Grzegorz Cebula, czyli C-BooL, jeden z najpopularniejszych polskich DJ-ów i producentów muzycznych, wywiadów udzielać nie lubi, więc robi to rzadko. Dla „Nowin Gliwickich” zrobił wyjątek. Może dlatego, że jest z Pyskowic.


Jakie to uczucie: słuchać własnych utworów w największych stacjach radiowych.

Bardzo fajne. Choć przez ostatnie półtora roku zdążyłem się już do tego przyzwyczaić, zawsze miło jest usłyszeć coś swojego. Czy to nie piękne, gdy Darek Maciborek w radiu RMF FM zapowiada, że dzisiaj na jego „Popliście”, na pierwszym miejscu, wylądował C-BooL? A w ostatnich miesiącach zdarzyło się to wiele razy.

Czyli ciągle są emocje.


Oczywiście, że tak. Zawsze największe emocje są jednak wtedy, gdy swoje nagranie rozsyłam do stacji radiowych i czekam na werdykt. Najbardziej liczy się zdanie dyrektora muzycznego danej rozgłośni. Bo to on zajmuje się zarządzaniem muzyką, kształtowaniem strategii muzycznej radia. Zatem jest tym pierwszym recenzentem. Czy powie „tak, to jest ok” i puści na antenie, czy odrzuci. We wcześniejszych latach wiele razy odmawiano mi grania moich utworów. Zdążyłem się już przyzwyczaić. Ale przy „Never Go Away” miałem dobre przeczucia – wcześniej testowałem ten kawałek w klubach i był bardzo dobrze odbierany.

Pomówmy zatem o genezie tego kawałka, bo to on na nowo zdefiniował  C-BooLa jako jednego z najpopularniejszych polskich DJ-ów i producentów muzycznych.


Kiedyś kolega, również producent muzyczny, przyszedł do mojego studia z bardzo zdolnym gitarzystą. Siedzieliśmy w nocy we trzech, rozmawialiśmy o muzyce, słuchaliśmy różnych numerów, gitarzysta coś tam sobie pogrywał… I nagle: impuls. Mówię: „ty, stary, zagraj mi taką melodię”. Zanuciłem główną melodię gitary z „Never Go Away”. On zagrał, ścieżki zapisały się na dysku twardym komputera. O tych nagranych partiach gitarowych przypomniałem sobie po kilku miesiącach. Pokazałem je paru znajomym. Zgodnie stwierdzili, że coś w nich jest. Najpierw wyprodukowałem pierwszą wersję, typowo klubową. Zagrałem na kilku imprezach. Kiedy widziałem pozytywną reakcję ludzi, pomyślałem: „o, to jest to, trzeba to kończyć”. Potem przyszedł czas na napisanie tekstu i melodii wokalu oraz znalezienie wokalistki.

Aż z dalekiego Wietnamu...


Giang Pham nie była moim pierwszym wyborem. Pierwotnie wybraną Amerykankę wykluczyła choroba. Cieszę się, że ostatecznie wokale nagrała Giang, która ma duży talent i piękny głos.

Jak ją poznałeś?


Przeszukując jeden z branżowych portali, na którym wokaliści umieszczają swoje nagrania. Co ciekawe, podczas pracy nad utworem nie spotkaliśmy się na żywo, ale porozumiewaliśmy tylko za pośrednictwem internetu. Nagranie ze swoim wokalem podesłała mi 24 grudnia 2015 roku. Na chwilę przed kolacją wigilijną.

Giang Pham rok temu zaśpiewała na żywo w Polsce.


Tak, podczas imprez transmitowanych w telewizji. Nie był to jednak jej pierwszy przyjazd do naszego kraju. Parę lat temu, przez kilka tygodni, pracowała w Krakowie jako nauczycielka angielskiego. Dlatego po naszych wspólnych koncertach została jeszcze trochę w Polsce, odwiedziła znajomych.

W swojej ojczyźnie jest znana?


Raczej nie. Chociaż nagrywała wokal nie tylko dla mnie. Współpracowała i wciąż współpracuje z producentami muzycznymi  z wielu krajów, głównie Europy i Stanów Zjednoczonych. Mieszka w stolicy Wietnamu, Hanoi, wiem, że pracowała kiedyś w agencji turystycznej i oprócz śpiewania uwielbia podróżować.

Jej głos słychać również w „Magic Symphony” i  najnowszym hicie „DJ Is Your Second Name”. Kto pisał teksty?


Ja. Zdecydowaną większość tekstów do moich nagrań piszę samodzielnie, w języku angielskim.

Od zawsze byłeś związany tylko z muzyką klubową?

Nie, jako dorastający chłopiec fascynowałem się grupami Queen i Guns N'Roses. Zbierałem ich kasety, nosiłem koszulki z logo tych zespołów. Zdarza mi się i dzisiaj włączać nagrania z dawnych lat. Zawsze jest to wielka przyjemność dla ucha. Wciąż inspirują mnie utwory z tamtego okresu.

Guns N'Roses to ostry rock. Tam ważny jest przekaz słowny.
W muzyce klubowej warstwa literacka też jest istotna?

Taka muzyka ma być przede wszystkim łatwa, lekka i porywać do tańca. Nie oszukujmy się, ludzie w klubach nie wsłuchują się specjalnie w teksty utworów. Ważne jest, jak słowa są akcentowane, jak się rozkładają, czy są powtarzające się zdania, które szybko da się zapamiętać. Jednak staram się trochę merytorycznych wartości do moich tekstów przemycić, by słuchający nie tylko dobrze się bawili, ale poczuli coś więcej.

I czasem wyjdzie nastrojowy utwór liryczny. Mowa o „Magic Symphony”. Giang Pham śpiewa w nim o chłopcu, który zawsze chciał, by ludzie tańczyli, a w głowie słyszał magiczną melodię. To utwór o tobie.


Tak. Przez całą szkołę podstawową, a jestem absolwentem pyskowickiej „czwórki”, przynosiłem na szkolne dyskoteki kasety i boomboxa. Wtedy na zabawach klasowych tańczyło się głównie do klasycznego polskiego rocka, puszczało spokojne kawałki tak, by można było się poprzytulać do dziewczyn (śmiech). Królowały ballady typu „Jolka, Jolka”, „Nie płacz, Ewka”. Cała klasa tańczyła w parach, a kiedy kończyła się kaseta, wszyscy czekali, aż Grześ znów coś włączy. Więc ja grzecznie przepraszałem swoją koleżankę i biegłem wymienić kasetę lub zmienić jej stronę. Puszczanie zgranych wcześniej z radia składanek sprawiało mi wielką przyjemność.

Skoro o szkole mowa – jaką ocenę miałeś z muzyki?


Najwyższą z możliwych, czyli bardzo dobrą lub celującą (nie pamiętam, czy były już wówczas szóstki). Zresztą, muszę przyznać, że w szkole byłem trochę kujonem, miałem same bardzo dobre stopnie.

Jak zrodził się pomysł na „Magic Symphony”, trochę nietypowy kawałek jak na muzykę klubową.

To był długi jesienny wieczór, chlapa za oknem. Testowałem właśnie świeżo nabyty bank brzmieniowy do muzyki filmowej. I nagle - błysk w oku, impuls, wena. Zrobiłem pierwszą pętlę muzyczną, na niej drugą… Jedne skrzypce, drugie, trzecie... W jeden wieczór powstała pierwsza wersja nagrania, które było zupełnie inne niż wszystko, co do tej pory stworzyłem. Kawałek musiał swoje odleżeć, dokładnie trzy lata, po czym do niego wróciłem. Nie miałem pewności, w jaką ostatecznie formę muzyczną go ubrać. Dopiero po sukcesie „Never Go Away” stwierdziłem, że będzie to kolejny singiel i nadałem mu podobny charakter stylistyczny.

Symboliczny jest też teledysk do „Magic Symphony”, który na YouTube ma już ponad dwadzieścia milionów odsłon.


Klip realizowałem w rodzinnych Pyskowicach. To mój pomysł, w końcu nad Dramą wszystko się zaczęło. Chciałem pokazać, jak u młodego chłopca kształtowała się wielka pasja do muzyki. Wiem, że wiele osób, oglądając ten obrazek, przypomniało sobie swoje dzieciństwo i utożsamiło się z tym klipem. Rolę przyszłego producenta, czyli mnie, gra mój syn, Jasiek. Celowo też na stacji kolejowej pokazałem szyld z nazwą mojego miasta.

Wydział promocji ci podziękował?


(śmiech) Nie. Ale nie oczekuję tego.

Nie było pokusy, aby przeprowadzić się do Warszawy?


Pojawiały się takie myśli. Ale ja dobrze czuję się na Śląsku. Tutaj mam rodziców, przyjaciół, znajomych. W Pyskowicach znam każdy zakątek. Blisko też stąd do autostrad, a nimi dojadę w każdy rejon kraju. To ważne, bo rocznie, grając tyle koncertów, pokonuję 70-75 tysięcy kilometrów.

A jaki jest ulubiony zakątek w Pyskowicach?


Dworzec kolejowy. Mam słabość do takich industrialnych ceglanych budynków. Jako dziecko, a wychowałem się przy ulicy Mickiewicza, zaglądałem w różne zakamarki poniemieckich budowli. Na przykład na słynne w naszym mieście „bały”, czyli poniemieckie mosty kolejowe. Kiedy zimą zgromadzona pod nimi woda zamarzała, graliśmy w hokeja na lodzie.

Popularność męczy?


Na razie nie. Chyba dlatego, że nie spotykam się jeszcze z negatywnym podejściem. Nie jestem anonimowy szczególnie w Pyskowicach. To małe miasto, ludzie znają mnie od lat, poznają na ulicy, proszą o zdjęcie, autograf. Czasem, gdy idę odebrać syna z treningu piłkarskiego, powrót się przedłuża… Młodzi zawodnicy ustawiają się w kolejce do selfie (śmiech). Nie narzekam jednak, bo wiem, że pyskowiczanie mocno mi kibicują, a moja muzyka ma tutaj bardzo przychylny odbiór.

Syn pewnie dumny z taty.


Jaś jest trochę przekorny. Czasem, gdy odbierałem go ze szkoły, a zaczepiali mnie ludzie i prosili o podpis, patrzył, niby z małym wyrzutem, i narzekał: „tato, znowu te autografy, ile można” (śmiech). Słyszałem jednak, że często przed kolegami mówi o mnie nie tata, a C-BooL. Gdy słyszy w radio w samochodzie mój utwór, prosi, żeby dać głośniej, a kiedy występuję na jakieś telewizyjnej gali, siedzi przed telewizorem u dziadków i trzyma kciuki. To chyba właśnie jest ta duma syna z ojca.

Kiedyś zajmowałeś się fotografią.


Muzyką profesjonalnie zajmuję się od 17. roku życia. Pierwsze hity klubowe miałem w latach 2003-2006, gdy nastała moda na kawałki „Would You Feel” czy „House Baby”.  Byłem w pierwszej dziesiątce klubowych list przebojów nie tylko w Polsce, ale i Niemczech, Austrii, we Włoszech. Zagrałem około 30 koncertów klubowych dla niemieckiej publiczności. Potem, gdy ta fala minęła, a kariera producenta i DJ-a znajdowały się w gorszej fazie, było mniej grania. A z czegoś trzeba było się przecież utrzymywać. Zacząłem więc szukać artystycznej alternatywy do muzyki. Nie chciałem pracować na etacie. Padło na fotografię, bo zawsze lubiłem robić zdjęcia.  
Ponownie na playlistach młodzieżowych stacji radiowych pojawiłem się w 2010 roku z utworem „Body & Soul”. W 2011 wydałem płytę „8 Years”, która zawierała większość mojego dorobku muzycznego z lat 2003-2011. Po „Body & Soul” nadal grałem regularnie w klubach, tworzyłem muzykę, ale żadne duże radio nie chciało już puszczać moich kawałków. Konsekwentnie jednak robiłem swoje, aż w 2016 zaczął się najlepszy okres w mojej prawie 20-letniej karierze.

Wróćmy do aparatu.


Zainwestowałem w bardzo profesjonalny sprzęt i studio. Brałem udział  w warsztatach fotograficznych. Przeczytałem kilka książek o tym, jak robić dobre zdjęcia, jak je obrabiać. Nauczyłem się czegoś nowego, klienci byli zadowoleni, polecali mnie innym, więc chyba szło mi całkiem dobrze.

Jeszcze niedawno przy ulicy Mickiewicza stał szyld: „Grzegorz Cebula. Fotografia ślubna”.


Już go zlikwidowałem. Bo czasem jeszcze ludzie dzwonili z pytaniem, czy mogę im zrobić zdjęcia do paszportu (śmiech). Razem z żoną jeździliśmy głównie po ślubach, bo było to najbardziej opłacalne. Ponieważ wciąż grałem w klubach, nieraz bywało tak: od 11.00, podczas mszy w kościele, aż do wieczora byłem z żoną, ale już na oczepiny zostawała sama. Okazało się, że ciężko pogodzić zawód DJ-a i fotografa. Wygrała muzyka.

Za parę dni, na Dniach Pyskowic (impreza odbyła się w dniach 22-23 lipca - red.), staniesz przed pyskowicką publicznością. Inaczej gra się przed swoimi?


Tak, jest chyba większy stres, większe emocje.

C-BooL na stałe wpisał się w krajobraz święta miasta.


Tak się składa, że na tej imprezie gram już trzeci rok pod rząd. Słyszałem, że organizatorzy chcieliby, abym już zawsze był częścią Dni Pyskowic. Nie wiem jednak, czy tak będzie, niczego nie mogę obiecać. Czasem trochę się dziwię, że we wcześniejszych latach nikt mnie tutaj nie zapraszał...

Przemawia przez ciebie żal?


Mały, ale żal. Bo miasto zapraszało wtedy różnych wykonawców czy zespoły, a mnie konsekwentnie pomijano, chociaż już wtedy regularnie jeździłem po Polsce i Europie. Ja jednak nie wpraszam się tam, gdzie mnie nie chcą.  

Doświadczyłem tego osobiście. Trudno było namówić cię na wywiad.


Ale fajnie się rozmawia, co? (śmiech) Nie chcę być wszędzie, nie chcę, aby ludzie odczuwali przesyt C-BooLem. Przemawiać za mnie ma moja muzyka, ona jest ambasadorem. Nie mam ciągot celebryckich.

I wciąż nie masz menadżera.


Dotychczas ogarniam wszystko sam, ale chyba powolutku muszę wprowadzić jakieś zmiany i wziąć kogoś do pomocy. Może ciut bardziej otworzyć się na media. Chcę to jednak robić stopniowo, ze smakiem.

Czy twoje aktualne hity znane są też zagranicą ?


W ostatnim czasie kawałek „Never Go Away” podbija rynek rosyjski. W tej chwili to ścisła czołówka, jeśli chodzi o największe radiowe przeboje w Rosji. Aktualnie jest czwartym najczęściej granym utworem w rosyjskich stacjach, a w samej Moskwie już drugim, zaraz po światowym hicie „Despacito”. Mam teraz zlecenie nagrania dla tamtejszych słuchaczy pozdrowień do kilku głównych rozgłośni, aby poznali nie tylko utwór, ale, choć trochę, i jego twórcę.

A jak poznają C-BooLa, to sprawdzą, że to gość z Polski.


Bardzo często słyszę lub czytam w internecie: „Ojej! Myślałem, że to zagraniczne!”. Zdarzało się swego czasu, że ludzie w polskich klubach podchodzili do mnie i zaczynali mówić po angielsku lub niemiecku.

Czego słuchasz w samochodzie?


Jeśli chcę odpocząć, wyłączyć się i nie przeżywać jakoś specjalnie tego, czego słucham, puszczam radio. Często jednak przesłuchuję nowe kawałki, które potencjalnie mogę zagrać w swoich setach didżejskich. Kiedy nagranie dobrze brzmi w aucie, to jestem w 90 procentach przekonany, że dobrze zabrzmi też w klubie. Metoda testowana przez lata. Sprawdza się.

rozmawiał: Błażej Kupski

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj