32-letni gliwiczanin bawił się z policją w ciuciubabkę. Mówił, że skoczy z okna, a kiedy patrole szukały go po całej dzielnicy, "zmieniał adresy". Tak naprawdę cały czas przebywając w jednym miejscu. Nie docenił, jak widać, stróżów prawa, którzy w końcu go znaleźli.
8 listopada około godziny 16.30 pod numer alarmowy zadzwonił mężczyzna, który poinformował, że zamierza się zabić. Telefonował z Łabęd. Rozłączył się, nie podając dokładnego adresu. Zaalarmowano patrole z IV komisariatu oraz drogówki - te rozjechały się po dzielnicy i, choć nie było to łatwe, próbowały namierzyć desperata. 

Udało się ustalić rejon, z którego mógł dzwonić telefon. Wszystko wskazywało, że to okolice ulicy Zakątek Leśny. Patrole natychmiast przeczesały ją oraz okoliczny las - bezskutecznie. 

W tym czasie dyżurny z "czwórki" próbował się z mężczyzną skontaktować, dzwoniąc na jego komórkę. Ten wreszcie odebrał, poinformował, jak się nazywa i gdzie obecnie przebywa - na ulicy Planetarnej, w bloku o numerze 86. Dodał, że za chwilę skoczy z okna. 

Patrole pognały na Planetarną. Szkopuł w tym, że przy tej ulicy nie ma domu nr 86 - wszystkie numery są tu nieparzyste. Mimo to mundurowi sprawdzili okolicę, przyjrzeli się dokładnie oknom w budynkach. I znów - bezskutecznie. 

A w tym czasie dyżurny z IV komisariatu po raz kolejny rozmawiał z samobójcą, dopytywał, gdzie jest. Mężczyzna podał inny adres - Kopernika 87. Pojechał tam patrol z drogówki. I znów - pudło.

Funkcjonariusze postanowili wrócić w rejon pierwszy. Dzięki możliwościom technicznym, jakimi dysponuje policja, udało się bowiem ustalić adres, z którego telefon dzwonił. Ku zdziwieniu stróżów prawa okazało się, że to budynek... klubu nocnego.

Policjanci weszli do lokalu i zastali w nim dwóch mężczyzn - obydwaj twierdzili, że pod numer alarmowy nie dzwonili i nie potrzebują pomocy. Mundurowi mieli jednak pewność, że któryś z nich musiał być poszukiwanym, nie wiedzieli tylko, jak to udowodnić. Domyślali się już, że ktoś zrobił im głupi kawał. Wpadli na pomysł: odeszli na bok i poprosili dyżurnego, by raz jeszcze połączył się z numerem rzekomego samobójcy. Kiedy ten to zrobił, młodszemu ze znajdujących się w lokalu mężczyzn zadzwoniła komórka...  

Delikwent został wylegitymowany. Wtedy wyszło na jaw, że nie podał dyżurnemu prawdziwego imienia i nazwiska. 32-letni mężczyzna przyznał, że to on dzwonił. Nie potrafił jednak logicznie wyjaśnić, dlaczego. Okazało się też, że drugi z mężczyzn był jego ojcem. Ten zaklinał się, że nie miał pojęcia, iż syn telefonował pod numer alarmowy. Obydwaj panowie byli pijani.     

Choć sprawca zamieszania usiłował przekonać policjantów, że wcale nie chciał się zabić, ci wezwali pogotowie ratunkowe, które zbadało go pod kątem choroby psychicznej (nie stwierdzono jej). Dowcipniś został następnie przewieziony na komisariat i przesłuchany, w sprawie zabezpieczono jego telefon. Po wszystkim 32-latka umieszczono w izbie wytrzeźwień. 

Gliwiczanin nie uniknie kary. Za to, co zrobił, otrzyma 5 tys. zł grzywny. Będzie też musiał zwrócić podatnikom koszty akcji, jaką wywołał - trwała ona 3,5 godziny. Jak obliczyli policjanci, radiowozy, szukając "samobójcy", przejechały 25 km.   

Jednak nie tylko o pieniądze tu chodzi. W swojej bezdennej głupocie mężczyzna spowodował, że funkcjonariusze, którzy być może byli potrzebni na innych interwencjach, tracili czas - w którym ktoś mógł naprawdę stracić życie. Napiętnujemy takie zachowania i mamy nadzieję, że 32-latek za wszystko zapłaci.    

(sława)
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj