Z dr Bogusławem Traczem, historykiem katowickiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Małgorzata Lichecka.  
Prowokacja gliwicka nie była bezpośrednią przyczyną wybuchu drugiej wojny światowej. Kanclerz III Rzeszy Adolf Hitler przygotowywał się w 1939 roku do zbrojnej napaści na Polskę od wielu miesięcy, prowadząc zręczną dyplomatyczną grę. Ale świat uwierzył w tego rodzaju przekaz. Dlaczego? 

Oczywiście, nie była bezpośrednią, ani nawet pośrednią przyczyną wybuchu wojny, choć z takimi twierdzeniami można się spotkać wśród części pasjonatów historii Gliwic. Nawet gdyby coś przeszkodziło organizatorom prowokacji, siły zbrojne hitlerowskich Niemiec rankiem 1 września 1939 roku i tak przekroczyłyby granice Rzeczpospolitej. Prowokacja gliwicka, razem z serią tzw. incydentów granicznych,  miała stanowić podstawę oskarżenia Polski o sprowokowanie czy wręcz rozpoczęcie działań zbrojnych przeciwko Trzeciej Rzeszy. 

Tego samego dnia, kiedy niemiecka machina wojenna ruszyła na Polskę, minister propagandy Joseph Goebbels zapisał w swoim dzienniku: „Polski atak na rozgłośnię w Gliwicach. Rozdmuchujemy to niebotycznie”. Jednocześnie w licznych tytułach prasowych w Niemczech, a następnego dnia prawie w całej Europie ukazał się komunikat o rzekomej napaści Polaków na radiostację w Gliwicach, jednak szybko wiadomość ta utonęła w powodzi innych, ważniejszych informacji. Kiedy wojnę Niemcom wypowiedziały Francja, Wielka Brytania, Australia i Nowa Zelandia, dalsze nagłaśnianie tzw. prowokacji gliwickiej przestało mieć dla niemieckich przywódców jakiekolwiek znaczenie, tak polityczne, jak i propagandowe. 

Czy świat uwierzył w ten przekaz? Myślę, że niewielu w ogóle zwróciło uwagę na informacje o „polskim napadzie” na radiostację w nadgranicznym mieście, gdzieś na obrzeżach Niemiec. O całym wydarzeniu szybko zapomniano, również w Gliwicach. O tym, co tak naprawdę wydarzyło się wieczorem 31 sierpnia 1939 roku w budynku przy ul. Tarnogórskiej, dowiedziano się dopiero po zakończeniu wojny, kiedy to Alfred Naujocks przedstawił swoją wersję tamtych wydarzeń.

Gliwice miały dla organizatorów akcji specjalne znaczenie właśnie z powodu radiostacji i swojego położenia. Czy były też inne "atuty"?

W latach 1922–1939 Gliwice od granicy z Polską dzieliło zaledwie około dziesięć kilometrów. Ta odległość miała decydujące znaczenie, choć istotny był również zapewne fakt, że radiostacja gliwicka była ważnym elementem oddziaływania niemieckiej propagandy skierowanej do mieszkańców polskiego województwa śląskiego. Kiedy w listopadzie 1925 roku oddano do użytku radiostację w Gliwicach, dwa lata później w Katowicach uruchomiono znacznie silniejszą stację nadawczą Polskiego Radia Katowice. W odpowiedzi Niemcy zamontowali w Gliwicach, jeszcze w budynku przy ul. Radiowej, nowy nadajnik o mocy pięciu kilowatów. 

Obie stacje – polska i niemiecka – przez kolejne lata toczyły zaciętą rywalizację o słuchaczy po obu stronach granicy. Wszak spora część mieszkańców regionu była dwujęzyczna. Obydwie strony prowadziły nasłuch konkurencyjnych audycji, a o propagandowych atakach informowano na łamach prasy, jednocześnie kierując stosowne skargi i noty dyplomatyczne. Pod koniec lat dwudziestych pisano już wprost o „wojnie radiowej”. Stąd nie dziwi, że przygotowując prowokacje, wybrano gliwicką radiostację – położną blisko granicy, a jednocześnie będącą niemiecką tubą propagandową, co miało stanowić wzmocnienie uzasadnienia „polskiego ataku”.

Prowokację gliwicką należy rozpatrywać w szerszym politycznych kontekście. Co działo się wtedy w Europie, Polsce, Niemczech i na terenach przygranicznych - czyli w Gliwicach?

Prowokacja gliwicka to zaledwie pojedynczy element wielkiego polityczno-militarnego puzzle, którym była Europa w drugiej połowie lat trzydziestych. Musimy pamiętać, że nie tylko Niemcy dążyły do podważenia tzw. systemu wersalskiego. Z postanowieniami traktatów pokojowych podpisanych po zakończeniu pierwszej wojny światowej nie pogodziły się elity polityczne wielu państw w Europie, by przywołać chociażby okrojone terytorialnie Węgry czy rozgoryczone odstawieniem na boczny tor europejskiej polityki Włochy. Wreszcie Związek Radziecki, który nigdy nie pogodził się z zatrzymaniem w 1920 roku eksportu rewolucji na zachód. W ogóle międzywojenna Europa była beczką prochu. 

Dziś coraz więcej historyków skłania się do twierdzenia, że tak naprawdę dwudziestolecie międzywojenne nie było czasem pokoju, a jedynie okresem zawieszenia broni, intermezzo pomiędzy wojnami, które można traktować jako jeden konflikt. Zresztą tak naprawdę wojenne działa wcale nie umilkły w 1918 roku. W latach trzydziestych mamy znów regularne działania zbrojne, nie tylko na Dalekim Wschodzie, gdzie Japonia zaatakowała Chiny, ale również w Europie, gdzie toczyła się wojna domowa w Hiszpanii, w którą zaangażowały się na poły oficjalnie inne państwa, wspomagając obie strony konfliktu. 

Wreszcie po 1933 roku ekspansywną politykę prowadziła Trzecia Rzesza, począwszy od remilitaryzacji Nadrenii w 1936 roku, poprzez przyłączenie Austrii w marcu 1938 roku i tzw. Kraju Sudeckiego pół roku później oraz aneksję Kłajpedy i wreszcie zwasalizowanie Czech w marcu 1939 roku. Wisienką na torcie hitlerowskiej dyplomacji był podpisany 23 sierpnia 1939 roku w Moskwie tzw. pakt Ribbentrop-Mołotow, który dał Hitlerowi zielone światło do agresji na Polskę. Dołączony doń tajny protokół zakładał podział stref wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej pomiędzy hitlerowskimi Niemcami a komunistycznym Związkiem Radzieckim. 

Musimy wreszcie pamiętać, że prowokacja gliwicka nie był jedyną tego rodzaju operacją przygotowaną i zrealizowaną w tym czasie przez niemieckie służby specjalne. Warto przywołać w tym miejscu chociażby dwa „polskie napady” na niemiecki urząd celny w Hochlinden (Stodołach) oraz na leśniczówkę w Pitschen (Byczynie). To również, podobnie jak prowokacja gliwicka, sfingowane ataki, które były częścią dezinformacyjno-propagandowego przygotowania do agresji na Polskę. 

Hitler już wcześniej przećwiczył takie akcje na przykład podczas aneksji Czechosłowacji, wykorzystując motyw Niemców Sudeckich. Był to, można powiedzieć, stały element jego strategii. Ale Europa nie zareagowała, nikt nie palił się do wojny, wszyscy chcieli układać się z niemiecką Rzeszą. Kto podrzucił kanclerzowi pomysł z gliwicką prowokacją?

Opracowaniem serii incydentów przygranicznych sugerujących, że to Polacy przekroczyli zbrojnie granice Niemiec zajęła się w ścisłej tajemnicy trójka jednych z najważniejszych osób w nazistowskiej machinie władzy: Reichsführer SS i szef policji Heinrich Himmler, kierujący Gestapo Heinrich Müller oraz szef służby bezpieczeństwa SD Reinhard Heydrich. To zapewne w berlińskim gabinecie tego ostatniego na początku sierpnia 1939 roku zapadła decyzja, by przeprowadzić operację dywersyjną polegającą na sfingowanym ataku Polaków na niemiecką, przygraniczną stację radiową w Gliwicach. Jej wykonanie Heydrich powierzył swojemu podwładnemu Alfredowi Naujocksowi, człowiekowi od zadań specjalnych i mówiąc kolokwialnie „mokrej roboty”. 

Kto był adresatem prowokacji? Co miała uzmysłowić sojusznikom Hitlera, na przykład Mussoliniemu, polskiemu rządowi, społeczeństwu niemieckiemu, niemieckiej arystokracji czy generalicji, krzywo patrzącej na poczynania Hitlera, Goebbelsa czy Heydricha?

Sfingowane, rzekomo polskie ataki na niemieckie placówki urzędowe i instytucje publiczne był częścią dezinformacyjno-propagandowego przygotowania do agresji na Polskę. Ich adresatami byli politycy i dyplomaci, zwłaszcza stojący na czele państw takich jak Francja czy Wielka Brytania, z którymi Polska zawarła sojusze militarne. Jednak równie ważnym, a kto wie czy nie ważniejszym odbiorcą miało być niemieckie społeczeństwo. Intencją autorów prowokacji było żeby za pomocą sfabrykowanych faktów dostarczyć niemieckiej opinii publicznej niezbitych dowodów, że to Polacy rozpoczęli zaczepne, agresywne działania przeciwko Trzeciej Rzeszy, które zmusiły stronę niemiecką do działań odwetowych. Potwierdza to treść komunikatów radiowych, jak i notek prasowych, które ukazały się następnego dnia w niemieckiej prasie. Inna sprawa, na ile w nie uwierzono? Trudno powiedzieć. Na pewno wielu dało się złapać na ów propagandowy lep.

31 sierpnia 1939 roku o godz. 20.00 do niemieckiej radiostacji w Gliwicach wtargnęło kilku uzbrojonych esesmanów w ubraniach cywilnych, jako rzekomi powstańcy śląscy. Mieli nadać w świat komunikat o tym, że Polska rozpoczyna wojnę z Niemcami. Informacja o napadzie miała dotrzeć drogą radiową aż do Londynu, ale coś nie wypaliło i nie usłyszeli komunikatu w Berlinie. Co w takim razie nie zagrało?

Należy zacząć od tego, że w Gliwicach były dwie radiostacje. Pierwszą oddano do użytku w listopadzie 1925 roku przy Senderstrasse (obecnie ul. Radiowa). Był to ten sam budynek, w którym obecnie mieści się szpital należący do spółki Vito-Med. Znajdowały się w nim zarówno urządzenia nadawczo-wzmacniające, jak i studia mikrofonowe, pomieszczenia redakcji, a nawet sala koncertowa z której transmitowano muzykę na żywo. 

Obok budynku stanęły dwie 75-metrowe, stalowe wieże, pomiędzy którymi rozciągnięto antenę nadawczą. Na początku lat trzydziestych gliwicka radiostacja z trudem była w stanie sprostać wymaganiom coraz nowocześniejszej technologii, jak również oczekiwaniom płynącym z Berlina. W 1934 roku zlecono zwiększenie mocy radiostacji gliwickiej, poprzez budowę nowej wieży antenowej wraz z osobną stacją nadawczo-wzmacniającą na działce przy Tarnowitzer Landstrasse (ul. Tarnogórskiej), jednocześnie zachowując studia nagraniowe, dyrekcję i administrację w starym budynku przy ul. Radiowej. 

Prace budowlane ukończono jesienią 1935 roku. Przy ul. Tarnogórskiej wyrosła 111-metrowa wieża antenowa, która kryła pionową antenę, a u jej stóp stanął budynek techniczny oraz dwa budynki mieszkalne dla pracowników radiostacji i personelu pomocniczego. Nowa stacja nadawcza rozpoczęła pracę w eterze 22 grudnia 1935 roku. Niedługo później rozebrano dwie stare wieże antenowe stojące przy budynku na ul. Radiowej. Obydwa budynki – stary i nowy – oddalone od siebie około 5 km, połączono specjalnym podziemnym kablem. W nowym budynku znajdowały się tylko urządzenia przekaźnikowe i wzmacniające, w starym pozostawiono pomieszczenia redakcji, salę koncertową i studio nadawcze. 

Fakt istnienia dwóch budynków radiostacji zmylił nie tylko Naujocksa i jego ludzi w 1939 roku, ale również wielu historyków i autorów licznych opracowań o prowokacji gliwickiej, w których jako ilustrację miejsca wydarzeń, do których doszło 31 sierpnia 1939 roku. prezentowana jest fotografia gmachu przy ul. Radiowej. Wszystko wskazuje na to, że prowokatorzy nie wiedzieli, iż przy ul. Tarnogórskiej nie było studia nadawczego i tym samym nie sposób było nadać stamtąd jakiekolwiek komunikatu na falach eteru. Technik radiowy, który był w grupie Naujocksa nie mógł uruchomić urządzenia, by nadać odezwę w języku polskim, gdyż takowego po prostu w tym miejscu nie było. 

Należy włożyć między bajki narrację o rzekomym „mikrofonie burzowym”, z którego rzekomo koniec końców udało się nadać komunikat. Zapewne próbowano podłączyć do nadajnika mikrofon, którym kontaktowano się ze studiem przy ul. Radiowej, ale odczytanej doń odezwy w języku polskim nikt nie usłyszał - ani w Berlinie, ani w Gliwicach. 

Po wojnie ludzie opowiadali, że słyszeli w radio, iż miał miejsce napad na radiostację gliwicką, która znalazła się w polskich rękach, ale to była zapewne informacja, którą za niemiecką agencją prasowa podały około godziny 22.30 wszystkie stacje nadawcze w Rzeszy, a nie komunikat, który dwie i pół godziny wcześniej próbował nadać w eter jeden z ludzi Naujocksa.

Z prowokacją gliwicką były związane przeróżne kryptonimy" "pogrzeb się odbył", "babka zmarła", "konserwa". Co oznaczały i czy wywiady polski czy brytyjski nie miały do nich dostępu?

Kryptonimy miały na celu, jak zawsze, kiedy organizuje się zakamuflowaną, specjalną operację, jej maksymalne utajnienie. Na przykład hasło Grossmutter gestorben („Babcia umarła”), przekazane telefonicznie z Berlina przez samego Heydricha 31 sierpnia około godziny 16.00, było sygnałem do rozpoczęcia akcji. . Pod hasłem „Konserwy”, kryją się żywi ludzie, których zamordowano 31 sierpnia 1939 roku w miejscach niemieckich prowokacji, a ich zwłoki pozostawiono jako świadectwo „polskiej napaści”. 

Jednym z nich był Franz Honiok, zatrzymany dzień wcześniej przez Gestapo czterdziestoletni mieszkaniec Hohenlieben, jak nazywało się wówczas Łubie. Około godziny 20.00 odurzonego za pomocą zastrzyku, jeszcze żywego, przywieziono do radiostacji przy ul. Tarnogórskiej i położono w maszynowni, zaraz obok drzwi. Tam najprawdopodobniej go zastrzelono. Nie ma przy tym pewności, czy zastrzelił go sam Naujocks, czy może któryś z jego ludzi lub gestapowców, którzy go przywieźli. Wracając do kryptonimów, nic nie wskazuje, by zarówno ich znaczenie, jak i w ogóle plany prowokacji były przed 31 sierpnia 1939 roku znane jakiejkolwiek służbie wywiadowczej, nie licząc oczywiście służb niemieckich.

Głównym źródłem wiedzy na temat napadu okazał się SS-Sturmbannführer Alfred Helmut Naujocks, oficer nazistowskiej bezpieki, dowodzący akcją. Kim był i dlaczego został wybrany, jak "przygotował akcję"?

W 1939 roku miał on 28 lat i od siedmiu lat był członkiem partii nazistowskiej i SS, a od pięciu lat funkcjonariuszem SD. Szybko awansował, przechodząc do sekcji wywiadu. Jego notowania wzrosły zwłaszcza po udziale w akcji specjalnej na terenie Czechosłowacji, gdzie w styczniu 1935 roku w pokoju hotelowym w Pradze zamordowano Karla Formisa niemieckiego inżyniera i radiowca, pioniera amatorskiej radiofonii, który nadawał antynazistowskie audycje wykorzystując do tego celu samodzielnie zbudowane krótkofalówki. 

Akcję w Gliwicach przygotował teoretycznie bardzo dokładnie, jednak jak widać, szczegółowo opracowany plan miał luki, a zwłaszcza jedną, najważniejszą, o której była już mowa. Wybierając się do Gliwic Naujocks zabrał z sobą sześciu ludzi, w tym technika radiowego i osobę mówiącą w języku polskim. Przyjechali tutaj w połowie sierpnia 1939 roku. By nie wzbudzać podejrzeń podzielili się i zakwaterowali w osobnych hotelach. Naujocks wybrał dla siebie luksusowy „Haus Oberschlesien”. Udawali przedsiębiorców, którzy przyjechali na Górny Śląsk w interesach. Zapewne nudzili się niezmiernie, prawie dwa tygodnie odgrywając rolę statecznych biznesmenów.

Zeznania Naujoksa w listopadzie 1945 roku podczas procesu norymberskiego dały pełny obraz prowokacji? Czy badaczom tego zagadnienia udało się ustalić coś ponad to?

Alfred Naujocks niedługo po operacji w Gliwicach został przerzucony na zachód Europy, gdzie w holenderskim mieście Venlo brał udział w operacji uprowadzenia do Niemiec dwóch wysokich rangą agentów brytyjskiego wywiadu. Przypisuje się mu również udział w operacji „Bernhard”, pod którym to kryptonimem, kryje się produkcja i wypuszczenie na wyspy brytyjskie ogromnych ilości sfałszowanych banknotów w celu destabilizacji brytyjskiej gospodarki. W związku z zarzutami korupcyjnymi w 1941 roku został zwolniony z SD i przeniesiony do Waffen-SS. 

W 1942 roku trafił do Belgii, gdzie pracował w niemieckiej administracji okupacyjnej. W 1943 roku powrócił do pracy w SD. Pod koniec wojny zajmował się m.in. rozpracowywaniem duńskiego ruchu oporu. W październiku 1944 roku został zatrzymany przez amerykańskich żołnierzy i przekazany do Wielkiej Brytanii, gdzie był przesłuchiwany przez brytyjski wywiad wojskowy. Rok później zeznawał przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze, gdzie rozwinął temat prowokacji, na którym przez lata opierał się niejako kanoniczny obraz tamtych wydarzeń. 

Udało mu się uciec z więzienia. Ponownie aresztowany, został w 1947 roku wydany Danii, gdzie stanął przed sądem oskarżony o zabójstwo bojowników duńskiego ruchu oporu. Po trzech latach, w 1950 roku, opuścił więzienie i wyjechał do Niemiec. Zamieszkał w Hamburgu, gdzie zajął się prowadzeniem interesów. Choć w 1963 roku niemiecka prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie sfingowanego napadu na radiostację w Gliwicach i zabójstwo Franza Honioka, Naujocks nie doczekał się postawienia go w stan oskarżenia. Zmarł 4 kwietnia 1966 roku w Hamburgu. 

Pytanie, na ile możemy ufać relacji Naujocksa? Bez wątpienia w Norymberdze nie powiedział wszystkiego, a i później często po prostu kłamał. Jego relację częściowo i jak do tej pory najlepiej zweryfikowano podczas wspomnianego wyżej śledztwa prowadzonego przez niemiecką prokuraturę. W lutym 1967 roku dochodzenie przeciwko Alfredowi Naujocksowi wszczął również Zespół Dochodzeniowo-Śledczy Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Katowicach, jednak siłą rzeczy niewiele ustalono, gdyż główny podejrzany już nie żył, co dziwnym trafem umknęło uwadze polskich śledczych. 

Dziś nasza wiedza o prowokacji jest znacznie bardziej pogłębiona, ale wciąż jest wiele niewiadomych, na które zapewne już nigdy nie uzyskamy odpowiedzi. Dokumentów nie ma, a świadkowie nie żyją. 

Prowokacja gliwicka i jej polityczna siła w czasach PRL , III RP i współcześnie.

W pierwszych latach po wojnie prowokacja gliwicka była prawie nieobecna w lokalnej narracji o przyczynach i początku wojny. Oczywiście w okolicach 1 września pojawiały się notki prasowe i w zasadzie tyle. Pod radiostacją nie organizowano żadnych imprez, gdyż był to obiekt wciąż pełniący swoją funkcję. Dopiero latem 1955 roku emisję programu Radia Katowice przeniesiono z Gliwic do wybudowanej nowej radiostacji w Rudzie Śląskiej. 

Oprócz emisji programu radiowego radiostacja gliwicka od 1950 roku brała udział w akcji pod hasłem „Radio w służbie pokoju” i wchodziła w skład sześciu obiektów na terenie województwa katowickiego, które zagłuszały zachodnie stacje radiowe. Obiekt w tym czasie był chroniony przez wojska Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wraz ze zdemontowaniem zagłuszarek pod koniec lat pięćdziesiątych zakończył się również i ten epizod w działalności gliwickiej radiostacji. Dopiero wówczas zaczęto organizować w jej cieniu różne imprezy, głównie antywojenne demonstracje. Oczywiście propagandowe ostrze tych imprez było skierowane w „zachodnioniemiecki rewanżyzm i rewizjonizm”. 

Na dobre temat prowokacji ożył w 1961 roku wraz z pojawieniem enerdowskiego filmu „Der Fall Gleiwitz”, w reżyserii Gerharda Kleina. Obraz ten we wrześniu 1961 roku wszedł na ekrany polskich kin pod tytułem „Tu Radio Gliwice” i niewątpliwie przyczynił się do rozpropagowania tematu prowokacji, jak i wzrostu popularności samej radiostacji. Prowokacja gliwicka coraz częściej pojawiała się również w publikacjach poświęconych II wojnie światowej. Pomimo licznych błędów i przeinaczeń, ze słynnymi „powstańcami w polskich mundurach” na czele, wydaje się, że wiedza o prowokacji gliwickiej w latach osiemdziesiątych była już powszechna, oczywiście wśród tych, którzy choć trochę interesowali się II wojną światową. 

Świadomość kolejnych pokoleń jeśli chodzi o pamięć o tamtym wydarzeniu. Blaknie czy jest wciąż żywe? 

Myślę, że wiedza i pamięć o tym, co się stało 31 sierpnia 1939 roku w budynku przy ul. Tarnogórskiej jest dziś znacznie większa, niż pięćdziesiąt czy trzydzieści lat temu, nie tylko dzięki licznym książkom i artykułom, ale również za sprawą udostępnienia gliwiczanom i turystom terenu pod masztem, który stał się rozpoznawalnym i wzbudzającym coraz większe zainteresowanie obiektem turystycznym. 

Ale chyba przede wszystkim dzięki powstaniu w tym miejscu oddziału Muzeum w Gliwicach, którego pracownicy niestrudzenie oprowadzają po tym miejscu wycieczki szkolne i zwiększającą się z roku na rok liczbę turystów indywidualnych. Zainteresowanie historią, zwłaszcza okresem II wojny światowej, nie słabnie, a liczne grupy rekonstrukcyjne, filmy wojenne i coraz to nowe książki znikające z księgarskich półek, wszystko to wskazuje, że modrzewiowa wieża i stojące u jej stóp budynki wciąż będą przyciągać tak pięknem konstrukcji technicznej, jak i tajemnicą ponurej intrygi, która miała usprawiedliwić rozpętanie przez Trzecią Rzeszę wojennej pożogi.
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj