Jakub Sołowij zamienił nudę oczekiwania na klientów na tygiel światów białej broni, zagranicznych podróży, kolonialnych rarytasów i wielkich pieniędzy. Dostał się tam za sprawą… kur, żab i strusi. Znakiem firmowym rzemieślnika jest ekskluzywna galanteria ze skór egzotycznych zwierząt. 
Pociągnięta czerwonym lakierem skóra z kurzych łapek w fakturze przypomina krokodylą łuskę. Sztuczny dodatek wydobywa na wierzch naturalną siatkę załamań. Wychodzą z tego idealne, na przykład, paski do zegarków. Ze strusiej można uszyć porfele, torebki, futerały. Żabia nadaje się na dodatki, choćby jako wstawka w pochwie na nóż. 

Gratką wśród koneserów jest wierzchnia pozostałość po australijskich ropuchach z gatunku aga, płazach o jadzie tak silnym, że w godzinę potrafi powalić krokodyla. Skóra tych żab jest gładka, gruba i jedwabista w dotyku. 
– Ale nie każdy klient odważy się jej dotknąć. Nawet tacy, którzy nie stronią od dreszczyku emocji, wpierw szukają zapewnienia, że materiał nie posiada toksycznych właściwości – mówi kaletnik.      

Klienci. Nie ustawiają się pod drzwiami. Produkty oferowane przez Sołowija nie należą do tanich. Wszystkie powstają ręcznie, bez użycia maszyn. Tajemnicą talentu rzemieślnika jest, jak z użyciem igły, nici, szydła i noża wyczarować zachwycające torebki, porffele i inne dzieła sztuki kaletniczej. Każde z nich niepowtarzalne i każde nad wyraz trwałe. 

Sołowij nie szyje seriami, ale „pod” konkretnego klienta. Tworzy wyroby wyjątkowe w swoim rodzaju, łącząc skóry różnych gatunków, nierzadko inkrustowane bursztynem, szlachetnym drewnem, dodatkami z kości, na przykład... ciosów mamuta. Bo, jak tłumaczy Sołowij, w związku z embargiem na kość słoniową, które zbiegło się z karierą hobbystycznej archeologii, łatwiej dziś o szczątki prehistorycznego olbrzyma niż jego współczesnego potomka.

Jakub Sołowij wszedł do cechu kaletników boczną furtką. Zanim chwycił za szydło i nić, jego zawodowy świat wypełniały szkła i oprawki. Reprezentuje trzecie pokolenie rodziny optyków. Jego dziadek Romuald Berliński pierwszych klientów przyjmował we Lwowie, po wojnie pomagał dbać o oczy mieszkańcom Gliwic. Mistrz w swoim rzemiośle dochował się wielu uczniów i zapracował zasłużenie na miano nestora branży w naszym mieście. W 2008 r. przekazał zakład przy ul. Wieczorka zięciowi. Wnuk, następny w tym łańcuchu, zerwał z tradycją. 

Jakub wprawdzie przeszedł szkołę fachu, wprawdzie zaliczył trzy lata studiów optometrii, a nawet przez kilka lat prowadził samodzielnie zakład niegdyś należący do dziadka, ale ostatecznie poszedł własną ścieżką. Zabijając nudę godzin między jednym a drugim klientem, odkrył w internecie świat luksusowych, rękodzielniczych wyrobów ze skóry. Intrygujący tym mocniej, że w Polsce wciąż dziewiczy, czekający na odkrycie.    

- Jakkolwiek zabrzmi to gorzko, zwłaszcza przez wzgląd na tatę, rzemieślnicza optyka okularowa nie ma przed sobą przyszłości. Warsztaty padają jak muchy, zgniecione walcem sieciowych salonów sprzedaży. Ponadto urok profesji zabiła, w moich oczach, automatyzacja. Sterowane komputerowo maszyny wyparły ręczne szlifierki. Nie ma już miejsca na rękodzieło. Współczesny optyk to krewniak inżyniera materiałowego, schylony nad komputerem, odcięty od fizycznego aspektu pracy. A ja jestem osobą, która musi mieć czym zająć ręce.

Sołowij to w dużej mierze samouk. Podstaw rzemiosła – obróbki materiałów, tworzenia wykrojów, techniki operowania igłą, rodzajów szwów – nauczył się z internetu. Pierwsze próby wyszyły na tyle zachęcająco, że pociągnęły za sobą następne. Już jako doświadczony kaletnik uzupełnił formalne braki. Dyplom czeladniczy, świadectwo ukończenia Szkoły Kaletniczej im. Jana Kilińskiego w Krakowie  i przynależność do cechowego bractwa być może mają wartość dla niektórych klientów, ale na nic by się zdały bez wrodzonych predyspozycji.

-  Odkąd sięgam pamięcią, już za brzdąca, nie rozstawałem się z młotkiem i śrubokrętem. Smykałka do majsterkowania to pewnie zasługa genów. Ćwiczyłem ją przez lata. W sprawnym operowaniu dłutem, igłą, nożycami pomaga mi talent do naśladownictwa. Bez trudu zapamiętuję i potrafię odtworzyć sekwencję czynności. W ten sposób, podpatrując i powtarzając, nauczyłem się kaletnictwa, teraz zgłębiam tajniki rzemiosła szewców, ale myślę, że po treningu dałbym też radę wykuć nóż. 

Noże, toporki, biała broń to kolejne stopie wtajemniczenia, zrodzonego z fascynacji sekretem wiecznej wręcz trwałości damasceńskiej stali. Doprowadziły one Sołowija do bractwa dzisiejszych kowali - płatnerzy, i dalej – do międzynarodowego świata kolekcjonerów. Jeden z tropów zagadki, odkrywanej w ślad za drogą współczesnych „damasceńczyków”, przywiódł go nieoczekiwanie pod Gliwice. Okazało się, że tuż pod bokiem, na terenie podmiejskich peryferii, posiada całkiem spory rynek zbytu.

-  W ukryciu okolicznych miast i wsi działa parę warsztatów białej broni. Noże i topory wykuwane są na miejscu, zgodnie z przepisem na damasceńską stal. Technologia pozwala uzyskać klingi złożone nawet z 640 warstw metalu. U nas, w Gliwicach, całkowicie nieznani, cieszą się zasłużoną renomą wśród kolekcjonerów krajowych i zagranicznych. Dowiedzieli się o mnie, zaczęli przychodzić, sprawdzać, czy faktycznie ktoś taki funkcjonuje na „ich” terenie. Uzupełniamy się w ofercie. Misterne, unikatowe wyroby płatnerskie wymagają godnego oprzyrządowania, dla mnie to okazja pokazania moich dzieł w znakomitym towarzystwie.

Stwierdzenie, że pochwy, pasy, torebki czy inne przykłady produkcji Sołowija są tak wytrzymałe jak damascesceńska stal, byłoby przesadą. Ale też nie brakuje im trwałości. Piętą achillesową większości wyrobów galanteryjnych są szwy. Portfel jest tylko tak mocny, jak spajające w całość łączenie. W ściegach stosowanych maszynowo wystarczy, że puści jedna pętelka, a pruje się wszystko. Ale nie w przypadku tej konfekcji. Rzeczy ze skóry powstają z użyciem podwójnego, krzyżowego ściegu, do osiągnięcia tylko ręcznie. Zerwanie oczka nie prowadzi do efektu domina.   

Współpraca z płatnerzami stała się dla Kuby Sołowija oknem na świat. Świat międzynarodowych wystaw, targów egzotycznych, „kolonialnych” towarów i wielkich pieniędzy. Ceny eksponatów z „damasceny” dochodzą do kilku, kilkunastu tysięcy euro. Częste wyjazdy związane są również z uzupełnianiem zasobu materiałów potrzebnych do produkcji galanterii. Skóry w większości pochodzą  z importu. 

Życie na walizkach, w ciągłej podróży, odpowiada naszemu bohaterowi. A żona, po 12 latach małżeństwa, którego owocem jest syn Maciek, dziwnym trafem w domu nazywany „Dziki”, przyzwyczaiła się już, że mąż jest w domu gościem. Sołowij to niespokojny duch. Jeden z jego bardziej szalonych pomysłów to złożenie w mieszkaniu pełnowymiarowej „kanadyjki”. Blisko pięciometrowy kajak, który zajął cały pokój, przetransportowano z drugiego piętra oknem. 

Rarytasem w kolekcji Sołowija jest półszczęka morsa, z długimi na pół metra ciosami. 
– Żeby nie było niedomówień – kości morskiego olbrzyma mają stosowny certyfikat CITES. Podobnie jest ze skórami i innymi surowcami. Każda rzecz, która tego wymaga, posiada glejt. Nie ma mowy o lewiźnie czy wspieraniu kłusownictwa. Tylko materiały z pieczątką kontrolowanego odłowu. 

Jakkolwiek dziwnie może to wyglądać, konikiem kaletnika, człowieka „robiącego” w skórach zwierząt, jest ekologia. 
– Nie mam wśród dostawców farm hodujących zwierzęta tylko dla ich skór. Te, których używam, stanowią produkt uboczny uboju. Weźmy strusia. Jaja i mięso ptaka wykorzystywane są w kuchni, pióra i kości w produkcji ozdób, a skóra w galanterii odzieżowej. Na żadnym z tych etapów nie występują składniki sztucznego pochodzenia. A ile chemii potrzeba do uzyskania na przykład tzw. skóry ekologicznej czy innego materiału syntetycznego?

Jeśli chodzi o skóry wołowe, które pozostają podstawowym surowcem w produkcji kaletniczej, Sołowij kupuje od garbarni w Kaliszu. Jako jedyna w kraju używa do garbowania metody roślinnej. 

Szacunek do „braci mniejszych”, czy szerzej – przyrody, nie kłóci się u Sołowija z jego  pasją wędkowania spinningowego. Wśród skór, jakie wypełniają po sufit przerobiony na magazyn pokój małżeńskiego mieszkania, trafiają się i takie, które należały do rekina, płaszczki, węgorza, węża morskiego czy innego wodnego stworzenia. Ale żadna z nich nie stanowi wędkarskiego trofeum Sołowija. Złoty środek znalazł w zasadzie – złów i wypuść. I choć jeziora w Szwecji, które stanowią jego ulubiony teren łowiecki, obfitują w szczupaki i okonie, z wypadów na ryby zawsze wraca z pustymi rękami. 

Adam Pikul
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj