Z Aleksandrą Maj, aktorką Teatru Miejskiego w Gliwicach, rozmawia Małgorzata Lichecka. 
Kiedy pani zrobiła prawo jazdy i na czym?

W liceum w Knurowie, gdzie mieszkałam, wuefista prowadził kursy nauki jazdy. Miałam 17 lat i wspólnie z koleżanką uczyłyśmy się na „maluchu”.  Takie auto miał też mój dziadek, i kiedy zdałam egzamin, a udało się od razu, pierwszy przejazd to było 160 km z wioski w piotrkowskim do Gliwic, właśnie tym maluchem. 

Czyli dzisiejsze wypasione auta to chyba dla pani nuda. 

Uwielbiam jeździć samochodem, sporo przeszło przez moje ręce. Nie, nie były moje, po prostu rwałam się do kierownicy. 

A czy ta umiejętność przydaje się aktorce? Bo auto może się zdarzyć jako rekwizyt. Na przykład w gliwickim teatrze w „Najmrodzkim”.  

Jako matka Zdzicha nawet przez chwilę nie miałam okazji usiąść w poloneziku mojego synka. Ale gdyby, symbolicznie, podejść do kwestii mojego uwielbienia dla prędkości, czasami nie wiem, gdzie jest czerwone światło, i zdarza się, że bywa nim partner sceniczny albo zdarzenie.  

Legnica, Wałbrzych, Białystok. Świetne aktorskie portfolio. Zaczęła pani od ośrodków nieoczywistych, które dopiero pięły się w teatralnych rankingach. 

Bo ja nieoczywista jestem z chęcią pięcia się i rozpościerania w sferach teatru. Nigdy nie było mi w życiu łatwo, to pewnie banał, ale to prawda. Jestem już oswojona z trudami - albo walczę, albo się chowam. Sam Śląsk też nie był łatwy i zawsze wiedziałam, że nie chce tu być i stąd wyjadę. To trochę pomieszana sprawa... Jestem bardzo zżyta z moją rodziną, tu w Gliwicach są ciotki, wujkowie, kuzynowie, z którymi się wychowywałam i dorastałam. Jako dziecko byłam takim rodzinnym komikiem i w zasadzie myślałam o aktorstwie, jednak wiedziałam, że trudno mi będzie wejść w ten świat. 

Rok w szkole Pomykały to była dla pani taka aktorska zerówka.

Po raz pierwszy miałam okazję przekonać się na własnej skórze, jak to właściwie jest z aktorstwem. Bo w rodzinie nie było nikogo z uzdolnieniami artystycznymi, poza pradziadkiem grającym na fagocie. No i moim ulubionym wujkiem Jurkiem oraz mamą, obydwoje uwielbiają śpiewać, zwłaszcza wujek, któremu to przychodziło naturalnie i z jakąś taką radością niekłamaną. 

A potem egzaminy do szkoły teatralnej. Stresujące?   

Na egzaminy do Warszawy wujek Jurek pożyczył nam mercedesa, i z drugim wujkiem oraz moimi kuzynkami, wyruszyliśmy w podróż na Miodową. Poranek, lato i witająca nas Maja Komorowska. Tak, było pięknie, ale się skończyło, bo tuż przed wejściem na egzamin podbiegły do mnie kuzynki krzycząc „Ola, mercedesa nam ukradli”. Z egzaminów nic nie wyszło, samochód przepadł, ja z wyrzutami sumienia, że do szkoły się nie dostałam, a zaangażowałam pół rodziny. Nie udało się ani w Łodzi, gdzie w ciasnym barze uczelnianym otarłam się nawet o Krzysztofa Kieślowskiego, ani w Krakowie, gdzie studenci ze starszych lat dodawali otuchy. Próbowałam pogodzić się z sytuacją, długo to trwało, ale otarłam łzy i do roboty, czyli do Krakowa, do szkoły aktorskiej SPOT. Miałam tam fantastycznych prowadzących - Jana Kochanowskiego czy Rafała Jędrzejczyka, aktorów Starego Teatru, może nie pierwszoplanowych, lecz bardzo doświadczonych. Dzięki nim wchodziliśmy za grosze na spektakle do Teatru Starego. I dla mnie aktorstwo to jest taki teatr, innego sobie nie wyobrażałam. 

W końcu uciekła pani do Wałbrzycha.  

Ten Wałbrzych, w którym się znalazłam po szkole, był zupełnie innym miastem i sceną niż dziś. Teatrem im. Jerzego Szaniawskiego kierował wówczas Wowo Bielicki, polski scenograf i impresario, aktor i reżyser, współtwórca legendarnego kabaretu Bim- Bom, który wymyślili i prowadzili Zbigniew Cybulski i Bogumił Kobiela. Jego gabinet to było takie sanktuarium z obrazami, starymi meblami, a on jakby z innej epoki, białowłosy starszy pan z cygarem w ustach... Moja pierwsza rola to Złoty młodzieniec w wodewilu „Żołnierz królowej Madagaskaru”. Śmieję się, bo co jakiś czas trafiają mi się męskie role. Najbardziej lubiłam postać garderobianej Rutkowskiej – grubej, w okularach, siedziała na krześle, w trzecim planie, obżerała się, rzucając skórkami od bananów. 
    
Co się wydarzyło po „Wieczorze trzech króli”?  

Spektakl przygotowywał Krzysztof Kopka, który współpracował z Jackiem Głombem, legendarnym  reżyserem z legnickiego teatru Modrzejewskiej, który ze swoją ekipą przyjechał na premierę. No i potem zaproszono mnie na spektakl do Legnicy, w charakterze widza. A okazało się, że to była gruba intryga. W największym skrócie: Głomb zaproponował mi wejście do zespołu i tworzenie tego teatru, ale ja mu powiedziałam, że się zastanowię, wprawiając go w osłupienie. Myślał, że to foch jakiś, a ja po prostu chciałam być lojalna w stosunku do Wowa, choć przyznam się, że bałam się powiedzieć mu o opuszczeniu Wałbrzycha. Bielicki  w końcu sam zawołał mnie do tego swojego gabinetu i mówi: „wiem, kto ci zaproponował pracę, idź i uważaj”, ale jeszcze raz usłyszałam przestrogę od Gustawa Holoubka na eksternie, a słynął z rad – wręczając mi dyplom  powiedział „uważaj na reżyserów”. A wtedy, w Legnicy, oglądając spektakl, byłam w szoku: ja wierna szkole aktorskiej Starego Teatru, którą uważałam za wzorzec, nagle zobaczyłam inny teatr.   
   
Patti Smith. Fascynująca osobowość, kobieta wielokrotnie przekraczająca granice i w muzyce, i poezji, i w życiu. Zaintrygował mnie pani wybór . 
I zrozumiała go pani? 

Tak, ale ciekawi mnie, mimo wszystko dlaczego Patti? 

W Legnicy zostawiłam kawał życia, wyjechałam stamtąd w 2005 roku do Białegostoku i znalazłam prace w teatrze dramatycznym, gdzie zakotwiczyłam na 11 lat.  W tamtym czasie dużo myślałam o muzycznym projekcie. Patti nie była typem księżniczki, nic nie było jej dane, ujęła mnie swoją wrażliwością, czułością, oczytaniem. Poza tym jej pierwszy album Horses ukazał się w roku mojego urodzenia. To wszystko zbiegło się w ważnym dla mnie momencie: urodziłam synka, no i ta energia wybuchła. W Białymstoku przyznawano stypendia artystyczne, złożyłam aplikację i dostałam pieniądze. Bardzo zależało mi na tym żeby spektakl zrobić z Michałem Siegoczyńskim, jednak nie udało się, za to udało się z Aliną Moś - Kerger, świetną reżyserką ze Śląska. Wzorowałam się na książce Smith „Poniedziałkowe dzieci”. Zebrałam dobre recenzje, podobało się szczególnie młodym widzom. Dla mnie ten projekt wciąż jest otwarty i jestem gotowa w każdej chwili wyciągnąć go z plecaka.
  
Przychodzi Łukasz Czuj do Aleksandry Maj i mówi: chodź do Gliwic, tam się tworzy nowy zespół teatralny. 

To Maj przyszła do Czuja … Gliwice są ukochanym miejscem, moja babcia mieszkała na Zimorodka i ja do niej najczęściej przyjeżdżałam. Wróciłam więc na stare śmieci, bo moja dusza widocznie musi tu coś załatwić. Kiedy Alina Moś  powiedziała o Gliwicach, poczułam wewnętrzna iskrę, chciałam się ruszyć z Białegostoku i nagle jest! Napisałam do Czuja, trochę z obawą, bo on montował młody zespół. Spotkaliśmy się i na przesłuchanie miałam przygotować piosenkę. Wybrałam „Z kim tak ci będzie źle jak ze mną” Kaliny Jędrusik. Czuj wyznaczył mi dwa zadania. Pierwsze - na poważnie. Śpiewałam, zwracając się do niego, i pamiętam jego reakcje, więc interpretacja trafiła.  Drugie zadanie – Kalina operowo i tu się setnie ubawił.  Zdobyłam etat, zaprosił mnie do pierwszej produkcji, no i gram już czwarty sezon. W młodym zespole, czego też musiałam się nauczyć, bo na początku przerażało mnie, że młodzież jest taka odważna, w sensie zabierania głosu w bardzo różnych kwestiach , ale uznałam, że potrzebuję takiej zmiany i chcę tu być. 

Gra pani w Gliwicach … matki.

No właśnie, nie lubię szufladkowania. Ale te matki są. 

Mały wyłom w tej figurze scenicznej był w „Dwunastu gniewnych ludziach”, gdzie grała pani antypatyczną lesbijkę, ale bardzo uczciwą i nieugiętą. Matką nauczycielką jest też pani w „Białorusi obrażonej” Jerzego Jana Połońskiego. To  kobieta przed emeryturą , z różnymi niepokojami,  kurczowo trzymająca się myśli by do niej dotrwać, by nic się nie wydarzyło, nawet jak za oknem wojna... 

Moja postać z „Dwunastu” dość mocno nawiązywała do Katarzyny Szustow. To taki twardy typ w dziedzinie kultury i sztuki. Nauczycielka z „Białorusi” może nawet nie lubi takiej siebie, obawia się przeskoczenia przez płot, zerwania siatki, ale to robi. Tak, to była rola dla mnie, ja też pokonuję różne płoty. 

Z tego teatralnego samochodu nie ma wysiadki …  

Jadę dalej i poszukuję dłuższego przystanku, dotknięcia sedna tej pracy, w której jest i światło i mrok, z którym muszę się mierzyć.     

Aleksandra Maj:
Absolwentka Studia Aktorskiego ART-PLAY Doroty Pomykały w Katowicach (1994-1996) oraz Szkoły Aktorskiej i Telewizyjnej SPOT w Krakowie (1996-1998).Egzamin Eksternistyczny dla Aktorów Dramatu zdała w ZASP Warszawie, w 2001 roku, komisji przewodniczył Gustaw Holoubek.
Występowała w Teatrze Dramatycznym im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku, Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu, w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy.  Ma na swoim koncie liczne role w Teatrze Telewizji, filmach i serialach. W 2021 roku nominowana do Złotej Maski w kategorii aktorka, za rolę Nauczycielki w spektaklu Teatru Miejskiego w Gliwicach „Białoruś obrażona”.     
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj