Z Leszkiem Jodlińskim o tajemnicach Seidenhaus Weichmann/Domu Tekstylnego z Gliwic, rozmawia Małgorzata Lichecka.

O ikonicznym domu jedwabnym, jego właścicielach i twórcach, sporo już wiadomo, ale są też białe plamy. Pan poświęcił Seidenhaus Weichmann prawie 30 lat, zaczynając od monografii z 1994 r. 
Tak naprawdę to zacząłem w 1992 r., jeszcze podczas studiów w Holandii.

Czy wobec tego zna pan ten budynek na wylot? 
Na szczęście jeszcze nie. Przez ostatnie lata trochę od niego uciekałem, bo wydawało mi się, że inni mogą przejąć badania, uzupełnić je i poprowadzić nowe ścieżki. Monografia, a później inne publikacje, otworzyły drogę. Niestety, tak się nie stało. Jednak te 30 lat może być lekko mylące, bo robiłem to z przerwami. Moje zainteresowanie SW jest rodzajem pasji, lecz nienachalnej: ilekroć coś interesującego działo się wokół budynku i osób z nim związanych, gromadziłem materiały, ale potem odkładałem na półkę i za jakiś czas do nich wracałem. Jestem bardzo dumny z pewnego znaleziska, z dwóch fotografii datowanych na 1926 r., na których widzimy wnętrza prywatnych apartamentów Weichmanna. Doszedłem jednak do tego później, w ciekawych okolicznościach, bowiem zdjęć nie przyporządkowano ani miejscu ani osobie. Podpisano natomiast autora projektu – to Robert Krafft, no i możemy przeczytać, że widzimy sypialnię pana domu oraz łazienkę pana domu. Identyfikacja byłaby naprawdę trudna gdyby nie fakt, że te same fotografie dotarły do mnie od Petera Winstona, syna Erwina Weichmanna.

Prof. Irma Kozina określiła gliwicki Seidenhaus Weichmann jako jedną z ikon górnośląskiej architektury. I ja się z tym zgadzam.
Tak. Jednak gliwicki projekt Ericha Mendelsohna odbył taką symboliczną drogę od dzieła relatywnie znanego wąskiemu gronu badaczy, kiedy to ukazała się monografia mojego autorstwa, dodajmy pierwsza w języku polskim poświęcona domowi jedwabnemu, przede wszystkim nazywanym domem tekstylnym, do budynku rozpoznawalnego i docenionego. Z chwilą, gdy zostanie opieczętowany znakiem dziedzictwa UNESCO być może wybuchnie masowe, intensywne zainteresowanie budynkiem w Gliwicach i to usytuuje go w miejscu należnym mu od lat.

Dlatego, że jest to budynek wyjątkowy, i o tym też Pan pisze w „Mieszkaniu kawalera”, pod bardzo wieloma względami: poprzez osoby, które w nim mieszkały, projektantów, funkcje, nowatorskie rozwiązania designerskie, reklamowe. 
On nadal nie jest tak znany i tak opracowany, jak na to zasługuje. Pewnie dlatego, że sam Mendelsohn na początku nie przywiązywał do niego, w sensie opisu, dokumentacji, zbyt wielkiego znaczenia. I chyba zbyt szybko uwierzyliśmy mu, że trochę nie ma o czym mówić, w porównaniu do tego, co projektował później. Ale dziś już wiemy, że pozycja gliwickiej realizacji Mendelsohna jest wyjątkowa. Nie ma już co najmniej trzech jego wybitnych domów towarowych. Wyburzenie Columbushaus w Berlinie, bezmyślne zniszczenie domów towarowych w Norymberdze i Stuttgarcie wymusza nowe otwarcie dla tej części dorobku architekta, która szczęśliwie ocalała. Powiedziałbym przewrotnie – daje nowe otwarcie zwłaszcza Olsztynowi i Gliwicom.

Czego jeszcze nie wiemy o Domu Jedwabnym?
W pewnym sensie zagadką pozostaje trzecie piętro domu tekstylnego.

Czyli druga kawalerka w prywatnej, mieszkalnej, części.
Tak. Erwin Weichmann miał dwóch braci przyrodnich, Maxa i Viktora. Obaj mieszkali w Gliwicach i przy ulicy Wilhelma prowadzili swoje interesy – biura podróży oferujące między innymi rejsy z Hamburga do obu Ameryk, Afryki i Azji. Niewykluczone, że korzystali właśnie z tych kawalerek. Kwestia zaprojektowania mieszkań na wyższych kondygnacjach SW nie budzi wątpliwości, ale ich liczba już tak, także to, gdzie się znajdowały. A pamięć o apartamencie kawalera była żywa wśród rodziny Weichmanna.

Książka „Mieszkanie kawalera” jest swoistym studium przypadku. Wyciąga pan z historycznego niebytu Roberta Kraffta. Który jest związany z Weichmannem bardzo mocno. Czy trudno było znaleźć te wszystkie materiały? A może są na wyciągnięcie ręki? 
To jest trochę bardziej skomplikowane. Z jednej strony na pewno bardzo pomogły mi dokumenty otrzymane od Petera Winstona. Zaczynając od fantastycznych trzech rysunków projektów wnętrz, zestawionych w książce z realizacjami. Widać co z tego zamysłu, z marca 1923 roku, zmaterializowało się. Jest także niezwykle ważny dokument: czterostronnicowy list Kraffta do Erwina Winstona (Weichmanna) datowany na grudzień 1947 rok. Daje on dosyć dobry przegląd tego wszystkiego, czym Krafft się przez te lata, po opuszczeniu Gliwic, zajmował. Miał, mówiąc bardzo potocznie, trochę za uszami, i można odnieść wrażenie, że miał potrzebę tłumaczenia się przed Weichmannem z tego, co działo się z nim w okresie nazistowskim. Wracał też wspomnieniami do Gliwic, przy czym nie mówił o tym, że pracował w teatrze Victoria, a o tym, że był to najciekawszy okres w jego życiu. Ten list potraktowałem jako rodzaj mapy i przemieszczałem się po niej wraz z Krafftem.

Najwięcej napisał o swoich realizacjach z 1946-1947 roku. 
Krafft był wtedy w Berlinie, miasto leżało w ruinie, a on próbował tworzyć architekturę w takim stylu. Te poszukiwania dały mi ogromną satysfakcję z jednego powodu, większość badaczy jego życiorysu zatrzymuje się na 1934 roku. Niektórzy piszą trochę o domach miedzianych, inni wspominają o tym, że w 1942 roku ubiegał się o jakąś pracę u profesora i teoretyka architektury Ernsta Neuferta. Nie wiemy gdzie i kiedy Krafft zmarł. Kontaktowałem się w jego sprawie z Muzeum Architektury we Frankfurcie, jednak nie posiadali jakichkolwiek informacji o nim. I to był moment prowokujący mnie do poszukiwań. Rekonstruowanie losów Roberta Kraffta mógłbym porównać do tkania sukna z wątków niejednorodnych i różnej jakości. Symbolicznym momentem jego zawodowych narodzin jest przyjęcie zlecenia w Gliwicach, w 1923 r. Dokumentem pozwalającym na ustalenie roku jego urodzenia jest lista pasażerów przybyłych 1 lipca 1924 r. do Nowego Jorku na pokładzie MS Deutschland, przechowywana na wyspie Ellis. Krafft miał wtedy 28 lat i odnotowano, że przyszedł na świat w 1896 roku. Jako ówczesne miejsce zamieszkania wskazał Gliwice.

Do Nowego Jorku wybrał się w podróż z Erwinem Weichmanem. 
Tak. Panowie bardzo się przyjaźnili. I on się w tę podróż z Weichmannem nie wybrał ot tak, została przez kupca opłacona. A nie była tania. Pojechali do Ameryki żeby się napatrzeć i chłonąć: Weichmanna pociągał handel, prowadzenie sprzedaży wysyłkowej, także to jak być nowoczesnym przedsiębiorcą. No a Kraffta budownictwo prefabrykowane, bo ono było tam na bardzo wysokim poziomie. Miał już na swoim koncie, wspólnie z Friedrichem Försterem (1924 r), patent na metalowe płyty ścienne cechujące się wysokimi walorami izolacji termicznej. To był początek jego przygody z domami miedzianymi produkowanymi w zakładach metalurgicznych Hirsch Kupfer -und Messingwerke (HKM). Na początku 1931 roku w tych zakładach opracowano sześć projektów gotowych domów z miedzi wykorzystując patent Forstera i Kraffta. Ten ostatni był wprawdzie technologicznym innowatorem, jednak w zakresie form pozostawał w nurcie poprzedniej epoki, dlatego wygrał wtedy rywalizację z Walterem Gropiusem, bo klienci woleli te wszystkie szczyty, dachy skośne niż prostopadłościenne pudełka i estetykę Bauhausu.

Był także innowatorem jeśli chodzi o reklamę i identyfikację wizualną Seidenhaus Weichmann. Choć bywa ona przypisywana Erichowi Mendelsohnowi, a co pan podważa w „Mieszkaniu kawalera”.
Może nie podważam, a stawiam znak zapytania, który wydaje się uzasadniony z powodu pewnych analogii. Dom towarowy braci Schocken w Norymberdze i Stuttgarcie, co udowodnia Regina Stepan, współprojektowali „wyrobnicy” Mendelsohna, najczęściej absolwenci albo jeszcze studenci Bauhausu. Zresztą ten wybitny architekt miał reputację kogoś, kto korzysta z pomysłów innych. Przy jednym sprawnym oku, nie wszystko mógł robić, takie ludzkie ograniczenia. Czy tak było też w Gliwicach? Nie do końca wiadomo i to też jest jakiś rodzaj tajemnicy. Nie jest nią natomiast to, że Robert Krafft w Seidenhaus Weichmann odpowiadał w pierwszej kolejności za dział reklamy: stworzenie kompletnego systemu wizerunkowego tego domu handlowego zaczynając od etykiet na towary, plakaty, poprzez aranżację wystaw sklepowych, graficzne projektowanie druków reklamowych, anonsów prasowych, mobilnych reklam i opakowań na towary sprzedawanych w sklepach Weichmanna. Co więcej, kreatywność Kraffta, przełożyła się na sukcesy SW. Chodzi przede wszystkim o aranżacje wystaw sklepowych. W zachowanej dokumentacji ocalały zdjęcia tych z Gliwic, Bytomia oraz Opola. Witryny ułożone przez Kraffta są do siebie bliźniaczo podobne, a jego styl czytelny i powtarzalny. Opiera się na pewnym rodzaju charakterystycznej malarskości jeśli chodzi o używanie rekwizytów urywanych w fałdowanych fantazyjnie materiałach, diagonalnym uformowaniu i podwieszaniu tkanin i używaniu tych samych kobiecych manekinów odzwierciedlających wzorzec urody z połowy lat 20. XX wieku.

Wracając do mieszkania, do prywatnych apartamentów Weichmanna. Dlaczego wybrał Kraffta? Czyżby wizjonerstwo kupca z Gliwic ograniczało się tylko do biznesu, do wyróżniania się tylko budynkiem, stylem wystaw i znakomitymi gatunkami materiałów? 
Jak już wspominałem, obaj panowie przyjaźnili się. I to ma znaczenie, bo Weichmann zlecając projekt mieszkania kawalera wybrał kogoś, kto zrobi to jego sposobem, w jego estetyce oraz wrażliwości. Że będzie to coś przytulnego, coś mimo wszystko domowego. Używałem do odkodowania archiwalnych zdjęć sztucznej inteligencji i te tkaniny są fantastyczne: plusze, atłasy, wszystko mięciutkie, delikatne, nawet lekko „zniewieściałe”, ale przecież Weichmann handluje tkaninami i ewidentnie pokazuje się także prywatnie w ten sposób. Gliwickie dzieło jest właśnie taką dwuskładnikową realizacją, operującą dwuskładnikową estetyką. Wynika to nie za sprawą decyzji architekta, ale z woli inwestora. Ten objawia się niejako w podwójnej roli. Po pierwsze, jako właściciel nowocześnie działającej spółki handlowej – bardzo świadomie używa formy architektonicznej by kreowała publiczny wizerunek firmy. Za tym stoi Erich Mendelsohn. Zupełnie inaczej podchodzi do projektowania swojego mieszkania, powierzając ten fragment swojego osobistego życia Robertowi Krafftowi, z którym znał się i przyjaźnił, więc był pewien, że ten odczyta go właściwie. To niewątpliwie bardzo osobisty, wręcz intymny wyraz gustu własnego właściciela i przyszłego mieszkańca kawalerki, najwyraźniej nie identyfikującego się z estetyką zaproponowaną przez Mendelsohna, jeśli miałaby ona porządkować przestrzeń mieszkalną.

Materiały wykończeniowe, meble, okładziny, dywany to najwyższa półka. 
Lakierowane na czarno, udające heban, obłożona palisandrem ściana w sypialni. Obudowy łóżka i podwyższenie to prawdopodobnie mahoń. Zatem drogie, egzotyczne drewno, troszeczkę imitujące Bauhaus, odnoszące się do niego i nieco z nim konwersujące. Być może Robert Krafft dostaje od Erwina Weichmanna polecenie :” zrób tak, żeby mi się podobało, było w miarę nowoczesne, ale też wygodne i spełniało estetykę wnętrza mieszczańskiego”. Być może tak właśnie wtedy panowie ze sobą rozmawiali. Krafft w projekcie kawalerki pokazuje się jak architekt świadomy tego co modne i pożądane we wnętrzu zaprojektowanym w 1923 r. Osadza ją w modernistycznym kontekście wczesnego nurtu Werkbundu spod znaku Petera Berensa i Hansa Poelziga. Właściciel kawalerki nie jest orędownikiem takiego ultramodernizmu, raczej wypośrodkowania tego, co pewnie było uważane wówczas za modne, a tym co mu się podobało. Przykładem nowoczesnego spojrzenia na wnętrze są ściany wypełnione czarno-białą fotografią, co sytuuje Weichmanna w gronie tych, którzy w jakimś sensie chcą pokazać nową dziedzinę sztuki, jako atrakcyjną formę ekspresji. I tą atrakcyjną formą jest fotografia.

Czy zachowały się jakiekolwiek meble z dawnej kawalerki z SW? 
Wiem od Petera Winstona, że rodzina dysponowała stolikiem do gry w warcaby, co najmniej jednym lub dwoma fotelami i krzesłem ze składu tego mieszkania. To wszystko.

Co jest jeszcze do zrobienia z Robertem Krafftem? 
Chciałbym zdobyć lepsze zdjęcie Kraffta. To w książce jest na razie jedyne na jakie natrafiłem. Zdjęcie prasowe z lekko niewyraźną sylwetą Kraffta, którego sfotografowano w maju 1924 r. w gronie członków jury.

Leszek Jodliński 
(ur. 1967 r. w Gliwicach) – historyk sztuki, menadżer kultury, dyrektor muzeów w Gliwicach, Śląskiego w Katowicach i Górnośląskiego w Bytomiu. Laureat nagród im. Wojciecha Korfantego (2013) oraz Śląska Rzecz (2011) za współtworzenie pierwszej w Polsce stałej trasy zwiedzania w Muzeum Śląskim (dla osób niewidomych i niedowidzących). Tłumacz „Dziennika Franza Pawlara. Górny Śląsk w 1945 roku. Opis pewnego czasu” (2015/2018), uznanego przez internautów za jedną z najlepszych książek historycznych 2016 roku. Od 2018 r. jest współwłaścicielem wydawnictwa Azory, nakładem którego ukazały się: album „Gliwiczanie w fotografii odświętnej. Portret mieszkańców Gleiwitz” (2019), „Puste krzesła. Historie Żydów ze Śląska” ( 2020), „Mieszkanie kawalera. Między imperatywem nowoczesności i gustem własnym architekta” ( 2023, wydawnictwo AZORY Kraków).  

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj