Krzysztof Markiewicz z Gliwic swoją żonę Aleksandrę wprowadza w stan hipnozy i sprawia, że lewituje. Wbija noże w skrzynię, w której leży. I nie radzi tego powtarzać innym parom. Bo Krzysztof i Ola to para niezwykła: posiadła wiedzę tajemną.  

W Gliwicach mieszka para niezwykła. Magik i jego żona fakirka, którzy swoimi występami czarują publiczność prostą i wykształconą, w Polsce i za granicą. Zaraz po rozmowie ze mną wyjeżdżali do Austrii i Czech na pracowity magiczny weekend. Pisze o nich prasa polska oraz zagraniczna, jak szkocki „Pangea Magazine”, a telewizje kręcą reportaże. Byli już Markiewiczowie w telewizji regionalnej, publicznej, pokazywali ich w TVN, a nawet w stacji kanadyjskiej. Ba, Krzysztof jest jedynym w Polsce biegłym sądowym od znanej z targowisk oszukańczej gry zwanej „trzy kubki”, „trzy cukierki” bądź „trzy karty”. Czas najwyższy, by bliżej poznali ich gliwiczanie. 

Poznali się przez ogłoszenie o pracę
Ona szukała stałego zajęcia, on – asystentki do iluzji. On mówi, że ona początkowo nie pasowała mu do wytycznych. Była za niska i za młoda. Mimo to ją wybrał i prawie od razu pokochał.

Zabrzanka z pochodzenia, Aleksandra Markiewicz (wtedy jeszcze Sieran), miała 23 lata, kiedy przyszła na zorganizowany przez gliwiczanina, Krzysztofa Markiewicza, kasting. Poszukiwał kobiety wyższej (bo sam jest wyższy, więc na scenie lepiej by to wyglądało) oraz starszej, takiej koło trzydziestki. Ilość chętnych do pracy w charakterze asystentki zaskoczyła. Spośród wszystkich kandydatek Krzysztof wybrał jednak tę za niską i za młodą. Przebiła pozostałe jednym: miała przygotowanie sceniczne.

Aleksandra ukończyła szkołę aktorską Doroty Pomykały. A Krzysztof Dorotę znał, nieraz z nią współpracował i wiedział dobrze, że jej absolwenci to ludzie nietuzinkowi oraz pozytywnie zwariowani. Od razu więc z Olą złapał kontakt – mieli tematy do rozmowy i wspólnych znajomych. Przyjął ją do pracy. Ale jeszcze wcześniej, już na pierwszym spotkaniu, coś między nimi zaiskrzyło. Umówili się w Zabrzu, w restauracji Platan, i rozmawiali trochę za długo, jak na pierwsze spotkanie. Ola kupowała każdy jego zwariowany pomysł, słuchała z zainteresowaniem i nawet dodawała swoje trzy grosze. 

Już na drugi dzień pokazał jej, jak działa iluzja. Ale na razie bez zdradzania tajemnic. To niełatwe: nauczyć czegoś, a jednocześnie nie odkrywać tajników. Przecież wtedy nie było jeszcze wiadomo, czy współpraca między nimi się utrzyma. Asystentka iluzjonisty to osoba bardzo zaufana – „magik” musi mieć pewność, że nie sprzeda komuś jego trików. Dlatego najlepsza w tej roli jest żona. Okazuje się, że na całym świecie taka współpraca funkcjonuje świetnie właśnie w związkach małżeńskich. Została więc Ola Krzysia menadżerem, asystentką, tancerką i kobietą fakirem. Przyjęła sceniczne imię Arashi. Wkrótce też za niego wyszła. 

Magik jest z zawodu elektronikiem 
Krzysztof z zawodu jest elektronikiem, trochę też elektrykiem. Ale korzenie artystyczne posiada – ojciec ukończył szkołę organową w Gdańsku. Syn po nim coś odziedziczył: od dziecka wybijał rytm palcami na stole. Robił to w domu i na lekcjach, za co miał w dzienniczku uwagi. Aż wreszcie pojawiła się mądra pani z polskiego, która wezwała matkę i powiedziała: „trzeba iść z Krzysiem do psychologa, ale też porozmawiać z jakimś dobrym muzykiem”. I wtedy okazało się, że Krzysztof ma słuch absolutny.

Zaczął interesować się muzyką elektroniczną. Pierwszy koncert zagrał w Gliwicach w wieku 17 lat. Potem było tych koncertów całe mnóstwo (nawet w Szwajcarii). Wydał jedenaście płyt, a sprzedał ich dwa miliony. Mówiono wtedy o nim „Jean Michel Markiewicz”, porównując do słynnego Jarre'a. 

Niedaleko naszej redakcji, na placu Inwalidów, prowadził komis z instrumentami muzycznymi. Otwarł go jednak nie po to, by zarabiać, ale by móc na tych instrumentach tworzyć. Ze śmiechem wspomina, jak upominali go urzędnicy zza ściany, ci z urzędu pracy. Czasem go bowiem z muzyką ponosiło. 

Wreszcie Krzysztof otwarł agencję i zaczął zajmować się sprzedażą różnego rodzaju koncertów, imprez – w tym także występów iluzjonistów. Wyglądało to tak: zgłaszał się do niego, na przykład, właściciel jakiegoś hotelu, w którym akurat organizowano andrzejki, mówił, że potrzebuje, dajmy na to, tancerzy i wokalistów. I Krzysztof załatwiał.

Nauczył się trików, bo zawiódł kolega
Wszystko zmieniło się na przełomie 2007 i 2008 roku. Wówczas, na sylwestra, sprzedał swoją rewię, fajerwerki oraz występ kolegi iluzjonisty. Niestety, w ostatniej chwili kolega zawiódł. Potem wyszło na jaw, że ktoś inny zaproponował mu 300 zł więcej. Krzysztof mógł za to zapłacić swoim majątkiem, kara za zawalenie umowy była bardzo wysoka. Co robić? 

Obdzwonił innych iluzjonistów, nawet znajomych Czechów. Wszyscy byli już zajęci. Miał do wyboru: zapłacić karę albo... stać się iluzjonistą. Wybrał opcję drugą. Zasiadł przed komputerem, wszedł w internet i zaczął oglądać triki. Już przy czwartym domyślił się, w czym rzecz. Wstał więc od komputera i zaczął ćwiczyć. 

Pierwszy numer, którego się nauczył, to trik z gazetą. Drze się ją w paski, gniecie, a potem... wyjmuje całą. Ćwiczył cały wieczór i zniszczył sporo gazet. Ale się nauczył. Potem przeszedł do karty z pojawiającymi się i znikającymi sercami. W sumie na swój pierwszy iluzjonistyczny występ przygotował pięć numerów, wszystkie na wesoło. 

Publika, przed którą wystąpił tamtego sylwestra, była towarzystwem dojrzałym i zamożnym, takim, które jeździło po świecie i sporo widziało. To go stresowało. Ale okazało się, że Krzysztof był świetny. Ludzie zachwyceni. Choć on dziś, gdy przygląda się tamtym numerom, sam nie rozumie, skąd ten zachwyt. Przecież klasyczna iluzja to odwracanie uwagi, a on wtedy jeszcze tego nie wiedział.

Krzysztof vel Markus, Ola vel Arashi 
Od sylwestra 2007/2008 Krzysztof Markiewicz stał się magikiem Markusem. Właśnie magikiem, choć magia a iluzja to nie to samo. W iluzji chodzi o złudzenie optyczne, triki, zaś magia to siły wyższe. Ale, jego zdaniem, słowo magik brzmi lepiej. 

Triki kupuje (są specjalnie sklepy, w którym można to zrobić, głównie w Czechach) lub wymyśla sam. Mówi, że pomysły na numery przychodzą jak natchnienie u poety. Pojawia się pomysł, którym dzieli się z żoną. A ona dodaje swoje koncepcje. 

Markus i Arashi nie chcą, ale i nie mogą o trikach opowiadać. To tajemnica zawodowa. Jeden z popisowych numerów, takich mrożących krew w żyłach i absolutnie nie dla dzieci, to cięcie piłą osoby wybranej z publiczności. Aby emocje sięgnęły zenitu, Krzysztof ostrzega wybraną kobietę, że ten numer średnio co piąty raz nie wychodzi. Ola gra wtedy wystraszoną (na zawołanie robi się nawet czerwona) i mówi, że ostatnio właśnie zrobili to czwarty raz...

Popisowy trik, już z Arashi w roli głównej, to numer z końca XIX wieku, dotąd uważany za jeden z najmocniejszych. Metamorfoza Houdiniego, słynnego iluzjonisty, specjalisty od ucieczek i pokazów akrobacji. Pokrótce wygląda tak: jest skrzynia, w skrzyni worek, do worka wchodzi Markus, a Arashi go zawiązuje. Potem zamyka w skrzyni na wielką kłódkę, taką, która jest dobrze widoczna z ostatnich rzędów. Trik polega na tym, że Krzysztof i Ola się wymieniają. To znaczy: nagle on jest na zewnątrz, a po otwarciu skrzyni wychodzi ona, tańcząc taniec brzucha. Co najciekawsze, Arashi jest inaczej ubrana i ma inną fryzurę... 

Potem, aby publiczność zadziwić jeszcze bardziej (o ile to w ogóle możliwe), Ola połyka miecz. Naprawdę połyka, to nie iluzja! Numer zwany „Metamorfozą Houdiniego” Markus nieco rozbudował. Otóż Arashi wchodzi z powrotem do skrzyni, on ją zamyka, po czym wbija w skrzynię miecze.

Krzysztof twierdzi, że iluzja, która pokazuje zjawiska tylko pozornie niewytłumaczalne, najbardziej bawi ludzi wykształconych, realistów i ścisłowców. Kiedyś, po pokazie, podszedł do niego profesor Politechniki Śląskiej i zażartował: „tyle się uczyłem, a teraz się okazało, że debilem jestem”.    

Marysia Sławańska 



Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj