Marcin Wójcik ma 35 lat i na co dzień jest kierowcą autobusu w gliwickim PKM-ie. Ma też pasję, która pochłania go bez reszty. Podróże. Zafascynowany krajami na wschód od naszej granicy – Ukrainą i Rosją – zwiedza je, gdy tylko może. W styczniu spełnił jedno z wielkich marzeń. Wspólnie ze swoim rówieśnikiem Łukaszem Gryglickim z Mińska Mazowieckiego wybrał się na Syberię, do najbardziej oddalonych na wschód miast tego regionu. W trzaskającym mrozie panowie jechali pięć dni koleją transsyberyjską, kilka kolejnych – busami, by dotrzeć do miejsc, które większość z nas zna jedynie z programów podróżniczych.  

- Ta przygoda z krajami dawnego bloku sowieckiego zaczęła się kilka lat temu – mówi Wójcik. - Przeczytałem ogłoszenie o organizowanej wycieczce do Czarnobyla i pojechałem. Gdy wróciłem, byłem już zakochany we Wschodzie, w tamtejszej kulturze i niezwykle życzliwych ludziach. Zacząłem się uczyć rosyjskiego, organizować samodzielne wyprawy na Ukrainę, którą zwiedziłem już wzdłuż i wszerz. Przyznam, że o ile podróżowanie po Europie nie jest niczym trudnym, to wyjazdy na Wschód potrafią być kłopotliwe. Szczególnie, jeśli nie podróżuje się samolotem, a koleją, zaś na miejscu – transportem lokalnym. Cały czas marzyłem jednak o Rosji. Problemem były, niestety, pieniądze. Przemieszczanie się po Ukrainie jest jeszcze w miarę tanie, lecz wyjazd do Rosji to już spory wydatek. I nie chodzi tylko o przejazdy, również o sam pobyt. Rosja jest bardzo drogim krajem, znacznie droższym niż Polska. Tańsze są tylko papierosy i paliwo.

Ahoj, przygodo!

W lipcu 2014 r. Marcin Wójcik po raz pierwszy pojechał do Moskwy, a stamtąd na Kaukaz, pod Elbrus i do Soczi, nad Morze Czarne. Razem z nim koleżanki i kolega z kursu językowego. – Zajęło nam to trzy tygodnie. Byłem bardzo zadowolony z tej wyprawy - opowiada.
Fascynacja kulturą Rosji i Wschodu  to jedno. Drugie – historia. Od lat pan Marcin interesuje się wydarzeniami w Rosji sowieckiej po rewolucji październikowej, w szczególności wszystkim, co miało związek z represjami politycznymi, więzieniami, łagrami. Wymyślił więc, że następnym razem pojedzie do Rosji zimą, i to na Syberię. Tam, gdzie były najcięższe obozy pracy, do których Sowieci zsyłali swoich wrogów politycznych.

Gliwiczanin zaczął przygotowywać się do wyjazdu, gromadzić oszczędności, przeglądać internet i… szukać kompana styczniowej wyprawy. Ten się znalazł, ale kilka miesięcy przed wyjazdem zrezygnował. – Zostałem na lodzie – opowiada Wójcik. - Na szczęście z pomocą przyszło forum podróżnicze. Tam zgadałem się z Łukaszem Gryglickim (znałem go zresztą wirtualnie od sześciu lat), który mieszka w Mińsku Mazowieckiem. Okazało się, że on też marzy o podróży na Syberię, ale jeszcze dalej, bo do Jakucka. Miał już za sobą nawet roczny pobyt w stacji PAN na Spitsbergenie. Od słowa do słowa, ustaliliśmy wstępną marszrutę. Potem było spotkanie w realu. Przede wszystkim po to, by sprawdzić, czy aby podczas podróży się nie pozabijamy (śmiech).
- Zobaczyliśmy się po raz pierwszy w październiku – dopowiada Gryglicki. - Nie doszło między nami do rękoczynów i w tej sytuacji ostatecznie ustaliliśmy: 6 stycznia, ze Lwowa, ruszamy na Syberię.

 Ze Lwowa na podbój Syberii

Wójcik na Ukrainę pojechał pod koniec roku, na sylwestra. Gryglicki dojechał rano 6 stycznia. O dziesiątej siedzieli już w pociągu do Moskwy. Ponad 24-godzinna podróż minęła bez niespodzianek. W stolicy Rosji na przesiadkę mieli zaledwie trzy godziny. Mało, biorąc pod uwagę, że w Moskwie jest aż dziewięć dworców kolejowych. Na szczęście świetnie funkcjonuje metro. Panowie zrobili ostatnie zakupy i zasiedli w „spalonym wagonie”, jak nazywają Rosjanie wagony pociągu sypialnego, bo tylko takie wyruszają w tak odległą podróż.

– Na Syberię jechaliśmy cztery dni, 20 godzin i 58 minut  – wylicza precyzyjnie Wójcik, posiłkując się informacjami zapisanymi w specjalnym konspekcie, przygotowanym na podróż. W skoroszycie spisane miał najważniejsze  informacje: trasę, czas przejazdu, mapki, miejsca, które warto odwiedzić. Wszystko ze współrzędnymi, bo zamierzał korzystać z nawigacji turystycznej Garmin.

Gryglicki mówi, że każda długa podróż pociągiem na Wschodzie to niezapomniane przeżycie. – Zwłaszcza, jak się jest obcokrajowcem. W kilka minut wieść rozchodzi się po wagonie i po chwili jesteś w centrum uwagi współpasażerów. Musisz odpowiadać na dziesiątki pytań. Rosjan głównie interesuje język, którym się porozumiewasz, bo nie odróżniają ukraińskiego od polskiego czy czeskiego. Dalej pytają o zarobki. Obowiązkowo trzeba im to przeliczyć w dolarach.  Dopytują też o rodzinę. W takich warunkach podróż mija błyskawicznie. A jeśli dodać, że w „międzyczasie” mija się kilka stref czasowych, to naprawdę nudy nie ma. Po drodze piękne widoki i miejsca znane jedynie z książek: Kazań nad Wołgą, Sarapuł nad rzeką Kamą, Krasnoufimsk , który stanowi bramę do Azji. Potem Jekaterinburg u podnóża Uralu, Omsk nad Irtyszem, Barabińsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk nad Jenisejem. Dalej Brack nad Angarą, Siewierobajkalsk nad Bajkałem, Niżnieangarskm, Tynda i Tommot

-W pociągu jest sauna, bo o temperaturę dba „prowadnik”, pracownik kolei, przyporządkowany do każdego wagonu – dodaje Wójcik. -Pali w piecu, nie żałując węgla. Na zewnątrz temperatura sięgała minus 38 stopni, w wagonie było plus 30. Pociąg oczywiście nie jedzie bez przerwy. Na trasie są liczne postoje, niektóre nawet dwugodzinne. Można wtedy rozprostować kości, wyjść na stację, kupić coś do jedzenia od tzw. babuszek, które wianuszkiem otaczają wagony na postoju. Oferują wszystko. Pierogi, ryby wędzone, ciasta, wódkę, piwo, napoje. Ot, taki mobilny Wars. Menu zmienia się w zależności od tego, gdzie akurat zatrzymał się pociąg.

Nad Leną nawet wódka zamarza 

Ostatnia stacja pasażerska przed Jakuckiem jest w Tommocie. Wójcik i Gryglicki wysiedli z pociągu i jak spod ziemi wyrósł przed nimi mężczyzna, pytając, dokąd jadą. Odpowiedzieli, że do Jakucka.  Okazało się, że „pan ciekawski” to policjant. Pod pretekstem kontroli paszportowej zabrał ich na dworcowy posterunek.

 – Dokumenty mieliśmy w porządku, więc afery nie było. Inna rzecz, że to zachowanie policji normalne, przecież rzadko w te tereny zapuszczają się Polacy – zauważa Wójcik. - Przejrzeli nasze dokumenty, pytali, dokąd jedziemy i… pomogli znaleźć transport do Jakucka. Jeszcze na koniec zrobili sobie z nami fotki. Po ośmiu godzinach jazdy dotarliśmy, w środku nocy, do celu. Oczywiście za tę 500-kilometrową podróż musieliśmy zapłacić kierowcy busa. Wyszło po dwa tysiące rubli na głowę (ok. 140 zł – red.).
W Jakucku obaj podróżnicy mieli zabukowany nocleg. Zrobili to jeszcze w Polsce za pośrednictwem popularnego serwisu couchsurfing, w którym ludzie na całym świecie oferują noclegi w swoim mieszkaniach.

- W Jakucku spędziliśmy dwa dni – mówi Wójcik i dodaje z uśmiechem: - Trochę byliśmy niezadowoleni, bo było tam zalewie minus 30 stopni, a my byliśmy przygotowani na niższe temperatury. Podobno dwa dni wcześniej było minus 50.
- Przy takiej temperaturze przeprawa do Jakucka od strony Niżnego Biestiachu odbywa się zamarzniętą rzeką Leną – dopowiada Gryglicki. - W najszerszym miejscu to aż osiem kilometrów! Na lodzie wytyczone są drogi, ustawione znaki. Śnieżna pustynia. Nawet ciężarówki tamtędy jeżdżą. Oczywiście cały czas grubość lodu jest monitorowana. Ten teren to tak naprawdę wieczna zmarzlina, a domy buduje się na specjalnych palach, wwierconych głęboko w zamarzniętą ziemię. Latem temperatury sięgające 30 st. C zdarzają się dość regularnie, ale ziemia odmarza jedynie na kilka metrów. Głębiej znajdują się wiecznie zmrożone piaski.

W Jakucku podróżnicy zobaczyli m.in. pozostałości starej siedemnastowiecznej zabudowy, twierdzy kozackiej. W zwiedzaniu pomógł gospodarz, u którego mieszkali. Wziął urlop i samochodem obwoził ich po okolicy.

- Wieczorem poszliśmy z Łukaszem nad zamarzniętą Lenę – opowiada Wójcik. - Nie bez powodu. Wśród tubylców jest taki zwyczaj, że kto pierwszy raz jest nad Leną, musi wylać do niej kieliszek alkoholu za spokój duchów. Temperatura spadła poniżej 40 stopni, a my wzięliśmy ze sobą wódkę i piwo. Po kilku minutach obie butelki zamarzły. Co ciekawe, piwo szybciej niż sok pomarańczowy w kartonie.
- Dobrze, że zdążyliśmy wylać trochę tej wódki za duchy – śmieje się Gryglicki.

Biegun zimna i zerwana skóra

Z Jakucka wyruszyli słynnym Traktem Kołymskim (usypali go w morderczych warunkach więźniowie łagrów) do Magdanu nad Morzem Ochockim, zahaczając po drodze o Ojmiakon, nazywany biegunem zimna. To tam 26 stycznia 1926 termometry wskazały minus 71,2 stopnie C!  

- W Omjakonie było najzimniej w czasie naszej podróży, minus 53 stopnie – opowiada Wójcik. - W osadzie tej, w styczniu, temperatura spada nawet do 60. Ponieważ mrozom towarzyszą silne wiatry, odczuwalne zimno jest dużo większe. Gorzej tylko na Antarktydzie. Przydał się  specjalny ubiór przywieziony z Polski. Puchowe spodnie, kurtki, rękawice, czapki z norek, kominiarki, skarpety z wełny merynosów. Nie są to, niestety, rzeczy tanie. Za taki ekwipunek, który szyłem na zamówienie u gościa zaopatrującego himalaistów, zapłaciłem 5 tys. zł.

 Dziś w Ojmiakonie mieszka około 500 osób. Żyją głównie z łowiectwa, wypasania reniferów i handlu skórami.
- Choć mrozy zdarzają się nawet w lipcu, zwykle lata są łagodniejsze i pozwalają cieszyć się długimi, gorącymi dniami. Jasno jest nawet przez 21 godzin, a temperatury przekraczają 30 stopni w plusie – mówi Gryglicki.

W Ojmiakonie jest kilka starych bloków z czasów radzieckich, ale większość zabudowy to parterowe domy z drewna modrzewiowego, które doskonale trzyma temperaturę, dzięki czemu zimą jest ciepło (przynajmniej jak na miejscowe standardy), a latem - chłodno. Centrum takiego domu stanowi piec opalany drewnem. Największe zdziwienie u gości z cieplejszych rejonów wywołują jednak sławojki na podwórkach.

- Byliśmy tam tylko jedną noc i zamieszkaliśmy u pewnej kobiety, która zajmuje się promocją miejscowości – opowiada Wójcik. - Zdarła z nas trochę grosza za nocleg. Zaraz po przyjeździe zachciało mi się do toalety. Chcąc nie chcąc, musiałem wyjść do sławojki na zewnątrz. A tam minus 50 stopni! Nie chciałbym drugi raz tego przeżywać. Szczędząc szczegółów, powiem tylko, że tę przygodę zakończyłem zdartą skórą ręki, która przykleiła mi się do klamki. 

W Ojmiakonie, jak mówi Gryglicki, zamarza wszystko. Wysiadają baterie w komórkach, blokują się aparaty fotograficzne, a silniki samochodów pracują cały czas, bo jak zgasną, już się ich nie odpali.
- Mój aparat działał do minus 26 stopni – opowiada Wójcik. - Potem trzeba było go ogrzewać i wyciągać inny. Udało się na szczęście zrobić kilka fotek.

Informacje o obcych potrzebujących transportu szybko się rozchodzą. Polacy jeszcze spali, kiedy podjechał po nich busik.
- Pojechaliśmy do najbardziej wysuniętego na trasie kołymskiego miejsca: Ust’-Niery – mówi Gryglicki. - W linii prostej z Omjakonu do tego osiedla, które jest siedzibą administracyjną ułusu ojmiakońskiego, jest 200 km. My jechaliśmy cały dzień, bo musieliśmy objechać góry Tas-Kystaby. Innej drogi nie ma. Przyjechaliśmy wieczorem. Zatrzymaliśmy się w hotelu (choć nazywanie tego miejsca hotelem jest sporym nadużyciem). Nasze dawne „robotnicze” są w porównaniu z tym obiektem prawdziwymi sheratonami. Ale, co tam, przeżyliśmy.

Nad morze i do domu

- Nazajutrz jechaliśmy do Magadanu – mówi Wójcik. - Wcześniej chcieliśmy się napić piwa, ale Rosjanie mają ograniczenia swobód w tym zakresie. Alkohol sprzedawany jest od godziny 14.00 do 20.00. Nie pozostało nam nic innego, jak wsiąść do busa i jechać  kolejnych tysiąc kilometrów.

Zdaniem moich rozmówców, takie dystanse dla kierowców z tamtych rejonów to żaden wyczyn pod warunkiem, że wypoczywają. Kierowca Polaków okazał się uczciwy. Widział, że nie daje rady, zatrzymał się więc 50 km od Magadanu i poprosił, aby w dalszą drogę podróżni wyruszyli autobusem. Oddał im część pieniędzy.

W Magadanie Wójcik i Gryglicki spali u... chirurga plastycznego. - Magadan to sporej wielkości miasto portowe nad Morzem Ochockim – mówi Wójcik. - Na wzgórzu Krutaja, nad Magadanem, w 1996 r. wzniesiony został pomnik Maska Smutku, poświęcony pamięci ofiar obozów pracy przymusowej na Kołymie. Taka ciekawostka: na przełomie 1940 i 1941 transporty przywiozły tutaj około 12 tysięcy Polaków, w większości jeńców wojennych i ich rodzin. Pospacerowaliśmy po mieście, poszliśmy nad skute lodem morze, nad którym Rosjanie urządzają sobie rajdy samochodowe. Powiem szczerze, że trochę tęsknym wzrokiem patrzyłem przed siebie. Wyjeżdżając z Polski miałem tyle planów, miejsc, które chciałem odwiedzić, np. dawne obozy pracy przymusowej, a zobaczyłem tylko jeden, w miejscowości Kiubieme. Sytuacja na miejscu zweryfikowała niestety moje plany.

- Co się martwisz, pojedziemy tam znowu latem i wszystko zobaczymy – uśmiecha się Gryglicki.

Wspomnienia spisał: Andrzej Sługocki

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj