. Dużo Hiszpanów ma domy nad morzem, więc na dwa tygodnie tam pojechało (w końcu wolne, nie?). I tu zaczyna się problem, bo może dojść do zarażenia w miejscach, w których w zasadzie nie powinno do niego dojść.
Ludzie podeszli do sprawy trochę na wesoło. Od poniedziałku, 16 marca, wprowadzono więc stan zagrożenia epidemicznego. Czyli nie można się przemieszczać dla przyjemności, można do i z pracy, do banku, lekarza i na zakupy. Trzeba siedzieć w domu. Są już nawet pierwsze mandaty.
W centrum Madrytu ludzie rzucili się jak szaleni na apokaliptyczne zakupy. My mieszkamy jakieś 70 kilometrów na północ. To taka spora dolina, w której większym miastem jest Torrelaguna (4700 mieszkańców). Nasze Patones liczy 523 osoby. W Torrelagunie brakuje mleka, jajek, konserw. U nas, w Patones, są dwa małe sklepy, powiedzmy – droższe i z niewielkim wyborem, ale niczego nie brak.
Ciekawostka: w Hiszpanii zdecydowana większość sklepików dzielnicowych jest prowadzona przez Chińczyków. Gdy zaczęła się afera z wirusem, zamknęły się.
Ogólnie panuje strach. Teraz mamy dwa tygodnie kwarantanny narodowej, ale nie wiemy, co będzie dalej. Jestem fotografem i jak na razie straciłem wszystkie zlecenia na marzec. W maju mam zamówienia na komunię i jeżeli je też stracę, będzie niewesoło. Zaczyna się mówić, że wzrosną ceny. Mówi się też o „biologicznej broni” do likwidacji nieproduktywnej części społeczeństwa, czyli ludzi w podeszłym wieku, którzy za długo są na emeryturze.
Premier nawołuje do zgody i jedności. Szkoda, że się tak nie dało trzy tygodnie temu...
Zamknięto granice. Na ulicach największych miast pojawiło się wojsko. Nie ma już na ulicach ludzi. Ruszyła lawina chorych, którym nawet nie robi się testów, bo wszyscy są podejrzani. By nie zakorkować szpitali, zaleca się pozostanie w domu i w razie jakichś objawów trzeba dzwonić.
Najgorsze, że umierają nawet 40-latkowie. Moja znajoma lekarka powiedziała: jest bardzo, bardzo źle. Wszystko przez braki. Szpitale są dość dobrze wyposażone, personel pracuje, ile może, ale do czasu. On też się powoli zaraża. A jeżeli w szpitalu jest pięć respiratorów, to przy dwudziestu pacjentach rodzi się problem. Co dopiero przy stu pięćdziesięciu...
Krzysztof, Patones (ok. 70 km od Madrytu)
Italia: po zabawie przyszła panika, po panice – strach
Mój region, Marche, jest, niestety, czwarty, jeśli chodzi o liczbę zarażonych koronawirusem we Włoszech. Mamy 1244 osoby zarażone i 58 zmarłych. Jakieś dziesięć dni temu była panika. Chodzi mniej więcej o to, co teraz dzieje się w Polsce, czyli oblężenie supermarketów, wykupowanie wszystkiego (absurd), poszukiwanie masek, środków do dezynfekcji, których zresztą do teraz nie ma nigdzie! Kto zdążył kupić, oszczędnie nimi zarządza. Na szczęście żele do dezynfekcji rąk przysłała mi dużo wcześniej, z Polski, mama, tak na wszelki wypadek.
Już drugi tydzień zamknięte są szkoły, na razie do trzeciego kwietnia. Lekcje z profesorami odbywają się online, przez Skype'a, videochiamatę – przynajmniej tak jest w liceum językowym mojej córki, bo jeszcze nie wszystkie szkoły mają ten system. To takie pozytywne wykorzystanie smartfonów i tabletów.
Po panice w Italii zapanował strach. Otwarte są tylko apteki, sklepy spożywcze i tabacchi, gdzie można kupić papierosy czy gazety. Do sklepu wpuszcza się po cztery, pięć osób, urzędy na razie działają wyłącznie na telefon, a wszystkie bary i restauracje zamknięto. Pozamykano nawet parki, w których ludzie uprawiają jogging, spacerują. Na ulicach pustki. Nareszcie Włosi zrozumieli, że trzeba siedzieć w domu! Choć, niestety, jeszcze nie wszyscy...
Przemieszczać można się za pozwoleniem (trzeba wypełnić formularz i wyjaśnić, z jakiego powodu wychodzi się z domu – praca, zdrowie, zakupy). Na chwilę można opuścić mieszkanie, by wyprowadzić psa. Te wyjścia kontrolują oczywiście policjanci. Nie jesteśmy w kwarantannie, robi się wszystko, żeby tego uniknąć. Jeździ już policja i z megafonu woła: „zostańcie w domu!”. Czuję się, jakby panowała godzina policyjna.
Z drugiej strony od kilku dni jest u nas taka fajna inicjatywa dla dzieci, które malują wielki kolorowy plakat z napisem „Andrà tutto bene” (wszystko będzie dobrze) i wywieszają go na swoich balkonach. Chodzi o to, żeby najmłodszych w jakiś sposób uspokoić.
Przyznaję: nie jest łatwo. Brakuje lekarzy i pielęgniarek, apeluje się, aby oddawać krew. Cóż, trzeba przestrzegać reguł i mieć nadzieję.
Ja i Martina, moja córka, dla zabicia czasu właśnie lepimy pierogi i Marti podpowiada, żeby powiedzieć jeszcze, że staramy się wspomagać wzajemnie po sąsiedzku. Jeśli na przykład ktoś jedzie do sklepu, pyta wszystkich, co im kupić, ktoś inny z kolei dezynfekuje korytarz. Robimy, co możemy.
Ten tydzień jest decydujący, tzw. picco, szczyt. Nie jest ciekawie. To tyle z mojego miasta.
Aleksandra Makielak, Senigalli
Koronawirus dotarł do Chicago
Zostańcie w domu! Apelują gubernator Illinois i burmistrz Chicago. Ale nadal do większości mieszkańców Wietrznego Miasta ten prosty komunikat zdaje się nie docierać. Na ulicach tłumy, a w mieszkaniach imprezy z okazji Dnia św. Patryka.
Gubernator i burmistrz odwołali wszystkie masowe imprezy związane z obchodami tego święta, w tym paradę irlandzką i barwienie rzeki Chicago na zielono. Zgodnie zaapelowali: „Będziemy świętować w późniejszym terminie, teraz, jeśli to możliwe, zostańcie w domach”.
Od poniedziałku są zamknięte wszystkie restauracje i bary w mieście oraz w całym stanie. Jedzenie można zamawiać na wynos. Od wtorku zawieszone zostały lekcje w szkołach publicznych. Archidiecezja odwołała wszystkie zajęcia w szkołach katolickich. W kościołach nie odbyły się niedzielne msze. Obowiązuje zakaz organizowania jakichkolwiek większych zgromadzeń, powyżej tysiąca osób. W polonijnym Chicago nie odbyły się zaplanowane na sobotę, 14 marca, wybory Królowej Parady Konstytucji 3 Maja.
Zamknięte są teatry, spektakle odwołała chicagowska Lyric Opera, a koncerty – wszystkie kluby muzyczne. Od poniedziałku obowiązuje zakaz wstępu na Navy Pier – molo z atrakcjami dla turystów, Muzeum Dzieci, Teatrem Szekspira i przystanią dla wycieczkowych jachtów. W weekend zamknięto ogród zoologiczny w dzielnicy Lincoln Park oraz największe centrum kulturalne – Chicago Cultural Center.
Władze zdecydowały o ograniczeniu dostępu do najpopularniejszej rzeźby w mieście – Fasolki, czyli Cloud Gate w Parku Milenijnym. Miliony ludzi, które rocznie odwiedzają to miejsce, pozostawiają na Fasolce odciski swoich dłoni. Teraz pozostaje fotografia z oddali. Cały park jest już ogrodzony barierkami i gotowy na zamknięcie.
Bez zmian pracują urzędy. Ale i tam – podobnie jak w większości firm – ludzi, którzy mogą pracować z domu, wysłano do domów. Do końca miesiąca pracuje tak m.in. cały chicagowski oddział Google’a.
Jednak nie tylko zamknięte popularne miejsca przypominają o pandemii koronawirusa. Dantejskie sceny rozgrywają się w sklepach. Chicagowianie wszystkich narodowości masowo wykupują papier toaletowy, papierowe ręczniki, mydło, płyny odkażające do rąk i chusteczki. Znikają też mrożonki, żywność w puszkach, chleb i makaron! O dziwo, nadal pełne są półki z alkoholem.
Oficjalnie w niedzielę wieczorem bilans zachorowań na koronawirusa COVID-19 w stanie Illinois wynosił 66 osób. Władze apelują o stosowanie wszelkich możliwych środków ostrożności – mycie rąk, dezynfekcję często dotykanych powierzchni i ograniczenie bezpośrednich kontaktów z innymi.
U mojego sąsiada w budynku apartamentowym, gdzie mieszkam, trwała w niedzielny wieczór impreza na kilkanaście osób. A co będzie, jeśli chociaż jeden z uczestników tego spotkania był nosicielem koronawirusa?
Ewa Malcher, Chicago „Dziennik Związkowy”
Komentarze (0) Skomentuj