Rodzina nadkomisarza Marka Słomskiego, oficera prasowego gliwickiej policji, składa się, prócz niego, z pięciu osób: żony, syna, dwóch córek oraz Santosa. Santos wprawdzie ma cztery łapy, mordę i należy do rasy sznaucerów, ale że jest psem, do wiadomości nie przyjmuje…


Zauroczenie w pociągu 
Sznaucery zauroczyły mnie, kiedy miałem 18 lat. Pamiętam dokładnie: jechałem pociągiem do Krakowa, gdy na jednej ze stacji do mojego przedziału dosiadła się kobieta z dwoma psami. Ona była dystyngowana, a jej pieski, jak się okazało – pan sznaucer oraz pani sznaucerowa, wypielęgnowane i przyodziane w medale (najwyraźniej wracały z jakichś psich pokazów). Pani rozłożyła na siedzeniu pledzik, czworonogi zgodnie na niego wskoczyły i do końca podróży zachowywały się jak mumie. Dodam: mumie wpatrzone we mnie. Tak długo się gapiły, aż się zauroczyłem. Od tamtej podróży chciałem mieć sznaucera miniaturę.

Wskoczył do auta i tak już został 
Kiedy założyłem rodzinę i pojawiły się dzieci, powróciły marzenia o psie. Wybór był oczywisty – sznaucer. Przygotowałem się: poczytałem o rasie, dowiedziałem, że sznaucery to psy inteligentne, wierne, przyjazne i, co ważne w przypadku dzieci, nieuczulające.

Dzięki ogłoszeniu w internecie trafiłem pod Siewierz, do domu pewnego samotnie mieszkającego człowieka. Przyjeżdżam na umówione spotkanie, patrzę, a tu dom z basenem, pływająca na pontonie sznaucerka i biegające wokół basenu jej dwa szczeniaki. Jeden z nich czekał na mnie. Wystarczyło, że otworzyłem drzwi samochodu, a od razu wskoczył do środka, usiadł i spojrzał wzrokiem pytającym: „no, jedziemy?”. No i pojechaliśmy. Od tamtej pory ten sympatyczny sznaucer spod Siewierza jest członkiem naszej rodziny.  

Santos – Santoni – Antoni
Miał cztery miesiące i swoje dokumenty, a w nich wpisane imię – Santos. „Santo” to po hiszpańsku „święty”, co z charakterem naszego psa trochę się jednak kłóci. Ale nieistotne, bo imię Santos w zasadzie zostało tylko w papierach. W rzeczywistości ewoluowało. Najpierw z Santosa zrobił się brzmiący z włoska Santoni, potem już bardziej polski Antoni. I ja zazwyczaj tak na naszego sznaucera wołam. Kiedy coś zbroi, mówię tylko: „Antoni”, odpowiednio modulując głos. Od razu wie, o co chodzi.

Zza kierownicy nie wyciągną go nawet ciasteczka 
Osoby wierzące w reinkarnację powiedzą pewnie, że w poprzednim wcieleniu Antoni był zapalonym kierowcą. Bo uwielbia wszystko, co ma koła. Jako szczeniak podróżował rowerem, siedząc w koszyku. Teraz wystarczy, że wyprowadzę bicykl z garażu, a on już się zjawia, gryzie opony, dając mi do zrozumienia: „też chcę”. Ostatecznie Antoni biegnie obok roweru i tak wybieramy się, na przykład, do pobliskiej piekarni po bułki.

Lubi też jeździć… taczką. Ostatnio wiozłem, dla zabawy, córki. Santos musiał wskoczyć, takiej frajdy by nie podarował. Najbardziej jednak lubi jazdę samochodem, i to na miejscu kierowcy! Odnoszę wrażenie, że psiak chciałby mnie za kółkiem zastąpić – gdy go przeganiam, jest nieszczęśliwy.

Dla przykładu taka anegdota. Wyjeżdżam autem z garażu i na chwilę idę jeszcze po coś do domu, drzwi samochodu zostawiając otwarte. Wracam, a moje córeczki wołają: „tata, patrz!”. Antoni siedzi pod kierownicą, przy pedale gazu i wlepia we mnie proszące oczy. I mimo że wołam, proszę, nalegam, ani myśli opuszczać raz zajętego miejsca. Zawsze posłuszny, nagle  staje się głuchy jak pień. Myślę sobie: „może przekonają go ulubione ciasteczka”. Nie. Nie tym razem. Jak się skończyło? Ano wziąłem uparciucha na ręce i zwyczajnie wyniosłem. Był urażony.

Właśnie, a propos urazy. Kiedy wyjeżdżamy z rodziną na wakacje i nocujemy w miejscu, w którym nie można mieć psa, zawozimy Antoniego do moich rodziców. On dziadków bardzo lubi, ale mimo to, początkowo, potrafił śmiertelnie się na nas obrazić, co wyraźnie okazywał, gdy po niego wracaliśmy. Teraz, na szczęście, mu minęło i tylko piszczy z radości. Zresztą, codziennie, gdy wracam z pracy, wita mnie, jakbym właśnie przyleciał z Ameryki.   

Sznaucer jest mądry: wie, z kim trzymać 
Antoni pojawił się w naszym domu, gdy na świecie było już dwoje dzieci. Od razu dokładnie wiedział, gdzie jego miejsce w hierarchii – bynajmniej nie na końcu! Uplasował się gdzieś pośrodku, między kilkuletnim Tymkiem, a półroczną Alą. Potem, kiedy na świat przyszła Kinga, czuł się mniej ważny od starszej córki, ale ważniejszy od niemowlęcia. Czas zweryfikował jego pozycję. Teraz Santoni wie, że nawet Kinga ma nad nim przewagę. Bo to ona ma łakocie, nie on. Zabawne, nasz pies doskonale wie, z kim trzymać sztamę, żeby mu się opłacało.

„Różowego nie zniosę!”
Antoni myśli, że jest człowiekiem. Dlatego siada w aucie na miejscu kierowcy i obraża się, gdy nie zabieramy go na wczasy (skoro dzieci jadą, dlaczego on nie może?). Pozwala się strzyc, chętnie poddaje temu zabiegowi. Nie protestuje, gdy ubierany jest w bluzę albo dzieci wkładają mu na nos okulary przeciwsłoneczne. Są jednak granice.

Kiedyś, w zimny dzień, po strzyżeniu, założyliśmy Santoniemu różowy sweter i szybko dowiedzieliśmy się, że tego koloru nie akceptuje. Poszliśmy na spacer do lasu, a pies, nagle, czmychnął w ustronne miejsce, niby za potrzebą. Wrócił dumny, bez, najwyraźniej upokarzającego go, różowego wdzianka. Sweter znaleźliśmy później w krzakach. Widocznie Antoni tak długo tarł o gałęzie, aż się przyobleczenia pozbył.  Co ciekawe, gdy jest chłodno, chętnie korzysta ze sweterków w „męskich” kolorach i takich się nie pozbywa.

Santoni chce, by traktowano go jak wszystkich domowników. Kręci na przykład nosem na psie jedzenie, nie ruszy surowego jajka czy mięsa. Uwielbia za to świeże bułki, głównie kajzerki – gdy je poczuje, zrobi wszystko, by go poczęstować. To są komiczne chwile. Lubi też uprawiane przez nas winogrona, domaga się chipsów (im ostrzejsze, tym lepsze!).

Pan, który ratuje honor psa
Ulubiona zabawa to pogoń za kotami – ale tylko dla rozrywki, bo kiedy znudzony „berkiem” kot się zatrzyma, Antoni, zdezorientowany, nie wie, jak się zachować, co zrobić, by nie stracić „twarzy”. Zazwyczaj spostrzega więc bardzo ciekawy obiekt badawczy, który musi powąchać i dlatego (w domyśle) daruje kotu jego marne życie. A gdy jestem w pobliżu, to ja ratuję psi honor, przywołując Santoniego (kot wie wtedy, że pies się nie boi, tylko musi iść, bo pan go wzywa). 

Z zabaw Antoni lubi jeszcze… „twórczość z papieru”. Tylko czeka, aż na posesję zostaną wrzucone reklamy… Najlepsze w tych sytuacjach są chwile, gdy domownicy wracają. Santos najpierw uskutecznia swój powitalny taniec i szczekośpiew, a gdy spostrzega, że zauważono jego dzieło... jakby się zmniejsza, odwraca  i ruchem przyczajonego węża znika z pola widzenia. Tak, ma poczucie winy! Jednak darcie papierów jest jego pasją. I nie wie, że my mu tę słabość już dawno wybaczyliśmy.

Antoni i kukułki
Rok temu na nasze podwórko wprowadziła się kocia rodzina. Karmimy te zwierzaki, zrobiłem im nawet specjalnie ocieplony domek w drewutni. Dzikie koty zadomowiły się więc i polubiły Santoniego – biegają z nim dla podtrzymania kondycji i ogólnie przyjętej psiej wyższości nad kocią rasą.  

Nazywamy te nasze koty „kukułkami”, bo każdego ranka witają nas, zaglądając w okna i bezdźwięcznie okazując: „kuku, tu jesteśmy!”. Kocią rodzinkę tworzą: czarna Minka (która ostatecznie okazała się Minkiem, ale ciii… to tajemnica trzymana przed dziećmi!), Pipi – panna z szaroburych dachowców, Kacper – elegancki dżentelmen oraz Kizia Mizia, ich mama, sprawczyni zamieszania –   podrzuciła nam swe dzieci późną jesienią, poprosiła o wsparcie, a gdy przezimowały w owym domku w drewutni i dorosły... odeszła. Co pewien czas odwiedza nas, jakby chciała sprawdzić, czy wszystko w porządku z jej pociechami. Zawsze cieszymy się na jej widok, bo wiemy, że żyje.

Rzecznik z kotem w worku
Mimo że Kizia Mizia i reszta bandy to koty dzikie, czujemy się za nie odpowiedzialni (skoro już pozwoliliśmy im się zadomowić, są „nasze”). Kiedy zauważyłem więc, że z łapą Minki jest coś nie tak – była opuchnięta, a z rany sączyła się krew – postanowiłem natychmiast pojechać do weterynarza. Wiedziałem jednak, że dziki kot normalnie złapać się nie pozwoli. Musiałem pochwycić go sposobem i zabezpieczyć na czas transportu. Nie mając niczego innego na podorędziu niż (nomen omen) parciany worek, do niego włożyłem kota i z takowym miauczącym tobołkiem wpadłem do jednej z gliwickich przychodzi weterynaryjnych.

W poczekalni siedziało sporo klientów ze swoimi pupilami, wszyscy jakoś dziwnie spozierali to  na mnie, to na miotający się, miałczący worek. Domyśliłem się, że widok musi być dziwny, poza tym musiałem pilnie wejść do lekarza, by ulżyć przerażonej i cierpiącej Mince, toteż podniosłem tobołek do góry i powiedziałem: „Proszę państwa, w tym oto worku mam dzikiego kota ze zranioną łapką. Czy wpuścicie mnie, państwo, bez kolejki?”. Ludzie, mam wrażenie, spojrzeli na mnie jakoś tak przyjaźniej i… przepuścili.

„Panie Marku (weterynarz już mnie zna, bo jego pacjentem jest także Antoni), pan, osoba, jakby nie było, publiczna, nie boi się tak z kotem w worku po mieście chodzić?”, żartował lekarz. Zwierzaka opatrzył, ja wróciłem z kotem do domu i Minka (a raczej Minek) znów może spokojnie uciekać przed Santonim.      


Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj