Ostatnie trzy koncerty jesiennego festiwalu stanowiły naprawdę niezwykły zestaw. Każdy w innej atmosferze i z różną muzyką, ale wszystkie wywołały entuzjazm publiczności.
Pierwszy mocny akord dali muzycy z tria Marcina Wasilewskiego (21 listopada), grający razem już od ponad dwudziestu lat.

„Muzyczni wyjadacze”, mógłby cynicznie skomentować ktoś, kto się nie zna na rzeczy. Bo panowie Kurkiewicz (bas), Miśkiewicz (perkusja) i Wasilewski (klawisze) mają o wiele więcej zalet, niż fenomenalne zgranie i doświadczenie sprawiające, że razem na scenie czują się po prostu u siebie. Oni nie tylko znają się na każdy z możliwych wylotów, oni w każdym utworze poznają się na nowo. Weterani różnych formacji (m. in. Simple Acoustic Trio, kwartet Tomasza Stańki), zachowali świeżość i oryginalność, własną odrębną perspektywę i absolutnie osobiste podejście do muzyki. Płynnie przechodząc z jednego utworu do drugiego, z jednego do drugiego klimatu i rytmu, ani przez moment nie tylko nie pogubili się nawzajem, ale i nie zostawili za sobą publiczności. Szlachetna linia melodyczna, wyraźnie zaznaczony, choć nienachalny puls, błyskotliwe improwizacje (jak choćby ta osnuta wokół „Message in the bottle” Stinga) i pełne polotu interpretacje klasyki (Hancock!) – te wszystkie mocne punkty Marcin Wasilewski Trio bardzo spodobały się zgromadzonym w Jazovii słuchaczom. Przymusili muzyków do bisu, nagrodzili owacją na stojąco i pokazali, że potrafią docenić fachowców od dobrego grania.

A przecież koncert, który odbył się na tej samej scenie następnego dnia, wywołał równie gorący entuzjazm. Rodzina Miśkiewiczów podbiła serca festiwalowej publiczności, prezentując zupełnie inny rodzaj show i odmienną muzykę, gromadząc jednak same tuzy rodzimego jazzu. Ojciec Henryk, jeden z jego nestorów, świetny saksofonista, połączył siły z synem Michałem (perkusista z poprzedniego wieczoru), Markiem Napiórkowskim (co roku, od pięciu lat, Jazzowy Gitarzysta Roku w plebiscycie czytelników „Jazz Forum”, sześciokrotnie nominowany do Fryderyka), Sławomirem Kurkiewiczem (basista, jeszcze jeden członek Marcin Wasilewski Trio) i córką Dorotą (nietuzinkowa wokalistka, kompozytorka i w ogóle gejzer inspiracji). Choć nie wszyscy członkowie składu byli spokrewnieni, wszyscy przyjaźnią się od lat i (w różnych konfiguracjach) nieraz ze sobą współpracowali. Warto też wspomnieć, że to konkretne muzyczne spotkanie doszło do skutku dzięki twórcy PalmJazzu Krzysztofowi Kobylińskiemu.

Pomysł na ten koncert, rzucony przez niego jakiś czas temu, czekał cierpliwie na sprzyjające okoliczności (o które niełatwo, gdy wszyscy członkowie rodziny nieustannie realizują kolejne muzyczne projekty, autorskie lub w kooperacji). Jednak, mimo wszystkich przeszkód, udało się! Przed publicznością zgromadzoną w Jazovii stanął Miśkiewicz Dream Team. „Drużyna marzeń” zagrała z wdziękiem, wielką klasą i profesjonalizmem. Nawet nie próbując kryć, że wykorzystała ten wspólny czas, by razem wykonać ulubione utwory – wybierając te bardzo osobiste, z różnych powodów ważne, płynące prosto z serca. Efekt był niesamowity. Usłyszeliśmy więc kompozycje Henryka Miśkiewicza i Marka Napiórkowskiego oraz największe przeboje z repertuaru Doroty Miśkiewicz, jak „Budzić się i zasypiać z tobą” czy „Nucę, gwiżdżę sobie”. A brawurowo wykonany przez wokalistkę „Kot” z „Zemsty” Fredry, jedynie z towarzyszeniem improwizującego dla niej na saksofonie ojca, powalił widownię, ukazując z jednej strony jej wspaniały warsztat i możliwości głosowe, a z drugiej – poczucie humoru. Zaś saksofonowe przekomarzanki ojca z córką były po prostu bezcenne: i muzycznie, i jako show.  Ale największe wrażenie wywarł chyba wykonany zaraz potem „Świerk” – przepiękna muzyczna medytacja o drzewach i przemijaniu. Bisy okazały się absolutną koniecznością i zostały wyegzekwowane przez publiczność z całą stanowczością, a potem nagrodzone kolejnymi oklaskami.

Jednak i to nie był jeszcze szczyt szczytów wszystkich zachwytów, bo dzień później, 23 listopada, zaśpiewała Lura z towarzyszeniem swojego zespołu (dwie gitary, klawisze, perkusja). Formalnie rzecz biorąc, wokalistka miała prezentować materiał ze swojej ostatniej płyty „Herança”, zaśpiewała też jednak parę tradycyjnych melodii rodem z Cabo Verde (jak „Ponciana”) oraz swoich starszych przebojów, w tym „O Na Ri Na” i „Maria Di Lida”. Wspaniały głos, świetna technika, melodie i rytmy niesamowitej wręcz urody. I to, co rzucało się w oczy najbardziej – temperament, który po prostu rozsadzał scenę. Lura spadła na nas jak tropikalny tajfun, powaliła wszystkich na podłogę, a potem uniosła w górę i porwała do tańca. Wiele aplauzów, owacji i wyrazów entuzjazmu widziała już kameralna scena przy Rynku, ale coś takiego wydarzyło się tu po raz pierwszy. Wszyscy się bawili, to znaczy: klaskali, śpiewali i podrygiwali. Lura pląsała po scenie, tańcząc z wdziękiem do melodii o tradycyjnych rytmach, takich jak fanana czy butuku, a cała sala tańczyła razem z nią. Ludzi ogarnęło istne taneczne szaleństwo, jakby muzyka rzuciła na nich niespodziewany urok i zmusiła wręcz do towarzyszenia perkusji, gitarom, klawiszom… Żeby choć trochę okiełznać to szaleństwo, na bis usłyszeliśmy utwory o nieco spokojniejszym tempie i bardziej refleksyjne, ale słuchacze śmiali się i kołysali, jeszcze wychodząc z Jazovii, nucili coś pod nosem, idąc ulicami, pomrukiwali i kiwali do taktu głowami, otwierając drzwi domów. Trudno wyobrazić sobie lepsze i wspanialsze zakończenie tego festiwalu. Po tylu niesamowitych przeżyciach, czas do następnego PalmJazzu będzie się strasznie dłużył.

Eve Sand

PalmJazz Festival był dofinansowany z budżetu Miasta Gliwice.

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj