Od czarno-białej gazety, do w pełni kolorowej. Od stukania w klawisze maszyny do pisania w przepełnionym odgłosami pokoju redakcyjnym, po pracę w systemie homeoffice. Od faxu do Internetu – Małgorzata Lichecka i Andrzej Sługocki, dwa solidne filary naszej gazety, obchodzą w tym roku jubileusz 30-lecia pracy w Nowinach Gliwickich. W minionych trzech dekadach zmieniło się wiele, nie tylko pod względem technicznym. Opowiadają nam o tym w luźnej atmosferze jednej z gliwickich kawiarni - Nowej Prowincji, a anegdoty sypią się jak z rękawa.
Ten sam właściciel, co Radia Flash
Nowiny Gliwickie powołane zostały do życia w 1956 roku, na prawie 40 lat przed rozpoczęciem pracy przez Gosię i Andrzeja. Były państwowe, a dystrybuowała je Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa”. Przemiany własnościowe lat 90. zaowocowały wykupieniem Nowin przez firmę M&S, tę samą, która założyła Radio Flash (mieszczące się wtedy przy ul. Pszczyńskiej, w miejscu, w którym dziś działa LIDL). Redaktorem naczelnym został Wacław Węgrowski, część starego zespołu odeszła i trzeba było stworzyć redakcję na nowo. Zajęła się tym zastępczyni redaktora naczelnego Barbara Baczyńska.
- Częścią tej nowej ekipy byłam ja oraz Marek Jurkiewicz – wspomina Małgorzata Lichecka. – Miałam się zajmować m.in. kulturą. Pewnego wrześniowego dnia 1994 roku otwierają się stare drewniane drzwi naszej redakcji i staje w nich gość w białym golfie. Przedstawiają nam go: „To jest Andrzej Sługocki, który teraz będzie zajmował się sportem”. I w ten sposób w moim zawodowym życiu pojawił się Andrzej – dodaje z uśmiechem.
Desant z Bumaru
Andrzej Sługocki, zanim rozpoczął przygodę z Nowinach, pracował po studiach w Bumarze. Z wykształcenia socjolog prowadził tam m.in. badania wśród pracowników, które miały pomóc w „ludzkiej” restrukturyzacji zakładu. Równolegle realizował się w swojej największej pasji – piłce nożnej.
- To było 70 kg temu – śmieje się Andrzej. – W latach 80. pracowałem jako trener. Najpierw w żeńskiej drużynie gliwickich Piastunek (tam poznał swoją przyszłą żonę, Ewę, która grała w tej drużynie - red.), a potem w młodzieżowych zespołach Piasta. Kilku moich wychowanków grało później w reaktywowanym w 1997 r. zespole seniorów. Wtedy nie przypuszczałem, że te sportowe zacięcie zadecyduje o moim przyszłym zawodowym życiu. Na początku lat 90. upomniało się o mnie wojsko. Gdy wróciłem do pracy w Bumarze, mój kolega Marek Jurkiewicz, który pracował w bumarowskiej rozgłośni radiowej, a z którym godzinami potrafiliśmy rozmawiać o sporcie i piłce, przenosił się właśnie do Nowin. Nie minęły dwa miesiące, gdy zadzwonił do mnie z zupełnie nieoczekiwaną propozycją: „Słuchaj, w Nowinach nie mamy nikogo, kto mógłby pisać o sporcie, podjąłbyś się tego?”. Byłem trochę zszokowany. W życiu nie napisałem żadnego artykułu, choć owszem, z polskiego byłem niezły. Postanowiłem spróbować – ciągnie onegdaj socjolog Sługocki, dziś znany gliwicki redaktor.
W redakcji został ciepło przyjęty przez koleżanki i kolegów. Oprócz Małgosi Licheckiej i Marka Jurkiewicza był tam Zbigniew Lubowski, Jan Suchan, Ewa Krzak i Irena Gaszowa. Pierwszy dzień w pracy pamięta do dziś.
- To było 19 września 1994 r. W ten poniedziałkowy poranek usiadłem za biurkiem, sekretarka Lidzia Geremek podała mi kilka faksów, jakieś numery telefonów, a naczelna Basia Baczyńska oświadczyła: „Zrobi pan stronę sportową na najbliższy numer! Tylko ja jeden wiem, ile zdrowia mnie to wtedy kosztowało! Przecież nigdy wcześniej nie pracowałem w żadnej gazecie, nigdzie nie terminowałem! Wziąłem się do roboty. Długopisem, na kartkach papieru coś tam naskrobałem, a potem podyktowałem to koleżance Lidzi, która przepisała moje „wypociny” na maszynie do pisania. Szybko nauczyłem się samemu to robić, po kilku latach mieliśmy już w redakcji komputery. Zacząłem pisać nie tylko sporcie…
My z Ewą
Barbara Baczyńska uwielbiała dziennikarskie tandemy. Redaktor Lichecką połączyła najpierw z Ewą Krzak.
- Basia miała niesamowity instynkt, jeśli chodzi o wybór ludzi i tematów oraz to, co potrzebne do uprawiania tego zawodu i kierowania zespołem – opowiada Małgosia.
Pierwszy artykuł o cmentarzu żydowskim na Piasku powstał z inspiracji Ewy.
- Nie był to taki cmentarz, jaki znamy dziś. Właściwie nikt nie wiedział, co się znajduje na tym zielonym terenie za mocno zniszczonym murem. Byłyśmy tam z Ewą przypadkiem, czekałyśmy na autobus i Ewa zwróciła uwagę na dziwne zarośla w środku miasta, obok terenu kolejowego. Postanowiłyśmy je sprawdzić, ale nie mogłyśmy znaleźć wejścia. Ewa na to: „Musi jakieś być, bo ja tam widzę mnóstwo butelek po piwach i wódce”. Przeszłyśmy na tyły i „przeskoczyłyśmy” przez mur. Dwie wystrojone panie z torebeczkami – śmieje się Małgosia.
Dziennikarski nos je nie zawiódł. To był temat. Na drugi dzień przyszły już w ubraniach bardziej nadających się do przechodzenia przez mury.
- Podrapałam sobie nogę, Ewa chyba wybiła palec. Obeszłyśmy cały zarośnięty teren i obejrzałyśmy wszystkie nagrobki. A że nie miałyśmy wtedy pojęcia o historii Żydów w Gliwicach, zwróciłyśmy się do Dariusza Walerjańskiego, z czego zresztą zrodziła się nasza długoletnia znajomość – opowiada Lichecka.
Inne historie z cmentarzem żydowskim
- ma na swoim koncie Andrzej Sługocki, choć jak przyznaje, to temat, w którym ekspertką jest Małgorzata. Opowiada zdarzenie sprzed kilkunastu lat, kiedy w redakcji pojawili się trzej Izraelczycy, chcących wejść na teren cmentarza przy ul. Poniatowskiego. Najstarszy z nich Miki Herschlikowitz mieszkał kiedyś w Gliwicach i przyjechał z synami na sentymentalną wycieczkę do miasta swojej młodości.
- Do redakcji przyprowadził ich taksówkarz, który uznał, że gazeta lokalna pomoże obcokrajowcom w wejściu na zamknięty na co dzień cmentarz. Tak się złożyło, że chwilę wcześniej pisałem o tej nekropolii i gliwickich Żydach. Poznałem wtedy Jolantę Bezdurowicz, prowadzącą gliwicką filię Gminy Wyznaniowej Żydowskiej. Pani Jolanta pomogła nam wejść na cmentarz przy ul. Poniatowskiego. Herschlikowitz miał zdjęcie miejsca, w którym spoczęli jego bliscy. Nie znaleźliśmy tej macewy, ale symbolicznie zapaliliśmy znicz. Potem pomogłem mu odnaleźć miejsce, w którym kiedyś mieszkał, w oficynie przy ul. Zwycięstwa. Jakiś czas później otrzymałem do redakcji przesyłkę. Karton wysłany przez Herschlikowitza, a w nim… 10 kg grapefruitów – śmieje się redaktor Sługocki.
Po materiał do klubu Queens
Nowiny nie bały się podejmować trudnych, często kontrowersyjnych, tematów. Tak było, kiedy Gosia i Andrzej postanowili napisać reportaż z gliwickiej agencji towarzyskiej. W nieistniejącym już Queensie przy ul. Ceglarskiej spędzili razem pewną noc...
- Andrzej w ogóle nie interesował się klimatem tego miejsca, zadawał właścicielowi pytanie za pytaniem. O wszystko. Ale artykuł ostatecznie się nie ukazał. Zgodnie z wizją ówczesnego redaktora naczelnego, mieliśmy być gazetą ambitną – kontynuuje Lichecka.
Jednak na łamach Nowin ukazał się artykuł o paniach do towarzystwa, a właściwie o jednej z nich. Andrzej wykorzystał okazję, gdy w redakcji pojawiła się kobieta, dająca kiedyś bardzo popularne ogłoszenia zaczynające się od 0 700…
- To była bardzo elegancka babka, która uznała, że można żyć wygodnie, nie specjalnie się przemęczając – śmieje się Sługocki. – To była fajna i taka nieoczywista rozmowa.
4 godziny na zwyżce w oczekiwaniu na papieża
Każdy, kto wizytę papieża przywitał jako dorosły, ma swoją własną historię związaną z jego pamiętnym przyjazdem.
- Nam trudno było znaleźć słowa, którymi moglibyśmy opisać to wydarzenie. Pierwsze (gdy nie przyjechał) i drugie, gdy pocztą pantoflową rozniosło się po mieście, że jednak pojawi się na lotnisku – mówi Małgosia Lichecka. – Chciałam przede wszystkim opisać emocje. Kiedy już znaleźliśmy się z Andrzejem na lotnisku, bo tam odbywały się uroczystości w 1999 roku, weszłam na przygotowaną dla dziennikarzy zwyżkę. I z tym wejściem właśnie wiąże się pewna anegdota: mam lęk wysokości i nie mogłam z niej zejść. W panice myślałam tylko: „Ratunku, zabierzcie mnie stąd”!
Wtedy, tego pierwszego czerwcowego dnia, czekaliśmy na papieża, ale się nie doczekaliśmy.
- Rano ktoś do mnie zadzwonił i… „Licha, biegniemy, papież leci z Krakowa!” - słyszę w słuchawce głos Andrzeja. Nie wierzyłam mu, ale wybiegłam z domu i na piechotę ruszyłam na lotnisko. A potem, poszliśmy z Andrzejem na żywioł. Nie było już zwyżki, musieliśmy się, jak wszyscy, dopchać, żeby zobaczyć papieża i usłyszeć jego pamiętne słowa. To było wielkie przeżycie – mówi Małgosia.
Stanowiliśmy zżytą grupę
- W naszej pracy zawsze jedna rzecz była szczególnie ważna. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, z tego, jak silna była nasza więź. Ze starego składu Nowin zostało kilka osób, reszta rozeszła się do innych zajęć. Niedawno wspominaliśmy z naszą byłą koleżanką redakcyjną Marysią Sławańską, która pracuje dziś w radiu, tamtą atmosferę. Dla niej warto było przychodzić do redakcji – przyznaje Lichecka
Już wtedy część dziennikarzy pracowała w systemie home officce, a do pracy przychodziła właśnie dla ludzi, których tam spotykała. Wyjątkiem był Adam Pikul, który jako jedyny wyznawał zdrową zasadę 8-godzinnego dnia pracy (który wykorzystywał maksymalnie), i życia osobistego po nim. Natomiast reszta pracowała w domu.
- Wybacz Marysiu, muszę o tobie wspomnieć – mówi Lichecka – Po pierwsze i najważniejsze to znakomite pióro, a raczej klawiatura, ale też osoba, która uwielbia pracować pod presją. Przekroczone dedlajny to jej drugie imię. Z Marysią stanowiłyśmy zgrany zawodowy (i nie tylko) team.
A miał być milicjantem
- 10-letni Andrzejek chciał być milicjantem – mówi z rozbrajającą szczerością Sługocki. – To oczywiście na fali komiksów z przygodami kapitana Żbika – dodaje ze śmiechem.
Początkowo poszedł drogą wytyczoną przez ojca i dziadka i chciał zostać kolejarzem (stąd wybór po podstawówce technikum kolejowego). Zmienił jednak plany i po maturze wybrał ostatecznie studia humanistyczne. Resztę historii już znacie. Również tej, związanej z pracą na rzecz Piasta Gliwice, gdzie od 27 lat jest spikerem. Dodajmy, jednym z najlepszych w Polsce, wielokrotnie nagradzanym przez PZPN.
Zawodową ścieżką Gosi pokierowała wizja dziennikarstwa... z filmu.
- Dziennikarstwo pojawiło się w moim życiu przypadkowo. Oglądałam sporo filmów z dziennikarzami w rolach głównych, szczególnie urzekł mnie duet Redford – Hoffman we „Wszystkich ludziach prezydenta”. Taką reporterką chciałam być. Ale studia były nudne (serio), pracy w zawodzie nie było, więc zamiast dostać Pulitzera, chwyciłam za… mieszanie farb. Nie dosłownie, bo pracowałam w biurze, które się tym zajmowało. Szlify w tym zawodzie zdobywa się mozolnie, to harówka, pisanie bzdetów, czekanie na temat, który może się nigdy nie pojawić. Lubiłam to jednak, bo daje dwie rzeczy: adrenalinę i mnóstwo kontaktów. Ludzi spotyka się codziennie i zmieniają się jak w kalejdoskopie. Z każdego coś bierzesz, każdy wzbogaca twoją wiedzę, pokazuje świat. Są mistrzowie i blagierzy, są skromni ludzie i celebryci. Z jednymi zostajesz na dłużej, innych poznajesz przelotnie i szybko porzucasz. A, i jeszcze najważniejsza kwestia – bez miłości nie ma dobrego dziennikarstwa. Zaprzedajesz duszę i wszystko schodzi na drugi plan. Co nie znaczy, że nie mam życia rodzinnego i towarzyskiego. Ale wszystko kręci się wokół pisania – mieszam zupę i myślę o tekście: jak go zaplanować, jaki dać tytuł, układam nawet pierwsze zdanie – rzucam łyżkę i lecę zapisać. Zawsze mam pod ręką kartki, notesiki, gdy córki były małe zdarzało się notować w ich kolorowankach. Oczywiście jestem technicznie obyta, ale jednak kartka i ołówek najszybsze.
Najbardziej lubi pisać o architekturze i historii. I tu kłania się nisko Marianowi Jabłońskiemu, Bożenie Kubit i Małgorzacie Malanowicz.
Harda, wielokrotnie nagradzana, aktywna w swojej grupie „Gliwice dla Schabika”, jest także szczęśliwą mamą i babcią. Niedawno, gdy zadawała pytania swojemu wnukowi o dzień w przedszkolu, lekko zirytowany zapytał: „Babciu, dlaczego ty mnie tak wypytujesz?”. - Babcia z tobą wywiad robi – odpowiedziała ze śmiechem jedna z córek.
Gosiu, Andrzeju, życzymy Wam mnóstwa ciekawych wywiadów. I tych uczestniczących reportaży, które tak bardzo kochacie.
100 lat!
Wysłuchała:
Adriana Urgacz-Kuźniak
Komentarze (0) Skomentuj