Rozmowa z architektem i historykiem architektury Justyną Wojtas-Swoszowską, adiunktem w Katedrze Teorii, Projektowania i Historii Architektury Politechniki Śląskiej nie tylko o koszmarnej elewacji budynku urzędu miejskiego.
Przyniosłam na nasze spotkanie książkę duńskiego urbanisty Jana Gehla „Życie między budynkami. Użytkowanie przestrzeni publicznych”. Chociaż ukazała się w Polsce w 2009 roku, Gehl napisał ją dość dawno, z górą czterdzieści lat temu. Zaś o aktualności jej treści świadczy to, że wciąż ukazują się uzupełnione wznowienia. A przyniosłam tę książkę, bo miałyśmy rozmawiać o Gliwicach, starych i nowych, o ich architekturze. Kiedy ją czytam, marzy mi się, żeby stała się lekturą obowiązkową dla wszystkich decydujących o rozwoju miast, bo opisywane przez Gehla sposoby ich kształtowania powodują, że chce się w tak zaprojektowanych miejscach żyć.

Myślę, że Gehl nie odkrywa żadnej tajemnicy. Bo o czym pisze? O budowaniu funkcjonalnym oraz nieustannym poszukiwaniu przestrzeni przyjaznych mieszkańcom. O równowadze między historią a współczesnością, między pieszym i zmotoryzowanym użytkownikiem miasta.

Ma pani rację, ale prawdy oczywiste są często mało popularne wśród decydentów jako zbyt proste. W ramach katedry, której jestem adiunktem, należę do zespołu zajmującego się historią architektury i projektowaniem w kontekście kulturowym. Sama prowadzę wykłady i ćwiczenia z architektury współczesnej. Znaczną część badań własnych poświęcam historii architektury Gliwic, szczególnie okresu dwudziestolecia międzywojennego. Stąd mam świadomość istnienia ważnych dla rozwoju miasta okresów. W ich urbanistycznym życiorysie da się wyodrębnić kilka sekwencji: średniowiecze, narodziny miasta, wiek XIX, czyli rozwój przemysłu; lata międzywojenne, kiedy powstaje znany dzisiaj obraz przestrzenny; lata 60. i 70. z  budową wielkich osiedli i modernizacją komunikacji, no i współczesność – z  wielką inwestycją – DTŚ.

Tu mała dygresja: w XIX wieku przemysłowe miasta europejskie, w tym Gliwice, gwałtownie się rozwijały, co prowadziło do powstawania chaotycznych i niezdrowych dzielnic. Pod koniec XIX wieku w proteście przeciwko temu wystąpił wiedeński urbanista Camillo Sitte, który jako pierwszy zwrócił uwagę na konieczność tworzenia miasta jako dzieła sztuki: powinno być piękne, tak by ludzie w nim żyjący byli szczęśliwi.

Myśl tę rozwijał Ebenezer Howard, twórca koncepcji miasta ogrodu. I, broń Boże, nie chodzi tu o budowanie domków z ogródkami. Howardowskie miasto ogród było wielką, szczegółowo rozplanowaną wizją. Koncepcje Sittego i Howarda rozwinęli z kolei dwaj angielscy reformatorzy – Raymond Unwin i Richard Barry Parker, budując malownicze osiedla wśród ogrodów, łączące walory miasta i wsi, a przede wszystkim przyjazne ludziom. Europa zakochała się w miastach ogrodach, upowszechniając tę wizję w wielu miejscach, także w Gliwicach.

Jej wyznawcą był Karl Schabik, który zbudował Gliwice takie, jakie dziś znamy.
 
Właśnie tak. Schabik był nie tylko architektem, urbanistą i doskonałym urzędnikiem, ale przede wszystkim wizjonerem, człowiekiem otwartym na nowoczesne rozwiązania. Rzeczywiście, zaprojektował Gliwice z precyzją godną szwajcarskiego zegarka i kiedy spacerujemy po mieście, nie sposób nie zauważyć wspaniale wytyczonych osi widokowych, podkreślanych jakimś akcentem – narożnym budynkiem, wieżą kościoła, wieżą Radiostacji itd. Szalenie ważna była dla niego zieleń, którą – współpracując z miejskim ogrodnikiem Richardem Reidlem – bardzo mądrze rozplanował. Proszę sobie wyobrazić, że w tym projektowaniu Schabik musiał sprostać wielu trudnościom, istniały bowiem zakłady przemysłowe, drogi, zabudowa i trzeba było wpisać nowe, nie niszcząc miejskiej tkanki.

A po wojnie?


Przyszedł czas wielkiej przebudowy. Zapewne pamięta pani wyburzenia przy ul. Dworcowej.

Tak, wiele osób twierdzi, że były niepotrzebne.

Z naszej perspektywy: tak, ale wówczas tak się robiło. Był to czas realizowania wielkich idei funkcjonalnego modernizmu. W latach 60. XX wieku zbudowano w Warszawie Ścianę Wschodnią, która stała się wzorem dla polskich miast. W Gliwicach – modernistyczny zespół mieszkaniowy z tzw. nowymi delikatesami oraz pawilony handlowe „Gracja” i „Parys”, z fantastycznymi „mrugającymi” neonami.

Potem miały powstać nowe ulice: Noworybnicka, Nowodworcowa, Nowobojkowska. W tamtych latach takie realizacje były trendy, tak wyobrażaliśmy sobie nowoczesne miasto, ale przyszedł kryzys. Z wielu założeń, m.in. z tzw. ściany zachodniej przy Dworcowej, nic nie wyszło. Po wyburzonych kamienicach pozostał plac, na którym w 1989 roku  błyskawicznie postał Balcerek, pierwsze targowisko wolnej Polski. Kiedy zniknął, współcześnie mogliśmy pięknie wykorzystać puste przestrzenie, zamiast budować nijaki hotel.

W XXI wieku już wiemy, że miast się tak nie projektuje. Dlatego przyniosłam książkę Gehla. To bardzo mądry człowiek, profesor urbanistyki w Szkole Architektury Królewskiej Duńskiej Akademii Sztuk Pięknych w Kopenhadze. Konsultował rozwój wielu współczesnych miast, także rodzinnej Kopenhagi, szalenie przyjaznej mieszkańcom. Wiemy, że miasto ma być dla ludzi, nie dla samochodów, a w Gliwicach spełnia się najczarniejszy sen urbanisty: sięganie do wzorów z lat 60. i 70., przestarzałych, megalomańskich, ignorujących zwykłego przechodnia i użytkownika miasta.

Na przykład?

Na konferencji naukowej we Wrocławiu, poświęconej sztuce kształtowania miasta, pokazałam trasę DTŚ, brutalnie przecinającą delikatną tkankę historycznego miasta, jako współczesny przykład realizacji pomysłu sprzed ponad 60 lat. Na potrzeby wystąpienia wykonałam zdjęcia ul. Zwycięstwa na wysokości parkingu i skweru nad tunelem, po południu, w dzień powszedni i przy pięknej pogodzie. Na zdjęciach widać, że główni użytkownicy traktu to samochody, na skwerze nie było prawie nikogo.

Porównałam zdjęcia z 2016 roku z tymi z okresu międzywojnia, lat 70. i 80. XX wieku, na których główny miejski trakt tętnił życiem. Uczestnicy konferencji byli zszokowani, a zaproszono na nią wielu zagranicznych prelegentów. Trudno dziś dyskutować, czy trasa DTŚ jest dobra czy nie. Zdania, jak zawsze, będą podzielone. Po prostu jest. Natomiast należy dyskutować o sposobie zagospodarowania przestrzeni wokół niej i nad nią. W każdym razie koncepcje obiecywały więcej niż martwą przestrzeń i parkingi. Ktoś pewnie powie, że lepsze to niż stary Balcerek.

Cóż, Balcerek tętnił życiem, bo miasto to życie, ruch. Przy głównych arteriach kwietne czołgi i żaby, jakaś lampka sypialniana. Śmieszne, by w dzisiejszych czasach tak projektować i organizować przestrzeń miejską. Dodam, za niemałe miejskie pieniądze. 

Ale ktoś za to odpowiada i podejmuje decyzje, choćby w sprawie kwietnych figur.
 
I to jest zatrważające. Wróćmy na chwilę do pustki przy Dworcowej. Wyburzeń dokonano jeszcze w latach 70., lecz od tego czasu nic tu nie powstało, a przecież można było zaprojektować soczystą miejską architekturę utrzymującą rytm miasta, nadany mu jeszcze w XIX wieku. Tamte Gliwice go miały, współczesne całkowicie się go pozbyły. Widziała pani może wizualizacje budynku, który niedługo stanie na rogu Dolnych Wałów i Dworcowej? Tak się budowało w latach 90. I to ma być nowoczesna architektura? A które budynki w Gliwicach pani się podobają?     

Przede wszystkim przedwojenne...
 

Mnie chodzi o nowe realizacje.

…niech pomyślę... na pewno robi wrażenie transatlantyk przy ul. Wrocławskiej.
 

Zgadzam się. Nawiązuje formą do stylu lat 20. XX wieku. To taka niemiecko-gliwicka architektura. A „szkieletor”? Uważam, że nie należy się go wstydzić. Nowoczesny i wpisujący się w tę przestrzeń. Dla odmiany podam przykład zły: TBS naprzeciwko katedry, z garażem na dziedzińcu, gdzie powinno znaleźć się zielone podwórko dla mieszkańców. Proszę mi powiedzieć, kto wydaje na to pozwolenia?

Urzędnicy.
 

Jeśli ma być nowocześnie, sprawmy, żeby tak było. Nie stosujmy rozwiązań sprzed pół wieku, bo to się dziś projektowo zupełnie nie broni.

Gliwice bezwzględnie powinny mieć architekta miejskiego.
 

Tak. Trudno zrozumieć, dlaczego nie ma takiego stanowiska. W okresie międzywojennym przy urzędzie miasta wnikliwe analizowano nowe projekty pod kątem ich spójności z architekturą miasta. Jeżeli coś nie pasowało do kontekstu, zmieniano i poprawiano. I tak w centrum mieliśmy architekturę monumentalną, prestiżową, zaś im dalej od serca miasta, tym forma budynków i ich detal architektoniczny były skromniejsze.

Patrząc na współczesne Gliwice, wciąż zadaję sobie pytanie: czy decydenci zmieniający przestrzeń miasta orientują się w jego historii, szczególnie w historii architektury.

Mam wrażenie, że się od niej odwracają, jakby nie chcieli jej kontynuować, lecz raczej podkreślić osobistą zasługę w jej tworzeniu.

Wydaje się, że z niemieckością Gliwic już się uporaliśmy.
 
Myśli pani? Często słyszę z różnych ust: niemiecki Schabik, niemieckie miasto, po co chronić? Przecież to nie jest żaden argument. A nawet gdyby ktoś miał problem z tożsamością, może pomyśleć, że ten znakomity radca budowlany sam Gliwic nie wymyślił, realizował przecież europejskie wizje.

Dzisiaj za to, co dzieje się w miejskiej architekturze, odpowiada urzędnik, nie architekt czy urbanista.

Urzędnik, i to często tak dawno wykształcony, że ma w tej sferze zupełnie inne myślenie. Mój były student, znany dzisiaj architekt Robert Konieczny, odebrał niedawno nagrodę za najlepszy budynek świata Centrum Dialogu Przełomy. Zbudowano go w Szczecinie, a dlaczego nie w Gliwicach?  

U nas – takie rzeczy jak termomodernizacja urzędu. Przedwojenny Haus Oberschlesien niknie w oczach, a pojawia się… nawet trudno określić co.
Zdecydowano się na styropian i plastik?


Kilkanaście lat temu otrzymałam zlecenie na projekt termomodernizacji hotelu Sezam. Inwestor upierał się przy styropianie, ja naciskałam na inne rozwiązania, dręcząc go pytaniami, czy aby na pewno to potrzebne. Wie pani, co usłyszałam? W budynku wcale nie było tak zimno, ale prościej i szybciej było obłożyć elewację styropianem, niż położyć nowy tynk i odtworzyć detal architektoniczny. Przy tym trzeba się napracować i wykonać mnóstwo, nieraz żmudnych, prac budowlanych. A tak – styropian i po kłopocie. Wtedy przekonałam inwestora o wartości historycznej Sezamu, zrozumiał argumenty i odstąpił.

Wracając do urzędu: styropian równa się łatwizna, bo odnawianie elementów architektonicznych jest trudne. Nie ma wykonawców. Gdy w internecie pojawiła się wizualizacja koncepcji termomodernizacji, zapytałam naczelniczkę wydziału inwestycji i remontów, dlaczego nie zorganizowano konkursu na projekt tak prestiżowego budynku. I usłyszałam, że przecież był konkurs. Wtedy do rozmowy włączyła się inna urzędniczka, prostując, że to nie był konkurs, tylko przetarg. W Gliwicach to standard, że formę architektoniczną wyłania się w ten sposób.

Ciągle słyszymy, że przecież w papierach jest wszystko w porządku.
 

No tak, święta mantra urzędników. Natomiast, jeżeli biuro architektoniczne dba tylko o wygranie przetargu i nie próbuje przekonać inwestora, a dodatkowo w urzędzie nie ma kto powiedzieć: „stop, to niedobry projekt, nie róbcie tak”, nie ma się czemu dziwić. Ma pani rację, w papierach wszystko się zgadza: był przetarg, działania nie są sprzeczne z prawem budowlanym, ba, konserwator wydała zgodę. Ale z drugiej strony mam wątpliwości: czy w ogóle trzeba było budynek ocieplać, a jeśli tak, czy koniecznie w ten sposób. Są przecież nowoczesne technologie, pozwalające zrobić to od środka.
 
Niby odtworzono boniowania...

Gołym okiem widać styropianową architekturę. Przed wojną mieliśmy prestiżowy gmach, monumentalną budowlę z nowoczesnymi rozwiązaniami. W 1945 roku spalił się, a na początku lat 50. prof. Tadeusz Todorowski go odbudował, zachowując jednakże wszystkie cechy przedwojennego: osiowość, monumentalną klatkę schodową. Elewację pozbawił wprawdzie pilastrów, żłobiąc w tynku delikatne prostokąty sugerujące prefabrykację, ale takie działanie było w stylu epoki.

Przyszły lata 90. i pojawiła się kolejna zmiana, koncepcja Andrzeja Barysza. Słynne już rury. 

Przede wszystkim to nie był projekt Barysza, tylko mocno zmodyfikowana jego koncepcja. Jednakże przeanalizujmy ją: ukośna szklana ściana przechodząca przez budynek była wówczas bardzo modna. Ingerowała wprawdzie w historyczną formę, jednak nie zaburzała osiowości budynku, przez co pozostał monumentalny i klasyczny w kompozycji. W latach 90. tak się robiło i nikt z nas, architektów, nie miał jeszcze świadomości, że każdy okres rozwoju architektury należy, o ile można, chronić.

Minęło 25 lat i zmieniła się nie tylko nasza wiedza, ale też podejście: dziś mamy większy szacunek do miasta i nie traktujemy go przedmiotowo. A co się dzieje w przypadku urzędu? Powstaje architektoniczny koszmarek – ani trendy, ani funkcjonalny, ani monumentalny, ani korespondujący z zabudową ulicy. Przepraszam, ale ja w tym betonowym obelisku widzę pomnik ku czci wyciętych w mieście drzew. Widzę zagrożone lipy na ul. Mickiewicza, o które już dobrych kilka lat trwa batalia między mieszkańcami i urzędnikami.

Projektanci chcieli wykorzystać modny dziś beton architektoniczny, a motyw ma nawiązywać do koncepcji miasta ogrodu.
 
Żartuje pani, prawda? Beton architektoniczny wykorzystujemy w różny sposób, niekoniecznie a`la kurpiowska wycinanka. Rozmawiałam z kolegami architektami i wszyscy łapią się za głowę. Dotąd budynku HO nie wpisano do rejestru zabytków, a po „modernizacji” nie ma najmniejszych szans, by się tam znaleźć, gdyż ingerencja w substancję architektoniczną jest zbyt daleko idąca. Bombonierki ze styropianu na takie listy się nie wpisuje.

Przyzwyczaimy się do takiego urzędu miejskiego?
 
A mamy jakieś wyjście? Ubolewam nad tym, że znajdują się architekci przygotowujący takie projekty. Bez poszanowania historii, bo projektować trzeba zawsze w kontekście kulturowym. Dziurawy ser jest jego zupełnym zaprzeczeniem.

Wiążę jednakże nadzieję z wyemitowanym przez Centrum Dziedzictwa Narodowego filmem „Krajobraz mojego miasta", który jest poświęcony zagadnieniu zarządzania przestrzenią publiczną. Będzie prezentowany władzom samorządowym – najpierw wojewodom, potem władzom mniejszych jednostek miejskich, także urzędnikom.

Rozmawiała Małgorzata Lichecka

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj