Kolejne czarne chmury zbierają się nad komendantem Straży Miejskiej w Gliwicach, Januszem Bismorem. Czwórka jego byłych funkcjonariuszy zamierza złożyć zbiorowy pozew. Świadkami w sprawie mają być inni strażnicy. Zanim jednak dochodzić będą sprawiedliwości przed sądem, chcą mediacji ze swoim byłym pracodawcą. Żądają kilku tysięcy złotych odszkodowania finansowego w związku z – ich zdaniem - naruszeniem zasad równego traktowania pracowników i kilkudziesięciotysięcznego zadośćuczynienia za rozstrój zdrowia wywołany – jak piszą w pozwie - mobbingiem.

O tym, co dzieje się w gliwickiej jednostce, pisaliśmy kilkakrotnie w ubiegłym roku. Wtedy osoby zwracające się do nas o pomoc pracowały jeszcze w tej formacji i bały się ujawnić swoje personalia. Dzisiaj otwarcie oskarżają przełożonych o mobbing, a wszystkie przytaczane w naszych artykułach fakty są teraz treścią projektu pozwu.

Korporacyjne zasady

- Kiedy w 2012 roku komendantem Straży Miejskiej w Gliwicach został Janusz Bismor, warunki i atmosfera pracy zdecydowanie się zmieniły – relacjonuje Marcin Kuczkowski, były rzecznik tej formacji i jedna z czterech osób wnoszących pozew.

Kuczkowski mówi, że komendant wprowadził nowe, korporacyjne zasady pracy. Pierwszą, naczelną, zasadą nowych porządków było przeprowadzenie czystki. Doprowadzenie do zwolnienia grupy pracowników z wieloletnim stażem, którzy mieli ugruntowaną wiedzę i doświadczenie zawodowe, a co za tym idzie - swoje zdanie. 
- Chciał pozostawić w jednostce tylko świeżo przyjęte osoby, w pełni podatne na jego sugestie – dowodzi Kuczkowski.

Jak mówi były rzecznik, komendant nie znosił sprzeciwu. Nie lubił, jeśli podwładni mieli inne zdanie niż on. - Osoba, która odważyła się głośno je wyrazić, natychmiast popadała w niełaskę. Komendant kierownikom zlecał wyszukiwanie tzw. haków. Taka osoba była karana za wszystko: literówkę w piśmie, dwuminutowe spóźnienie, rzekomo niewyprasowany mundur, za każde najmniejsze błędy, niemające wielkiego wpływu na pracę, Co ciekawe, spolegliwym identyczne przewinienia uchodziły na sucho.

- Osobiście doświadczyłem takiej nagonki – dodaje Rafał Sędłak, również były strażnik, który zamierza szukać sprawiedliwości w sądzie. - Dostałem od pana Bismora naganę za to, że rzekomo opuściłem miejsce pracy na otwarciu DTŚ, a tak naprawdę przesunąłem się z posterunku o sto metrów. Innym jeszcze bardziej ewidentne przypadki naruszania regulaminu się zdarzały, ale nikt ich nie karał. W gliwickiej straży nierówno traktuje się ludzi. Ja byłem na cenzurowanym. Każde moje zachowanie było inwigilowane, ganione, a ostatecznie zostałem zwolniony z powodu „niezgłoszenia zejścia na przerwę śniadaniową”. Pracowałem w straży dziewięć lat i dodam, że w przeszłości nie raz byłem doceniany przez przełożonych i nagradzany.

Krzysztof Zielonka również był chwalonym pracownikiem, dopóki nie odmówił przejęcia dodatkowych obowiązków. Zrobił to, bo nie posiadał - jak twierdzi - niezbędnej wiedzy i umiejętności. 
- Odtąd byłem szykanowany, dodawano mi nowych zadań i krytykowano każde posunięcie - mówi. - Przez lata, pracując jako koordynator dyżurnych, miałem własne biuro, gdzie w spokoju i ciszy mogłem prowadzić statystyki i dokumentację. Niestety, mój przełożony, by mnie upokorzyć i zdegradować, a jednocześnie utrudnić pracę, kazał zlikwidować to biuro i dodał nowych obowiązków. Trudno było podołać temu wszystkiemu, co mi potem zresztą nagminnie wytykano i co ostatecznie posłużyło jako powód do zwolnienia.

Ucho komendanta
Moi rozmówcy przekonują, że komendant Bismor, działając poprzez podległych mu ludzi, nakłaniał innych funkcjonariuszy do pisania donosów. Że dana osoba jest trudna we współpracy, że nie widzi się z nią możliwości dalszej pracy. Taki delikwent był przenoszony do innego wydziału – zazwyczaj gorszego typu bądź negatywnie opiniowany przez przełożonych. 

- Dobitnie to było widać na moim przykładzie - twierdzi Kuczkowski. - Z wydziału profilaktyki i komunikacji społecznej zostałem przeniesiony do wydziału dyżurnych. Tylko dlatego, że moja przełożona, Bożena Frej, napisała notatkę, iż „nie widzi ze mną możliwości dalszej współpracy”.

Zdaniem Kuczkowskiego, w gliwickiej straży miejskiej napuszczano pracowników na siebie. Zlecano wzajemne inwigilowanie. Były rzecznik popadł w niełaskę u komendanta, a stało się to – jak mówi - za sprawą osobistej niechęci Bożeny Frej.

- Po objęciu stanowiska kierowniczego nieustannie dążyła do mojej degradacji lub wyeliminowania. Koleżanka z wydziału otrzymała polecenie śledzenia moich poczynań i skrupulatnego meldowania o wszelkich, choćby najmniejszych przewinieniach. Miała notować bądź nagrywać na dyktafon moje negatywne wypowiedzi o pracy w straży, ludziach tu zatrudnionych. W takich warunkach nie dało się dalej pracować. W październiku 2016 r. zwolniłem się.

Słowa Kuczkowskiego potwierdza była współpracownica, która, choć podpisała się pod pozwem, prosiła, by na łamach „Nowin” nie ujawniać jej personaliów. 

- Żałuję, że się sprzedałam – mówi ze smutkiem. - Już od początku Frej mówiła mi, kto jest fajny, a kto nie. Dowodziła, że Kuczkowski pracuje tylko i wyłącznie na swoją popularność i powinnam się go wystrzegać. Przy okazji dodała, że gdyby robił coś podejrzanego w godzinach pracy,  mam do niej przyjść i powiedzieć o tym. Pamiętam, byliśmy raz w PCK i Frej pytała mnie, dlaczego tak długo, z kim Marcin rozmawiał, o czym. Potem jeszcze kilka razy mnie wypytywała, ale w końcu miarka się przebrała, bo powiedziała, że mam zapisywać swoje spostrzeżenia w specjalnym notatniku, a jak mi się nie chce pisać, mam Kuczkowskiego nagrywać. Czułam się z tym źle, odmówiłam i w jednej sekundzie stałam się tą złą. Aby mi dopiec, kierowniczka na przykład zmieniała wcześniej ustalony grafik i informowała mnie o tym w ostatniej chwili. Frej wiedziała, że wychowuję małe dziecko, że mi tym dokuczy. Ostatecznie, po 14 miesiącach,  wypowiedziano mi umowę o pracę.

Sędłak dodaje, że praktykę prowadzenia notatników służbowych, w których strażnicy mieli szczegółowo wpisywać - co do minuty - przebieg swojej służby, tłumaczono koniecznością sprawdzeniu efektywności ich pracy. Szybko notes stał się jednak narzędziem wyszukiwania mobbowanym pracownikom przewinień. – Kiedyś musiałem się mocno tłumaczyć z 5-minutowej różnicy zapisu czasu danej czynności, bo inny był w moim notatniku, a inny u kolegi, z którym pełniłem służbę – twierdzi.

Kasa dla „swoich”
Zdaniem byłych strażników, najczytelniej przejawy mobbowania i nierównego traktowania uwidaczniały się w systemie premiowania oraz nagradzania.

- Choć premie przyznawane były uznaniowo, powinny przecież być wyznaczone pewne obiektywne zasady ich przyznawania – mówi Zielonka. - Podobno były, ale osób, które popadły w niełaskę szefa, nawet jak spełniały te kryteria, i tak nie brano pod uwagę przy podziale pieniędzy. Kiedy prosiliśmy kierowników o wyjaśnienia, ci zasłaniali się decyzją komendanta. Natomiast Bismor twierdził, że to kierownicy są winni.

- W wydziale prewencji przyznawanie premii uzależnione było od spełniania stale windowanych przez komendanta wyników – mówi Sędłak. - Stworzono nawet umowną tabelę, w której podano, że na premie może liczyć strażnik, który np. wykaże się przynajmniej dwoma odholowaniami pojazdów, 50-160 wylegitymowaniami, trzema mandatami. Ciągłe zawyżanie tych norm powodowało, że na siłę trzeba było wyrobić założone granice. Takie działanie na pewno nie miało nic wspólnego z merytorycznym doskonaleniem pracy strażników i kontrolowaniem porządku w mieście.

- Dyskryminująca była również praktyka przyznawania nagród wyłącznie osobom spolegliwym i lubianym – dodaje Zielonka. - Nagrody, np. na dzień strażnika czy z okazji 25-lecia straży, powinny być przydzielane proporcjonalnie do uposażenia wszystkim pracownikom. Tymczasem pozostający w niełasce byli pomijani. Kolejna rzecz: raz w roku organizowano wyjazd integracyjny. Niestety, udział w nim nie był przewidziany dla wszystkich, zaproszenie otrzymywali jedynie pracownicy posłuszni.

Wielki Brat patrzy i słucha
Moi rozmówcy mówią, że w gliwickiej straży za rządów Bismora wprowadzono ogólny zakaz rozmów ze współpracownikami. 

- To było celowe działanie mające na celu eliminowanie określonych osób – twierdzi Kuczkowski. - Zakaz ten dotyczył zwłaszcza czasu, kiedy byliśmy w szatni, gdy pracownicy różnych wydziałów znajdowali się bez nadzoru przełożonych. Chodziło o to, abyśmy nie mogli wymieniać między sobą informacji o otrzymanych rozkazach, nagrodach czy premiach, o tym, co się działo w pracy. Za takie rozmowy groziły upomnienia. Komendant widział, czy rozmawiamy ze sobą, bo cały budynek straży miejskiej jest monitorowany. Podobno bez nagrywania dźwięku, ale kto wie, czy to prawda. Dodam, że to wszystko odbywało się bez naszej zgody, a miało na celu wyłącznie inwigilację i analizę naszego zachowania.

- Nie mam żadnych wątpliwości, że złem gliwickiej straży miejskiej jest Janusz Bismor – konstatuje Kuczkowski. - Ten człowiek zręcznie manipuluje ludźmi, osiąga swoje cele, a niewygodnych usuwa. Poprosiłem o analizę kadrową w straży miejskiej Rybniku, gdzie Bismor wcześniej był komendantem. Przez niespełna pięć lat jego rządów odeszło z pracy 50 osób. W Gliwicach jest nie lepiej. Od połowy 2012 roku - już 41. Tylko w ubiegłym roku 16. O czymś to chyba świadczy.

Pracę przypłaciliśmy zdrowiem
Wnoszący pozew uważają, że pracę w straży przypłacili zdrowiem. Niektórzy zmuszeni byli korzystać ze specjalistycznej pomocy psychiatryczno-psychologicznej. 

- Nie mamy wątpliwości, że padliśmy ofiarą mobbingu i nierównego traktowania ze strony pracodawcy – mówią poszkodowani strażnicy. - Z nieuzasadnionych przyczyn rozpoczęto przeciwko nam kampanię, której celem było poniżanie, umniejszanie zasług oraz zaniżanie samooceny. Zróżnicowano nasze wynagrodzenia dodatkowe, nagrody, awanse, szkolenia i uzależniono je od subiektywnej oceny pracodawcy. Ciągła krytyka, grożenie zwolnieniem były objawem nękania i chęcią zastraszania.

Jak się dowiadujemy, cała czwórka dochodzić będzie łącznie 135 tys. zł tytułem odszkodowań i zadośćuczynień.

Opisane zarzuty przekazaliśmy do straży miejskiej i poprosiliśmy o komentarz. Bożena Frej, kierownik wydziału profilaktyki i komunikacji społecznej odpowiedziała, że na tę chwilę nie odniosą się do przedstawionych zarzutów. - Oficjalnie nie otrzymaliśmy żadnej korespondencji w tej sprawie.

Andrzej Sługocki 
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj