Domy Pomocy Społecznej, to najbardziej zagrożone miejsca, w których pandemia odciska swoje największe piętno. Jednak nie tutaj i nie tym razem. Zacięta walka o zdrowie, a przede wszystkim o życie 124 mieszkanek DPS „Ostoja” trwała długie dwa miesiące. Choć każdy z zewnątrz chciał nieść pomoc, to jednak wirus musiał zostać wyeliminowany w zarodku.
O najczarniejszym ze scenariuszów, oddanym personelu i kluczowych decyzjach opowiada wieloletni dyrektor DPS-u w Sośnicowicach - Jarosław Mencfel. Rozmawia Patrycja Cieślok.
Pamięta pan pierwsze myśli i reakcje związane z pandemią i momentem, w którym osobiście musiał się pan z nią zmierzyć, jako szef placówki?
Mamy 124 mieszkańców i prawie 100 osób personelu. Sprawując pieczę nad DPS-em, już podczas pierwszych sygnałów o wybuchu pandemii w Polsce, zapaliła mi się czerwona lampka, że może to być w skutkach dość nieciekawa sytuacja. Dlatego w pierwszej kolejności podjąłem decyzję, że zamykamy całkowicie placówkę dla ludzi z zewnątrz. Wiedziałem, iż to kwestia czasu, kiedy coś, czego nie widzimy, a co rozprzestrzenia się w tak błyskawiczny sposób i jest praktycznie nie do zatrzymania – zaatakuje. Pamiętam jak dziś, to była niedziela 4 października, kiedy dostałem telefon od pielęgniarki dyżurującej, że jedna z naszych podopiecznych została zabrana do szpitala. Niestety wynik okazał się pozytywny, co oznaczało pierwsze zachorowanie w placówce. Natychmiast wprowadziliśmy procedury, które zostały opracowane jeszcze w marcu. Po poinformowaniu wszystkich służb (w tym starostwa, sanepidu, urzędu wojewódzkiego i  przychodni w Sośnicowicach) i przy ogromnej ich pomocy rozpoczęliśmy walkę z chorobą. Procedury wdrożyliśmy w pierwszej kolejności na oddziale czwartym, na którym nastąpiło zakażenie.

Wynik pozytywny u jednej mieszkanki w takim miejscu jak DPS wydaje się być śmiertelnym zagrożeniem dla pozostałych kobiet.
Jak wspomniałem, w pierwszej kolejności zablokowaliśmy grupę czwartą, gdzie jedna z podopiecznych zachorowała. Zgodnie z procedurą wyznaczyliśmy strefę brudną, strefę czystą, stworzyliśmy śluzę, dzięki temu jeszcze w zarodku uchwyciliśmy miejsce, w którym to się zadziało. Dom, w którym żyjemy i pracujemy ma dobrą urbanistykę. Pałac ma skrzydła, w których znajdują się po dwa oddziały. Grupa czwarta wraz z personelem została odcięta od pozostałych. Nasze podopieczne podporządkowują się naszym działaniom, poza tym wypracowane latami zaufanie – owocuje. To bardzo ułatwia pracę. Bałem się o personel, bo każdy jest tylko człowiekiem i psychika powoduje różne zachowania w sytuacjach zagrożenia. Nikt z personelu nie odszedł, a decyzje, które podjął przeszły moje najśmielsze oczekiwania, bowiem po rozmowie i przeanalizowaniu sytuacji pracownicy podjęli temat zakwaterowania na obiekcie i przez określony czas w sposób rotacyjny pracowali w zamknięciu. Cały oddział przechorowywał koronawirusa. Dla zwiększenia bezpieczeństwa każdy z oddziałów został zamknięty. Kuchnia, czy pralnia to były newralgiczne punkty, które były bardzo mocno obciążone. Tam wprowadziliśmy wzmożony reżim sanitarny. Bardzo ważną kwestią było posiadanie testów przesiewowych, dzięki temu mogliśmy dziewczyny oraz personel na bieżąco testować i kontrolować stadium zagrożenia. Mieliśmy pełny monitoring tego, co się dzieje w obiekcie. Podczas kiedy jedna grupa wychodziła z zachorowań, to kolejna wchodziła w pandemię. Grupa czwarta była pionierem, a zarazem wyznacznikiem, jak choroba będzie przebiegać. Sam fakt zakwaterowania i bycia z chorymi przez personel był ogromnym wyzwaniem, za co im bardzo dziękuję.

Jak wirus dostał się do placówki?
Okres wzmożonego reżimu nastąpił u nas od 1 marca 2020 roku, a samo zamknięcie się spowodowało całkowite odizolowanie się od społeczeństwa. Jednak przyszedł wrzesień, kiedy szkoły rozpoczęły swoją działalność, a większość z pracowników ma dzieci w wieku szkolnym. Prawdopodobnie ktoś bezobjawowo przyniósł wirusa do placówki.

Wszyscy przeszli koronawirusa?
Od 4 października do 8 grudnia przechorowały wszystkie mieszkanki, a z personelu 60 proc. osób. Były przypadki, że musieliśmy kierować nasze podopieczne do szpitali, by po leczeniu wróciły do nas. Na szczęście żadna nie zmarła.

Czego najbardziej się pan obawiał?
Tylko zgonu którejś z pań, czy też kogoś z personelu. Zgon jest mimo wszystko elementem porażki, choć robimy wszystko, to nie mamy na to wpływu. Na początku pierwsza pani, która była w szpitalu powoli wyszła z tego, wróciła z powrotem na oddział. Później kilka innych było w szpitalach i wracały. Drżeliśmy o ich stan przez cały czas.

Kiedy w końcu mieszkanki mogły się razem spotkać, porozmawiać, poczuć jak dawniej?
Okres świąteczny był dla nas okresem szczególnie wesołym, mimo iż w dalszym ciągu pozostawaliśmy w zamknięciu. Zrobiliśmy sobie kameralną wigilię, w której udział wziął tylko personel i podopieczne. To była ogromna radość i niesamowity oddech, że udało nam się utrzymać skład osobowy taki, jaki był przed pandemią. To było wykładnią naszego wysiłku. Byliśmy w małym, własnym gronie, ale przeżycie ogromne, dawało to przemyślenie, jak niewiele trzeba, ażeby świat, który wydaje się być poukładany – zniknął. Dziękuję wszystkim, którzy wspierali nas w tych trudnych chwilach.
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj