„Psie serce” dobrze nam zrobi w czasach politycznej i moralnej niepewności.




Kiedy w 1925 r. Michaił Bułhakow pisał to opowiadanie, w Związku Radzieckim szalała nowa władza. Pisarz bezlitośnie obnażył jej działanie oraz ludzi, którzy za nią stali. Nie ma wątpliwości, że Bułhakow sportretował Zło. Dziś ten szczególny rodzaj diagnozy społecznej, sporządzonej w początkach XX wieku, wciąż daje w kość.    

W interpretacji Krzysztofa Rekowskiego „Psie serce” stawia dwa fundamentalne pytania: kim stajemy się w obliczu zła i jaką cenę płacimy za przyjęcie wobec niego określonej postawy. Reżyser, mierząc się z legendarnym tekstem, odczytał go na nowo, co więcej, jego „Psie serce” jest uniwersalnym obrazem  każdego społeczeństwa. Wszędzie są  aparatczycy, profesorowie rządni sławy, ich asystenci, marzący o karierze i dążący do niej po trupach, sadystyczne pokojówki, wychodzące gładko z  każdej opresji dzięki emocjonalnym manipulacjom.

Spektakl od pierwszej chwili wciąga widzów w grę pozorów i wyborów. Na naszych oczach, dosłownie, bo widzowie stają się elementem scenografii, rozgrywa się dramat Szarika/Szarikowa. Tutaj wszystko ma znaczenie: operowe arie z patefonu, rejestracja wyznań pacjentów profesora, mobilny stół (raz będący miejscem biesiady, innym razem polem operacyjnym). Scenograf Jan Kozikowski zbliżył widownię i aktorów, czyniąc z tych pierwszych współodpowiedzialnych za to, co rozgrywa się  na scenie.  

Profesor Preobrażeński w interpretacji Łukasza Kucharzewskiego jest zadufanym w sobie naukowcem, celebrytą, bogiem, od którego zależy życie pacjentów. Apodyktycznym i  nieczułym. O kimś takim śmiało możemy powiedzieć „menda”. Kucharzewski, oprócz doskonałych warunków fizycznych (tak właśnie wyobrażamy sobie Preobrażeńskiego), świetnie pokazuje, w jaki sposób profesor reaguje na zmieniające się okoliczności, nie wypadając z celebryckiej roli  nawet wtedy, gdy uświadamia sobie, że będzie musiał naprawić błąd i odczłowieczyć Szarikowa.
Jego asystent, dr Bormental (Michał Wolny) jest spięty. I nie wiadomo, czy wynika to ze spięcia aktora, czy rzeczywiście Wolny wyznaczył takie zadanie swojemu bohaterowi. Bormental jest pod butem Preobrażeńskiego. Taka relacja dobrze pokazuje inny rodzaj uzależnienia: między Preobrażeńskim a Szarikiem, potem Szarikowem.

A Szarika poznajemy w zwrotnym momencie jego psiego życia. Sponiewierany, poraniony (jakiś podły kucharz oblał go wrzątkiem) i głodny szuka schronienia, by umrzeć. Niespodziewanie przychodzi ratunek: na psiej drodze staje profesor i zabiera zabiedzone stworzenie do domu. Szarik (Mariusz Galilejczyk) zadomawia się dość szybko i choć wydaje się, że jest swemu panu bezwarunkowo oddany, wciąż pozostaje czujny. Jak wtedy, gdy chcą mu nałożyć obrożę. Boczy się, ale w końcu ulega, bo przecież „obroża jest jak teczka”, zmienia na zawsze nasz status i lokuje w lepszym świecie. Nie przeczuwa niczego, kiedy pan woła go do sali operacyjnej.  Idzie ufnie, ale budzi się już w innym świecie: ogrody Semiramidy bezpowrotnie znikają.

Galilejczyk musiał uchwycić i utrzymać uwagę widza od pierwszej do ostatniej minuty spektaklu. Udaje mu się to połowicznie. Jego bohater miota się, nie wiemy, kim jest i dlaczego taki jest. Podoba mu się, że nagle znalazł się w centrum uwagi i korzysta z tego, zagarniając coraz większe połacie nie tylko profesorskiego życia. Szarikow nie budzi grozy,  a powinien. My Szarikowa lubimy, być może dlatego, że Galilejczyk chce, żeby tak było i jest to świadoma aktorska kreacja.   

Pokojówka Zina (Alina Czyżewska) jest wyrazista, ma charyzmę, doskonale wodzi nas za nos, będąc kobietą z ludu, pragnącą jednak władzy, choćby nad Szarikiem, którego zaprasza, oczywiście na swoich warunkach, do kuchennego królestwa. Jest bezwzględna, ale dobrze się maskuje. Wierzymy jej, kiedy tonem nieznoszącym sprzeciwu oświadcza, że miejsce psa jest na podwórku, boimy się, gdy wygłasza swoje „podano do stołu”.       

„Psie serce”, piąta premiera Teatru Miejskiego w Gliwicach, jest pierwszym dramatycznym spektaklem przygotowanym przez zespół aktorski. Udanym i godnym polecenia.                       
                     
Rozmowa z Mariuszem Galilejczykiem, odtwórcą roli Szarika/Szarikowa.

Podpatrywał pan psie zachowania?

Na pewno zwracałem większą uwagę na psa mojej siostry, z którym w ostatnim czasie bardzo się zaprzyjaźniłem. Wcześniej głaskałem go i tyle. Teraz starałem się nawiązać kontakt, patrzyłem głęboko w oczy, położyłem się nawet koło niego. I tak sobie leżeliśmy. Ciekawe doświadczenie.

W jaki sposób przygotowywał się pan do roli?

Mieliśmy dwa miesiące intensywnych prób. Czytaliśmy oryginał opowiadania, ja również inne powieści Bułhakowa, żeby lepiej poznać wrażliwość pisarza. Rozmawialiśmy o różnych inspiracjach, o tym, co teraz znaczy dla nas ten tekst. Ktoś podarował mi w prezencie książkę „Oczami psa” – fascynująca lektura.  Ale to  wstępny etap. Później  był czas na improwizację, a jeszcze później na budowanie założeń konkretnych scen. Jak to wygląda w praktyce? Reżyser mówi: „teraz, Mariusz, spróbuj być umierającym psem, a my popatrzymy, co z tego jest ciekawe”. Kładę się więc na ziemi i jestem… no, właśnie, kim? Trzeba się rzucić na rolę, a na początku nigdy nie wiadomo, co jest dobre. Dlatego znowu rozmawiamy o tym, co się podobało reżyserowi, wybieramy i konstruujemy sceny.

Kim jest Szarikow?

Nowym człowiekiem, nowym tworem. Może czymś, czego się boimy, my jako zachodnia cywilizacja. Mamy profesora, który podejmuje się eksperymentu na mnie, na Szariku i nieświadomie tworzy Szarikowa. Potem zaczynam się wszystkiego dowiadywać o świecie, co tu się dzieje i jak żyć.

Podoba się panu Szarikow?

Na pewno jest intrygującym ćwiczeniem aktorskim i pobudza wyobraźnię

Najtrudniejsze w tej roli?


Początek. Wybiegam poparzony wrzątkiem. Jestem już jakimś człowiekiem - o, przepraszam - psem, bezdomnym, z bagażem ciężkich przeżyć, więc tak naprawdę w tym momencie powinienem „zrobić” całą postać. A  historia naprawdę jest o tym, co wydarzyło się później.        

Małgorzata Lichecka

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj