Z Wojciechem Chmielarzem, autorem powieści kryminalnych, dziennikarzem, zdobywcą Nagrody Wielkiego Kalibru  w 2015 r. - o rodzinnych Gliwicach, o tym dlaczego zbrodnie są tak pociągające dla pisarzy kryminałów i kondycji tego gatunku, rozmawia Małgorzata Lichecka.


Dzielnice pana młodości?

O, mam ich kilka. Zacznę od Wójtowej Wsi - tam się wychowałem i chodziłem do podstawówki.

Spokojne rejony.

Teraz tak, kiedyś było inaczej. Ulicą Słowackiego jeździły tiry, kierowcy szaleli a moi rodzice bardzo mnie pilnowali, żebym sam tamtędy nie chodził, bo niebezpiecznie. Ale faktycznie, teraz to wręcz sielskie miejsce. Ze Słowackiego przeprowadziliśmy się na osiedle Waryńskiego. Można  powiedzieć, że uczestniczyłem w jego budowaniu, bo mieszkałem tam gdy jeszcze nie było praktycznie niczego. Przez długie lata tylko wielki plac budowy. Z kolegami chodziliśmy w takie nasze tajne miejsca a ulubioną zabawą były skoki między stosami betonowych płyt. Aż dziw, że nikomu nic się nie stało. Kiedy byłem w drugiej klasie liceum, przeprowadziliśmy się do Szobiszowic.

Ma pan Gliwice we krwi.

Oczywiście! Miasto schodziłem wzdłuż i wszerz.   

Był z pana zadzior?

Niee!

Spokojny synek?

Generalnie tak, nie stwarzałem problemów.

Wzorowy uczeń?

Taki na dobry z plusem. W podstawówce wzorowy, w liceum, a uczyłem się w V LO, nastąpiło mocne zderzenie z rzeczywistością: moje pierwsze trzy oceny  to jeden, jeden i dwa minus, przy czym ta ostatnia była poprawką jedynki. Odpowiadając na pytanie: żadnych problemów wychowawczych, przez wiele lat harcerz. Zawsze byłem dobry z matematyki, zdawałem z niej maturę i dostałem się na Politechnikę Śląską, na wydział automatyki i robotyki. Studiów technicznych nie skończyłem. Inżynier to wprawdzie solidne wykształcenie, ale miałem inne priorytety. Wolałem dziennikarstwo.

Spełnił pan marzenie?

Tak, dostałem się na te studia i to w Warszawie.  

A dziennikarstwo wybrał pan dlatego, że naoglądał się telewizji i uznał, że to taki zawód z misją.

Na pewno mityczny obraz zawodu był nie bez znaczenia. Wie pani, każdy początkujący dziennikarz widzi siebie biegającego po mieście, zadającego trudne pytania i szukającego prawdy. Piszącego zaangażowane teksty i ważne reportaże. Kiedy zaczynałem studia, dziennikarz był dobrym zawodem. Do czasu. Dokładnie pamiętam początek końca: był 2007 r., skończyłem właśnie ostatni rok i  przed wakacjami obiecano mi etat w „Pulsie biznesu”, gdzie dorywczo pisałem. Bardzo się na to cieszyłem. Jednak po wakacjach okazało się, że pracy nie dostanę a w redakcji zwolnienia.

Wróćmy do Gliwic, ma pan swoje ulubione miejsca?

W dzieciństwie często chodziłem do Lasu Dąbrowa, wypuszczałem się  na poligon, ale bardziej interesował mnie plac Grunwaldzki. Kiedyś były tam bunkry i to właśnie one odgrywają dość istotną rolę w mojej najnowszej powieści. Na każdym podwórku można było znaleźć wejście do schronów. Takie eksploracje były naprawdę  fascynujące: braliśmy latarki i ciągle tam łaziliśmy.

W „Wampirze”, pierwszej książce kryminalnej z gliwickiego cyklu, miejscem akcji było osiedla Kopernika. Nie lubię go.

Szczerze mówiąc słabo je znam, mieszkała tam kiedyś moja była dziewczyna, a wybrałem je, bo to najwyżej położone miejsce w mieście. Moja najnowsza powieść - „ Zombie” rozgrywa się w rejonie Wójtowej Wsi.

W lesie i w krzakach?   

Poligon i bunkry odgrywają ważną rolę,  wracając do ulubionych miejsc, w licealnych czasach namiętnie zaglądałem do Mleczarni w alei Przyjaźni.

Nie ma już Mleczarni.

Nie ma?! Złamała mi pani serce tą informacją.

Klub studencki Gwarek?

Nigdy, bo to nie moje klimaty, bardziej Jazz Club.

Gdy przyjeżdża pan z Warszawy do Gliwic jakie to uczucie?

Dziwne. Z jednej strony wracam na stare śmieci, odwiedzam miejsca, które mnie ukształtowały. Z drugiej, pojawiam się  mniej więcej raz w miesiącu- wnuki odwiedzają dziadków, ja także chcę spędzić z rodzicami jak najwięcej czasu, więc w zasadzie nigdzie się nie ruszamy. A kiedy wybierzemy się na spacer, jestem zaskoczony zmianami. Wiele z moich ukochanym miejsc zniknęło, inne są nie do poznania. Opowiem pani krótką historię: moja babcia mieszka przy Słowackiego. Na podwórku, gdzie w dzieciństwie się bawiłem, rosła ogromna wierzba, koroną oplatała podwórko, dawała cień  i w pewnym sensie schronienie. Gdy podjechałem tam ostatnio, robiąc rekonesans do „Zombie”, zobaczyłem, że wierzby już nie ma. Cholernie smutne uczycie.  

Miał pan praktyki w „Nowinach Gliwickich”.

Były wakacje, sezon ogórkowy i pisałem o biegu przy radiostacji, o tym, jak sobie radzić kiedy użądli cię osa, robiłem wywiady z lekarzami. Samo życie lokalne. I dobra szkoła, zanim się zacznie się robić inne rzeczy.

Z dziennikarstwa do pisania kryminałów...

...droga trochę dziwna. Wprawdzie miałem być dziennikarzem, lecz nie udało się – kryzys. Po tej sprawie z etatem, poszedłem do mojego ówczesnego szefa  z wielkim żalem. W zasadzie jestem bardzo spokojnym człowiekiem, ale gdy  mnie coś dotknie, potrafię być straszny, więc zrobiłem mu awanturą. Parę miesięcy później zadzwonił do mnie i powiedział, że znajomy szuka pracowników. Tak wylądowałem u Piotra Niemczyka, byłego wiceszefa UOP. Prowadził wywiadownię gospodarczą a ja odpowiadałem za portal internetowy poświęcony przestępczości zorganizowanej i terroryzmowi. Opracowywałem także raporty dla różnych podmiotów gospodarczych. Wyjaśnię krótko o co chodzi: jeśli dwie firmy przygotowują się do poważnej transakcji, chcą wiedzieć o sobie wszystko. Zgłaszają się do  naszej firmy i proszą o sprawdzenie czy przyszły partner nie ma przypadkiem brudów w szafie. Na zachodzie to normalne procedury i duży rynek, w Polsce dziedzina wciąż raczkująca. Moja była już firma tworzyła raporty na podstawie akt z KRS, forów internetowych, serwisów społecznościowych, gazet, w tym lokalnych. Pracowałem z byłymi agentami służb specjalnych, policjantami, chłonąłem ich opowieści i w pewnym momencie stwierdziłem: przez całe życie chciałem pisać książki, wezmę się za kryminał. Tak powstał „Podpalacz” a kupiło go i wydało wydawnictwo Czarne, z którym jestem związany do dziś.

Co pana ciągnie do kryminału?

Nie jestem w stanie wymyślić żadnej sensowej historii bez trupa w roli głównej. Niektórzy potrafią napisać fascynującą sagę rodzinną, gdzie akcja  toczy się na obiadach przy rodzinnym stole, u mnie musi być trup. Wychowałem się na kryminale a dodatkowo, poprzez moją pracę zawodową,  bliski jest mi świat policji. Trudno się z niego wyrwać a mój mózg wciąż podąża kryminalnym torami.

Skąd wzięła się gliwicka trylogia?

Zawsze chciałem napisać książkę o Gliwicach. Był jednak pewien problem: to miasto średniej wielkości  i nie wpisuje się w topos małego miasteczka ani dużego miasta, a to dwa podstawowe toposy kryminału. Przez długi czas myślałem o tym, jaka to może być historia i doszedłem do tego, że mógłbym w niej wykorzystać bardziej intymne opowieści, dotyczące konkretnych ludzi i sytuacji, wziąć na warsztat moment ich dorastania, bo książki z gliwickiej serii są właśnie o dojrzewaniu, budowaniu tożsamości, także złej. „Wampir” jest  trochę o tym, „Zombi”jeszcze bardziej. To nie są książki autobiograficzne, pokazałem w nich natomiast jak ukształtowały mnie Gliwice.   

Czy są one pociągającym tworzywem literackim?

Na pewno, zresztą nie jestem jedynym autorem wykorzystującym Gliwice  jako tło kryminalnej opowieści. Kiedy zacząłem zajmować się nimi od tej strony, ujawniło się wiele strasznych historii i okazało się, że potrafią  być naprawdę niebezpieczne.   

Czym różni się „Wampir” od „Zombi”?

W „Zombie” mamy dwójkę głównych bohaterów. Obok prywatnego detektywa  Dawida Wolskiego pojawia się prokurator Adam Górnik. Wydaje się, że to mroczniejsza i brutalniejsza historia, dojrzalsza, bardziej zwarta, ciekawsza. „Wampira” napisałem jako rozbieg dla „Zombie”, chciałem lepiej poznać bohaterów. Mam oczywiście plan powieści, ale to suche punkty i nie do końca  czuję wtedy postaci. Dzieje się tak dopiero, gdy zaczynam o nich pisać.  

A trzecia część?

Za parę lat, bo pojawiły się inne propozycje. Dziś nie mam jeszcze na nią pomysłu i muszę się oderwać, żeby wrócić i dokończyć trylogię bardzo dobrą książką o Gliwicach.

Uczy pan  pisania kryminałów w „Maszynie do pisania”.  

To nie tak, że jak się skończy studia z pisania, powstaną genialne powieści. Ale kiedy się przyłożymy, osiągniemy sensowny poziom. Szczególnie kryminał wymaga skupienia i  łatwo go zepsuć. Pisanie kryminałów wydaje się proste: w jednym miejscu rzucamy trupa, w innym mordercę, jest detektyw. I  ci dwaj  ścigają się przez trzysta stron powieści. Nic bardziej mylnego, bo bardzo łatwo o pomyłki  i wtopy przy budowaniu intrygi, a jeszcze łatwiej o banalną historię.  

A pan zaliczył wtopy?

Zdarzają się drobne. Niedawno napisał do mnie kolega, chodziło o „Osiedle marzeń”. W powieści policjanci posługują się pistoletem P99 a w kilku scenach opisałem, że go odbezpieczają. Kolega do mnie w te słowa: „książka fajna, ale wiesz, ten P99 nie ma bezpiecznika”. Wbiło mi się do głowy, że pistolet trzeba zawsze odbezpieczyć. Nawet strzelałem z tej broni kilka razy, tylko zapomniałem, że nie ma tego cholernego bezpiecznika.   

Czego nie znosi pan w spotkaniach autorskich?

Ależ bardzo je lubię. Niepokoi mnie jedynie myśli o tym czy ktokolwiek na nie przyjdzie. Po premierze „Wampira” miałem spotkanie, na którym pojawiły się trzy osoby. Było bardzo sympatycznie. A miesiąc później, w Gliwicach -  ponad sto osób i, jak do tej pory, to największa publiczność. Spotkania są cenne przede wszystkim dlatego, bo na żywo poznaję relacje i reakcje czytelników. Pisarz działa w odosobnieniu i dopiero na spotkaniach autorskich okazuje się jak to naprawdę jest z jego książką.

Jest pan zawodowym pisarzem?

Tak, od roku żyję z pisarstwa. Ale gdybym zdecydował się na to na początku drogi, pewnie umarłbym z głodu.

Bardzo mnie cieszy, że powieść kryminalna wyszła z cienia i zdobyła w ostatnich latach rynek. Kiedyś wstydziliśmy się czytania kryminałów.


I ja się cieszę, jednak trochę tę kryminalną bańkę nadmuchano. W tym roku do nagrody Wielkiego Kalibru zgłoszono 180 powieści. W kraju, gdzie ponad połowa społeczeństwa nie czyta książek!  Jako czytelnik czuję się trochę znużony gatunkiem . Wciąż czytam te same historie i rzadko pojawiają się autorzy proponujący świeże spojrzenie na powieść kryminalną. Mariusz Czubaj znalazł na to receptę - napisał western kryminalny, ja – w „Wampirze” i „Zombie” także staram się próbować nowych rzeczy. Na początku lipca jadę na festiwal kryminału do Francji, tamtejszy wydawca opublikował „Podpalacza”. Będą autorzy z całego świata. I wie pani co, jestem bardzo ciekawy arabskiej czy afrykańskiej  prozy kryminalnej. Bo nas już tak bardzo zakonserwowała skandynawska skorupa, że przydałaby się odmiana.  
                    

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj