Bez klas, ławek, przymusu i... nauczycieli. Tak, taka szkoła jest możliwa. Od września ubiegłego roku działa w Gliwicach. Mówi się o niej: wolna. Lub: demokratyczna.

To pierwsza taka w Gliwicach i trzecia na Śląsku (po Tychach i Wyrach). Podobne z powodzeniem istnieją w dużych miastach, jak Warszawa, Poznań, Wrocław czy Kraków. Są alternatywą dla szkół tradycyjnych. I czymś pomiędzy placówką systemową a nauczaniem domowym. 

Nazywa się taką szkołę demokratyczną lub wolną. Bo nie ma tutaj guru – nauczyciela, który, mając przed nosem program, narzuca uczniom, co powinni robić. Nie ma wszechwładnego dyrektora. Głos mają za to rodzice. I – co jest prawdziwą nowością – sami uczniowie. Jak to mniej więcej wygląda, tłumaczy Ewa Kopeć (od dziewięciu lat nauczycielka języka angielskiego, która, jak sama mówi, nie przywiązuje się do tej funkcji), jedna z przedstawicielek gliwickiej wolnej szkoły. Tłumaczy więc tak:

„W szkole demokratycznej głos mój, twój, jego oraz głos mojego, twojego i jego dziecka jest tak samo ważny, bo razem tworzymy społeczność”. 
I jeszcze: głos dziecka nie jest mniej ważny niż rodzica! 

Gliwicka wolna szkoła znajduje się w Bojkowie przy ul. Dożynkowej. Działa od września 2015 roku, a założyła ją i prowadzi Fundacja Wolno Mi, złożona z młodych, prężnych i kreatywnych rodziców, którym nie jest wszystko jedno. 

Nie wszystkie dzieci są objęte obowiązkiem szkolnym. Te objęte realizują edukację na zasadzie nauczania domowego. Tyle że w wolnej szkole w Bojkowie. I – jak to w nauczaniu domowym – po pewnym okresie będą musiały podejść do egzaminów sprawdzających wiedzę.

Nie ma klas, są pokoje      
Wolna szkoła przy Dożynkowej mieści się w zwykłym domu – parterowym z poddaszem, ogródkiem z przodu i ogrodem na tyłach. A ponieważ to zwyczajny dom, brak typowych dla szkół sal lekcyjnych. Są za to przystosowane do nauki cztery pokoje. Prócz tego duże zagospodarowane poddasze, na którym można biegać, skakać, wyżywać się na worku treningowym. Jest także spora kuchnia połączona z jadalnią. Z dużym stołem na środku, przy którym wszyscy, wspólnie, spożywają posiłki (pyszne, zdrowe i przygotowywane po domowemu).  

Po szkole – domu oprowadzają nas: jeden uczeń i dwie nauczycielki (które tak naprawdę nauczycielkami nie są – ale o tym później). Oprowadzają więc nas Dominik Szymański (lat 4), Kasia Siemaszko i Ewa Kopeć. W pokoju pierwszym trwają akurat jakieś zajęcia plastyczne. Uczestniczą w nich sześcioletnia Julka i 2,5-letnia Misia. Dziewczynkom pomaga Dagmara – jej dwóch synów też uczy się w tej szkole. W drugim pokoju mogą odbywać się ćwiczenia fizyczne, można pograć w gry edukacyjne, a siedzi się zwyczajnie – na dywanie. W kolejnych pomieszczeniach sporo zabawek. Ale przebywający tu chłopcy, Filip, Franio i Stasio, akurat się nie bawią. Leżakują po obiedzie, makaronie z sosem. 

Przedłużeniem domu jest ogród, w którym dzieci też mogą się bawić, uczyć, jeśli tylko mają na to ochotę. Ale, co istotne, przedłużenie szkoły stanowi całe miasto. Nie dzielnica Bojków, ale Gliwice. 
– Dwa razy w miesiącu mamy tak zwane wyjściowe piątki – opowiada Kasia. – Wynajmujemy wtedy salę w GCOP, by dzieci mogły zjeść śniadanie. A potem ruszamy w miasto. Ostatnio byliśmy w Willi Caro na wystawie poświęconej samurajom, potem w bibliotece, gdzie wszystkie dzieci wypożyczyły książeczki. 
- I na placu zabaw! – dodaje Dominik. – Tak, i na placu zabaw – popiera Kasia. – Innym razem zwiedziliśmy palmiarnię. W mieście jest dużo ciekawych rzeczy.

Mentor zamiast nauczyciela
W wolnej szkole przyjęło się, by pedagogów nie nazywać pedagogami właśnie czy nauczycielami. Są mentorami. 
– Mentor to przewodnik – tłumaczy Ewa. – Osoba, która udziela dziecku wsparcia i wskazuje drogę. Ale niczego nie nakazuje. To także próba podążania za dzieckiem. Różnica jest taka: nauczyciel prowadzi zajęcia ściśle według programu. Mentor obserwuje dziecko i robi to, co w danym momencie ucznia interesuje. 

- Dzieci wybierają, co chciałyby w danym dniu robić, ale my je nakierowujemy, pomagamy, dajemy różne propozycje. Zawsze w poniedziałki mamy spotkania, podczas których zapowiadamy, czego będziemy uczyć przez cały tydzień. Mamy więc jakiś plan na określone dni. W jeden robimy zajęcia językowe, w inny – matematyczne, w jeszcze inny – przyrodnicze. Ważne, by dziecko chciało i było zainteresowane. Dziś na przykład Dominik powiedział, że chce poznać literki X,Y,Z. Więc je poznaliśmy – mówi mentorka Kasia.

Mentor nie musi być z wykształcenia nauczycielem. Każdy może nim zostać – przyjść na dzień lub dwa i pokazać, opowiedzieć dzieciom coś interesującego. Takim krótkotrwałym mentorem może zostać malarz, artysta teatralny, strażak, policjant. Mogę i ja, dziennikarka, może fotoreporter.

Kolejna nowość, a nawet małe zaskoczenie: dzieci mówią mentorom po imieniu. Bo tak, zdaniem Kasi, jest naturalnie, bez sztucznych barier i niepotrzebnego, krępującego dystansu. 

Ćwiczenie umiejętności, nie realizowanie programu 
- Lubię poznawać wszystkie cyfry i liczby – mówi mały Dominik, który cały czas towarzyszy nam w rozmowie.
Chodzi więc o to, by inicjatywa zajęć wyszła od dziecka. By uczyć tego, co je w danym momencie interesuje. By ćwiczyć umiejętności, rozwijać pasje. By dostosowywać społecznie. Aby nie było takich sytuacji, które przydarzają się współczesnym gimnazjalistom: znane są przypadki, że młodzież nie wie, jak wygląda skrzynka pocztowa (!).  

W wolnej szkole nie ma podziału na wiek. Wyłącznie ze względu na zainteresowania. I tak, jeśli dwuletnia Misia ma ochotę, może liczyć razem z uczennicą pierwszej klasy. Kiedy się znudzi, wraca do zabawy. W taki sposób młodsze dzieci uczą się od starszych. I to się sprawdza. Przecież wielu z nas potrafiło czytać lub liczyć jeszcze przed pójściem do szkoły. Bo nauczyliśmy się tego od starszego rodzeństwa. Na takiej domowej zasadzie opiera się właśnie szkoła w Bojkowie. 

W szkole demokratycznej panuje wolność. Dzieci mają sporo swobody. Mentorzy elastycznie reagują na ich potrzeby. Ale także na potrzeby rodziców. Tutaj do niczego się nie zmusza, niczego nie narzuca. Wszystko załatwia poprzez partnerską rozmowę i cierpliwe tłumaczenie. A nauki czytania wcale nie trzeba pobierać z tradycyjnego elementarza, ale z ulubionej książeczki, wypożyczonej samodzielnie w bibliotece. 
- Jeśli jest gotowość i chęć, to umiejętności same wchodzą do głowy – komentuje Kasia.

Na koniec lekcji: kilka plusów
- W czym wolna szkoła jest lepsza od systemowej? – pytam mentorki. – We wszystkim – odpowiada za nie mój fotoreporter. Doszedł do tego wniosku już po krótkiej wizycie w Bojkowie, po obserwacji dzieci, ich przewodników.

Ale gdybyśmy mieli wymienić, konkretnie, kilka plusów. Przede wszystkim: rozwijanie własnych umiejętności i zainteresowań, odkrywanie pasji, brak stresu, indywidualne podejście mentora, mała liczba uczniów, pogłębianie wiedzy z tego, w czymś jest się świetnym, dostosowanie „programu” do dzieci, ich preferencji i zdolności – nie odwrotnie. 

Marysia Sławańska 












Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj