Z Mariuszem Galilejczykiem, aktorem Teatru Miejskiego w Gliwicach, nominowanym do Złotej Maski za rolę Maxa Majera w „Spin doktorze” w reżyserii Grzegorza Krawczyka, rozmawia Małgorzata Lichecka. 

Czy lubi pan Maxa Majera? 
Dobre pytanie. Nie wiem czy go lubię. Pewnie gdybym spotkał go w życiu nie zrobiłby na mnie dobrego wrażenia. Przynajmniej tak chciałbym myśleć. Jako aktor wcielający się w tę rolę staram się zrozumieć jego motywację, zrozumieć dlaczego taki jest. Może go skrzywdzono? Nie, nie usprawiedliwiam jego zachowań, często karygodnych, jednak cały czas staram się zrozumieć. 

To bardziej skurwysyn czy osoba ze złamanym życiem? 
Czy ludzie się rodzą skurwysynami? 

Czasami tak. Widać to zarówno w political fiction – czyli serialach i filmach, jak i w sytuacjach non fiction, czyli na przykład na naszej politycznej scenie. Miał pan konkretny pomysł na tę postać?
Miałem gotowy tekst scenariusza, więc trudno było od niego uciec. Oczywiście oglądałem „House of cards”, ale i naszych rodzimych spin doktorów. A rolę zaproponował mi Grzegorz Krawczyk na jakimś bankiecie. Zapytał czy dam radę zagrać cynika. Powiedziałem, że tak, oczywiście, ale do końca nie wiedziałem na co się piszę, bo nie znałem dokładnie tekstu. A potem go dostałem... 

I co pan sobie pomyślał?
Zacząłem się zastanawiać czy mi się on podoba, czy tłumaczenie jest dobre. Reżyser, czyli Grzegorz Krawczyk, poprosił mnie o opinię, ja jego o oryginał sztuki. Już wspólnie pracowaliśmy nad tym, by jak lepiej wyrazić to, co jest w oryginale. 

Dzisiejsza publiczność jest oswojona z polityką, ma ją na co dzień w wydaniu w zasadzie karykaturalnym. W teatrze jest inaczej, mocniej, na wyciągnięcie ręki, liczy się siła tekstu, charyzma aktorów i aktorek. Polityka wybrzmiewa więc tu w barwach jaskrawych, a nawet świadomie przejaskrawionych. 
Tak, stawiamy też ważne pytania na przykład o to, czy warto walczyć ze złem. Tym w nas i tym na zewnątrz. Jak pani myśli, warto?

Oczywiście, choć często to frustrujące zadanie, także dla aktorów i aktorek. A pan, jako nastolatek, nie lubił teatru. 
Bo był nudny. Kompletnie mnie nie interesował i nie utkwiła mi w głowie ani jedna sztuka z tych, które oglądaliśmy podczas szkolnych wypadów. 

Zostawmy Maxa Majera i przenieśmy się do Chorzowa, pana rodzinnej miejscowości. 
Lubię Chorzów, wychowałem się tam, a wyjechałem dopiero na studia. Przez rok byłem w Warszawie, skąd mnie wyrzucili, potem dostałem się do krakowskiej szkoły teatralnej i w tym mieście spędziłem pięć lat. Po czym wróciłem do Chorzowa. 4 maja było świętego Floriana, patrona hutników, bardzo ważne święto dla mojego miasta. Mieszkam naprzeciwko starej dyrekcji huty Batory, jest tam pomnik Floriana i pod nim tego dnia grała orkiestra, były przemowy, taki uroczysty moment bardzo. W tym roku obserwowałem to z okna... i byłem bardzo wzruszony. Mógłbym się pewnie odnaleźć i w Warszawie, i w Krakowie, i w Gliwicach, które pokochałem, ale w sercu Chorzów. Uwielbiam spacery w okolicy huty, uwielbiam zapuszczać się na jej tyły, gdzie pełno rur, prętów. To jest mój krajobraz. 

Wyrzucony ze studiów w Warszawie? Co tam się wydarzyło? 
Do szkoły teatralnej w Warszawie dostałem się zaraz po maturze. Na fuksówce postawiłem się, po prostu z niej wyszedłem. Wybiegł za mną jakiś student i przekonywał: będzie fajnie, poznasz nowych przyjaciół. Odpowiedziałem, że w taki sposób nie chcę poznawać nowych przyjaciół. No i potem dowiedziałem się od koleżanki, że on wrócił na tę fuksówkę i powiedział, że ja nie szukam w ogóle przyjaciół. Bardzo to do siebie wziąłem i tylko to miałem w głowie. Przez to do dziś mam kłopot z zaufaniem. Trudne to było dla mnie. 

Teraz fuksówki są ważnym tematem w dyskusji o mobowaniu, poniżaniu w szkołach teatralnych. 
Wtedy oczywiście słyszałem, jak ona działa i niby byłem przygotowany. Myślałem, że to jest zabawa, ale jak tam poszedłem nie mogłem się na to zgodzić. W Krakowie już tak, przeszedłem całą fuksówkę i nie zmuszałem się. Myślałem: dopóki nikt nie przegnie pały, nie zajdzie mi za skórę, będę w tym. Nie wiem, czy ci ludzie w Krakowie byli inni, a może raczej ja miałem już wówczas zupełnie inne nastawienie? 

Jakim był pan uczniem? Jest pan osobą stawiającą na swoim i mającą własne zdanie. Tak ja to widzę. 
W podstawówce i gimnazjum uczyłem się w szkole, gdzie wicedyrektorką i współzałożycielką była moja mama. Taki klosz. Pamiętam jak w gimnazjum poszliśmy z kolegą na wagary, bo nauczyciel spóźnił się piętnaście minut, więc uznaliśmy, że kwadrans akademicki minął. Poszliśmy do Tesco kupić sobie lody. Wyszliśmy ze sklepu i widzimy z piskiem opon zatrzymujący się samochód mojej mamy, która przyjechała po nas z kuzynką – razem pracowały w tej szkole. Zapakowały nas do auta i zawiozły na lekcję fizyki. Liceum wybrałem sam, dostałem się i był to czas kiedy poczułem wolność. Że ja tak wybieram i to jest moje życie. 

Ten teatr dalej nie bardzo?
Właśnie wtedy się pojawił. Moja anglistka, Bożena Baryła, jakoś mnie polubiła, choć na lekcjach to ja raczej sobie rysowałem, spałem, no byłem trochę gdzie indziej. Sprowadziła, w ramach licealnego projektu, reżysera z Anglii, który przygotowywał w tym języku spektakl. No i mnie z kolegą zgłosiła na casting. Już nie pamiętam czy było tak dlatego, że nie mieliśmy zadania czy coś innego przeskrobaliśmy. 

W ramach pokuty? 
Coś w tym stylu. Dostaliśmy teksty, pogrupowano nas w trójki, a spektakl to Władca much. Opowiada historię losów kilkunastu chłopców, którzy w wyniku katastrofy samolotu znaleźli się na bezludnej wyspie, bez żadnych dorosłych. Z minuty na minutę coraz bardziej mi się to podobało. Reżyser obsadził mnie w roli Jacka, negatywnej postaci, trochę jak teraz Max Majer. 

Jednak od tego szkolnego Władcy much do szkoły teatralnej droga daleka. Musiało się wydarzyć coś takiego, że uznał pan, że ten teatr to będzie pana zawodowe życie. A może to było przypadkowe, jakiś rodzaj eksperymentu? 
Hmm, w liceum faktycznie nie wiedziałem jeszcze co będę ze sobą robił. I właśnie przy pracy nad Władcą much był taki moment: nauczyłem się już tekstu, stoję w tej sali przed kolegami i reżyserem, który mówił, że w tej scenie, którą właśnie gramy mam poniżać kolegę, być bardzo niemiłym dla niego. Nie byłem w stanie tego zrobić, do końca nie wiedziałem też na ile mogę sobie pozwolić. Reżyser zachęcał mnie, mówił, że mam po prostu wydrzeć się na mojego scenicznego partnera. „To jest na niby, więc możesz sobie na to pozwolić”- usłyszałem. I to był ten moment. Można sobie pozwolić na wyrzucenie z siebie bardzo negatywnych emocji, albo wyobrażenie sobie ich. I to jest wolność. Wtedy pomyślałem, że mogę to robić, że chcę to robić, bo w taki sposób można też wyrazić siebie i to na milion sposobów. 

Co na ten wybór rodzina? 
Wspierała mnie, ani razu nie usłyszałem tego kpiącego „Aktor? W życiu nie możesz nim być”. Może trochę pomogło to, że jestem najmłodszy z czwórki rodzeństwa. Teraz, po paru latach w zawodzie, widzę, że w szkole teatralnej brakuje zajęć dotyczących radzenia sobie w sytuacjach kiedy jest źle. Szkoła nakierowuje na to jak wydobyć emocje, daje różne narzędzia, a co, jak nie dajesz rady? Zagrałeś spektakl i jesteś pełen emocji, ludzie ci gratulują, mówią, że jest wspaniale. Albo nikt nie mówi ci, że jesteś dobry, wręcz przeciwnie, a ty myślisz o sobie, że jesteś do niczego. Tak, o tym w szkołach teatralnych jest zdecydowanie za mało. 

A jak pan sobie z tym radzi? 
Raz lepiej, raz gorzej... moja żona bardzo mnie wspiera... dużo się ode mnie nasłuchała. Czasami po spektaklu przyjeżdżam i jestem załamany, bo w mojej głowie coś poszło nie tak, jak zakładałem... a to są tak naprawdę rzeczy w sumie błahe, bo jak spartolę moją robotę, to najwyżej ktoś nie przyjdzie już na ten spektakl. Gdybym był chirurgiem i ją spartolił, wtedy ktoś mógłby umrzeć. Stawka jest więc dużo niższa, a jednak dla mnie wciąż wysoka. Mimo tej racjonalizacji, mimo żony. 

Przychodzi Łukasz Czuj do Mariusza Galilejczyka i zaprasza go na scenę do Gliwic. Tak było? 
Zadzwonił do mnie.

I co pan wtedy pomyślał? 
Kończyłem studia, została mi obrona pracy magisterskiej i Łukasz Czuj zaprosił mnie na casting, bo widział mnie w spektaklu dyplomowym. Wysłał teksty, przygotowałem się, przyjechałem i udało się. Mieliśmy stworzyć teatr od postaw, nowy zupełnie. Wtedy nie wiedziałem zupełnie nic o tym miejscu, trudnym ze względu na przeszłość. 

Łukasz Czuj zaprosił ludzi z różnych rzeczywistości teatralnych: studentów, aktorów już ukształtowanych, z doświadczeniem. Dla mnie ciekawy jest moment zgrywania się zespołu. Nie znacie się kompletnie, macie zagrać pierwszy spektakl, który na dodatek ma być otwarciem nowej sceny i pokazaniem, że ma sens. Duża presja i odpowiedzialność.  
Ten moment łączy się z tym, o czym mówiła pani wcześniej: że wyglądam na takiego co ma swoje zdanie i potrafi się postawić. I takie zachowanie faktycznie mi się zdarza, także w teatrze. Zdarzyło się i w 2016 roku. Mieliśmy takie otwierające spotkanie, zeszliśmy wszyscy do orkiestrówki. Łukasz Czuj nas przywitał, opowiadał o teatrze, jak to będzie. Mówił długo i już zacząłem się niecierpliwić, bo chciałem wiedzieć co z tym spektaklem. Wreszcie nadszedł ten moment, ale wypowiedź Łukasza na ten temat była dość krótka, po czym rozdał tekst, nuty i zaczęliśmy śpiewać pierwsze piosenki, od razu wszedł też z uwagami. A ja tak bardzo się z tym nie zgadzałem, że w pewnym momencie wstałem i chyba nawet krzyknąłem „ stop, chwila, co my tu gramy? O czym jest ten spektakl, po co to robimy?”. Ludzie, których dopiero co poznałem, spojrzeli na mnie jak na wariata. Łukasz Czuj się do mnie tylko uśmiechał. To moje pytanie wisiało w powietrzu. Postanowiłem wyjść, zapalić. Ruszając do drzwi przypomniałem sobie, że nie mam papierosów i poprosiłem o nie Dominikę Majewską. Byłem roztrzęsiony i zadzwoniłem wtedy do Pawła Miśkiewicza, osoby bardzo dla mnie ważnej na studiach. Opowiedziałem mu o tej sytuacji, a on do mnie, że to pierwsza próba, przyjdź na następną, ochłoń, a jak po czasie okaże się, że to nie jest to, zrezygnuj.

To musiał pan odetchnąć przy Szarikowie z „Psiego serca”. 
Oj bardzo. Myślę, że ta „awantura”, ta sytuacja, jakoś to sprawiła. Mieliśmy z Łukaszem rozmowę o tym, już na spokojnie i on chyba zrozumiał, że bardziej podobają mi się role dramatyczne niż musicalowe. A nie o to mi chodziło, mniejsza z tym, byłem Szarikowem i to było wielkie przeżycie. Żałuję, że tego już nie gramy. 

Patrzyłam na pana na tej premierze i już wiedziałam, jaki będzie mój ulubiony aktor. Nie podlizuję się, tak faktycznie było. I potem łapałam się, że szukam pana w obsadzie. I myślę, że nie tylko ja. Gra pan praktycznie we wszystkich ważnych spektaklach gliwickiej sceny, i nawet jeśli pojawia się na chwilę, widać pana. 
Wykonuję po prostu swoje zadania aktorskie. W najnowszym „Dziwnym przypadku psa nocną porą” było inne niż dotychczas, szczególnie po „Spin doktorze”, w którym przez prawie dwie godziny jestem cały czas na scenie i przeprowadzę widzów przez całą historię. Tutaj wspieram głównego bohatera, żeby to on przeprowadzał widzów. Momentami brakowało mi tej uwagi... ale to było też ważne zadanie, bo ja praktycznie tam nic nie mówię, siedzę i słucham, i właśnie to jest wystarczająco dużo. Ważna lekcja dla mnie. 

„Nora”, „Dwunastu gniewnych ludzi” , „Białoruś obrażona”...
Do której ogoliłem się na łyso. 

No właśnie, kompletna zmiana wizerunku. W „Białorusi” kibol, w „Spin doktorze” politykier w garniaku. W czym się pan lepiej czuje?  
Chyba bardziej jako kibic, bo na scenie mam wygodny dres, a w „Spin doktorze” garnitur dość drogi i jak go poplamię, to może być krucho. 

Pana ulubiona rola?
Szarikow. Wychodzę z czeluści orkiestronu i mówię „ to już jest koniec. Umieram” , jestem rozerwany”, i na poważnie myślę, że zaraz umrę... jak się już z takiego emocjonalnego pułapu zacznie, to trzeba iść w te rejestry. 

  

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj