Artysta sztuki ciała, wydawca, muzyk, punk. Piotr Wojciechowski to przedsiębiorca nietypowy. Ma zakład, daje pracę, płaci podatki. Ale na spotkanie z klientem nie stroi się w garnitur, nie rozstaje z glanami, a w ręce, częściej niż długopis, trzyma elektryczną maszynę z igłą.
Najlepszą reklamą tego, czym się zajmuje, jest on sam. Piotr Wojciechowski, właściciel studia tatuażu przy ul. Krupniczej 16, posiada rysunki na całym ciele. Ma ich prawie 30, a pierwszy pojawił się ten na ramieniu, przedstawiający króla Bolesława Chrobrego. Skąd władca Polski u kogoś generalnie na bakier z autorytetami?  

- Duch czasów. Był początek lat 90., tatuaż artystyczny w Polsce ledwo raczkował, a bardzo popularnymi motywami wśród ówczesnej młodzieży byli wojownicy – Indianie, wikingowie, samurajowie. Historycznie były to lata ustrojowego przełomu, grzebania PRL-u. Ganiałem z ulotkami „Solidarności”, chciałem robić rewolucję i bić czerwonego. To moje patriotyczne wzmożenie symbolicznie wyrażał polski woj, nasz pierwszy król.

Chrobry miał rywala Elvisa Presley’a. Ikona młodzieżowego buntu lat 50. odżyła ćwierć wieku później jako daleki ojciec kolejnej muzycznej rebelii – punk rocka. 

- Mocny rytm, nieskomplikowana melodia i potężny ładunek czadu. Punk był powrotem do korzeni, do pierwotnej energii, którą dekadę później zatarły w rocku eksperymenty psychodelicznych zespołów  - mówi tatuażysta. Choć Elvis przegrał ostatecznie walkę o miejsce na ciele z królem, to rock'n'roll zwyciężył w życiu Piotra. 

Pochodzi z Jastrzębia-Zdroju, w latach 80., 90. silnego ośrodka subkultury punkowej. Wsiąkł w środowisko, w którym silna była idea „zrób to tam”, czyli samodzielnego, niekomercyjnego wykonywania różnych prac bez pomocy profesjonalistów. Organizował koncerty, grał w zespole, a przede wszystkim robił użytek ze swojego plastycznego talentu – malował naszywki dla punkowców, flagi sektorowe dla kibiców, chusty dla rezerwistów. A od pewnego momentu – jeszcze jako nastolatek – również obrazy na skórze. 

- Pierwszy rysunek, stylizowanego diabła, zrobiłem koledze, drugi – sobie. Studia plastyczne w cieszyńskim instytucie sztuki wybrałem z myślą o doskonaleniu warsztatu – mówi Wojciechowski.

Opierając działalność zarobkową na swojej pasji, sporo ryzykował. Tatuaż w latach 90. nadal kojarzył się w Polsce jedynie z grypserą i pamiątką z więzienia. Udział w tym, że awansował do właściwej mu rangi sztuki zdobienia ciała, mieli tacy pionierzy, jak Wojciechowski. 

W 1998 r. uczestniczył w pierwszym w Polsce konwencie poświęconym tej dziedzinie, a pierwszą nagrodę w kategorii tatuażu realistycznego przyniósł mu wizerunek Phila Anselmy, wokalisty zespołu Pantera. Dwa lat później zaczął wydawać pierwszy w tej części Europy magazyn branżowy -  „Tatuaż. Ciało i Sztuka”. 

W obrębie swojego studia zorganizował prawdziwe muzeum tatuażu, które przybliża historię i konteksty – etnograficzny, kulturowy, społeczny – sztuki malowania na ciele. 

Tę formę popularyzują również wydawane przez Wojciechowskiego pozycje książkowe. Za sprawą jego wydawnictwa Kontrowers wyszło wznowienie fundamentalnej pracy Andrzeja Jelskiego „Tatuaż” - obowiązkowej lektury dla każdego zainteresowanego tematem.

Duża część pokazywanych przy ul. Krupniczej eksponatów pochodzi z licznych podróży, pchlich targów, giełd staroci i innych okazji upolowanych w trakcie pobytu Wojciechowskiego w Stanach Zjednoczonych. Pamięta, że pierwszym cennym trofeum był pięknie rzeźbiony zestaw do tatuowania z… Birmy. 

Epizod amerykański odgrywa ważną rolę w tej historii. Wojciechowski przez siedem lat dzielił życie między dwa kontynenty. Za oceanem założył rodzinę – wyjechał za swoją miłością - zarabiał, poszerzał kolekcję, tutaj starał się prowadzić studio tatuażu.

- Gliwice okazały się dla mnie szczęśliwym miejscem. Najpierw wybrałem Zabrze, bo tam nie było żadnego salonu. Do przeprowadzki z Zabrza namówił mnie właściciel domu handlowo-usługowego Oskar przy ulicy Zwycięstwa. W miejsce planowanej galerii handlowej, która miała być wyzwaniem dla GCH, powstało centrum zdrowia i urody. Mój boks był w takim miejscu, że musiał go minąć każdy klient w drodze na masaż czy zabiegi kosmetyczne.

Panowie, a potem panie, zaczęli pchać się na fotel do Wojciechowskiego drzwiami i oknami. Niestety, centrum nie przetrwało próby czasu i na skutek konfliktu z właścicielami budynku (Biprohut) zostało zamknięte. 

Tatuażysta przeniósł się na ulicę Dworcową, gdzie funkcjonował przez następne 10 lat. W tzw. międzyczasie  wyjechał do USA i swoją firmę prowadził przez internet oraz zaufanych pracowników. Wrócił do Gliwic na dobre sześć lat temu, żeby zapewnić dzieciom lepszą – tak! - niż w Stanach edukację.   

Po powrocie na nowo ożyły związki z dawnym środowiskiem. W Piotrze znów odezwało się powołanie muzyka. Stworzył Tattoo Guns, jedyną w Polsce grupę złożoną wyłącznie z tatuażystów. Gatunkowo to taka, przez analogię do tatuażu, trash polka, czyli mieszanka różnych stylów. Są wpływy metalu, punka, hardcore'a, ale i połamane rytmy rodem z… jazzu? 

Piotr rozwija również swoją kolekcjonerską pasję. - W poszukiwaniu nowych eksponatów dużo podróżuję, nie tylko do Stanów. W  ramach kontaktów środowiskowych zapraszam znajomego tatuatora z Meksyku, a w rewanżu mogę liczyć na pobyt w kraju Majów i Azteków. W najbliższych planach mam wycieczkę do Jordanii i Izraela. Ciekawe, jakie czekają mnie tam niespodzianki spod znaku igły i tuszu.  

Adam Pikul

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj